To była dość prosta droga. "Norymberga" jest osadzona w tradycji ustnej. Piszę o tym, co mi opowiadano lub czego sam byłem świadkiem. Kiedy Wanda Zwinogrodzka, kierująca wówczas Teatrem Telewizji, zaproponowała mi napisanie sztuki o Kuklińskim, bardzo się tym przejąłem. Ryszard Kukliński to kluczowa postać historii powszechnej drugiej połowy XX wieku. Ale, jak się okazało, to nie był mój temat. Przynajmniej nie wtedy. Okazało się, że nie jestem w stanie zrealizować zamówienia. Nie dałem rady. Oczywiście, zacząłem nawet to pisać. Potrzebowałem pierwowzoru do postaci drugiego planu, oficera kontrwywiadu. Wtedy przypomniałem sobie spotkanie sprzed kilku lat – rozmowę z bohaterem historii najnowszej. Może nie bohaterem, ale nienagannym polskim patriotą. To były dwie rozmowy, jedna w kawiarni hotelu Solec i kolejna – zdawkowa rozmowa telefoniczna, dzień później. Te rozmowy, przedziwne, nie dawały mi spokoju. Miałem poczucie, że człowiek, z którym rozmawiałem, nie był tym, za kogo się podawał. A raczej, że oprócz tego, kim był, był także kimś innym. Należę do dramatopisarzy, którzy rozmawiają ze swoimi postaciami. Inaczej się chyba nie da. Zacząłem zadawać pytania mojemu rozmówcy sprzed lat. Zrozumiałem, że został zwerbowany w celi śmierci. Tylko tak potrafiłem sobie wytłumaczyć jego dalsze, zadziwiające koleje losu. Tak się narodził Stefan Kołodziej. W tekście sztuki został fragment z tych naszych „rozmów” – kiedy Pułkownik sugeruje, że nie chce być dominatorem, głównym bohaterem sztuki. Potem zresztą, w sztuce, zmienia zdanie w tej sprawie. Mniej więcej po miesiącu pracy w tekście pojawił się tytuł – padło słowo "Norymberga" i Pułkownik przestał nawet być bohaterem tytułowym.
Wiem, choćby z "Wampira", że posiłkujesz się autentycznymi zdarzeniami, ale zmieniasz nazwiska bohaterów. Bohater "Norymbergi" doprowadził do samobójstwa ojca młodej dziennikarki, który w stanie wojennym nie chciał pacyfikować Stoczni Gdańskiej. Rzeczywiście, pierwsze czołgi, które wjechały tam 14 grudnia 1981, zostały ozdobione kwiatami, a ich załogi zjadły obiad ze stoczniowcami, ale te załogi wycofano, a 16 grudnia wjechały inne, które spełniły rozkaz. Zatem ktoś taki jak Michał Wizner istniał. Czy opowiadasz jego losy?
Nie, Michał Wizner nie ma pierwowzoru. Ktoś taki był, oficer, który zjadł obiad ze strajkującymi w stoczni. Słyszałem, że wielu oficerów Ludowego Wojska Polskiego identyfikowało się z nim, rozpoznawało w jego historii własne przeżycia. Stefana Kołodzieja również wielu ludzi spotkało na swojej drodze. Jak rozumiem, żyje i ma się dobrze.
Przejdźmy do "Bezkrólewia", które otwiera tom Twoich "Dramatów", wydanych półtora roku temu. Nikt tego tekstu, powstałego w 2010 roku, dotąd nie wystawił. Portretujesz w nim uciekających z kraju politycznych przywódców, którzy, jako rzecznicy ciepłej wody w kranie, podróżują wanną. Docierają do karczmy, prowadzonej przez tradycyjną polską rodzinę, wpadają na pomysł koronowania ojca rodu i powrotu z suwerenem do stolicy. Nowe otwarcie ma polegać na akcentowaniu patriotyzmu. Przez pierwsze pięć lat nikt nie wystawił sztuki, bo politycy ci byli przy władzy, a przez następne, bo tę władzę stracili – nie wypada śmiać się z pokonanych, a twoja sztuka jest śmieszna. Czy spodziewałeś się takiego obrotu zdarzeń? Polaryzacji stanowisk, która uniemożliwi zaistnienie przedstawienia? Liczyłeś się z tym, że prawdopodobnie piszesz do szuflady?
To, że piszę do szuflady, było dla mnie bardziej niż oczywiste. Naprawdę nie liczyłem na to, że ktoś w Polsce wystawi sztukę o tym, że sprawowanie władzy jest ciężką pracą, by nie powiedzieć – służbą. I że politycy ponoszą odpowiedzialność za swoje czyny i słowa. Za pisanie takich rzeczy ponosi się konsekwencje. Tak dzieje się w Polsce. Wiedziałem o tym i mimo to napisałem "Bezkrólewie". Ta sztuka jest niewygodna, nie pasuje właściwie nikomu. Zapewne nie jesteśmy jeszcze gotowi na katharsis. Strach pomyśleć, co musiałoby się wydarzyć, byśmy stali się na powrót wspólnotą.
W "Bezkrólewiu" portretujesz uciekających jako osoby wydziedziczone z tradycji, choć gotowe jej użyć, by odzyskać władzę. Ale jednocześnie napotkana rodzina zdaje się nie rozpoznawać tych polityków. Czy to efekt rozprzężenia podczas zamieszek w kraju, czy podziału społecznego, który i nas może doprowadzić do tego, że będziemy się rozwijać w dwóch osobnych grupach?
W dwóch osobnych grupach będziemy się raczej zwijać. I tak będzie. Górę wezmą jak zwykle zbiorowe i indywidualne egoizmy. W konsekwencji, to oczywiste, utracimy podmiotowość. Będziemy przesuwani z kąta w kąt, w najlepszym razie.
"Marszałek" to sztuka o Józefie Piłsudskim i jego koncepcji wojny prewencyjnej z Hitlerem, wywołanej przez Polskę w latach 30., kiedy Niemcy nie były jeszcze na nią gotowe, a w związku z tym Polska, i nie tylko ona, miałaby szansę na ocalenie, odwrócenie losu. To sztuka historyczna, ale nie tylko – można zastanawiać się nad współczesnymi paralelami. Mimo pierwszorzędnej roli Mariusza Bonaszewskiego i bardzo dobrych ról pozostałych aktorów, zwłaszcza Andrzeja Grabowskiego jako Aleksandra Prystora, oponenta Marszałka, właściwie nie podjęto dyskusji nad jej tezami, choć w stulecie Niepodległości w telewizyjnym spektaklu Krzysztofa Langa zaistniał portret wybitnego przywódcy. Miał on swoje śmiesznostki i wady, ale wysunął najodważniejszą i najmądrzejszą koncepcję, zdolną być może uratować Europę.
Nad "Marszałkiem" pracowałem długo i wytrwale. To niezwykły człowiek. Moim zdaniem Piłsudski ciągle, w osiemdziesiąt pięć lat po swojej śmierci, jest czynnym uczestnikiem polskiej polityki. Jednym z przejawów jego aktywności była moja sztuka. Ktoś musi przypominać ludziom o istnieniu imponderabiliów czy racji stanu. Może dlatego po emisji "Marszałka" nie było dyskusji. Część Polaków uznaje przywództwo Marszałka za oczywiste. Druga grupa woli udawać, że go nie ma.