Dzieci w slumsach Manili na zdjęciu Grzegorza Wełnickiego, autora fotografii i jednego z bohaterów "Eli, Eli" Tochmana w książce "Eli, Eli"
Berenika Steinberg: Jak się czułeś na Onyksie?
Wojciech Tochman: W pracy czuję, że żyję. Mam drajwa, energię. Ale to uczucie niemal zawsze jest tłumione przez emocje przeciwne. Kiedy patrzę na ludzką nędzę, na tę otchłań krzywdy, nie mogę czuć się dobrze. Upływ czasu, tygodnie, które spędziłem w slumsach, niewiele zmieniły. Pierwszy szok po kilku dniach minął, potem przyszło zmęczenie, ale i pewna satysfakcja, bo te rozsypane z początku klocki zaczęły mi się składać w spójną całość. Zaczynałem powoli rozumieć, o co tam chodzi. Poczułem, że moja praca przyniesie oczekiwane efekty. To, choć żar tam się leje z nieba całymi tygodniami, choć ludzie okropnie cierpią, dodało mi nowych sił.
- A nie brzydziłeś się w slumsach?
- Po kilku godzinach chodzenia po slumsie czasem chciałem usiąść. W całej dzielnicy miałem dwa, trzy takie miejsca, gdzie było to w miarę przyjemne. Bez robali, smaru i uryny. Tam nie ma czystych miejsc, co nie znaczy, że ludzie o siebie nie dbają. Bo dbają. Jakby wiedzieli, ze im bardziej są brudni i wyniszczeni, tym im bliżej do śmierci. Osobista higiena to może jedna z niewielu spraw, na którą mają wpływ. Pomimo braku bieżącej wody i ceny, jaką trzeba zapłacić za każdy przyniesiony galon wody. Gorzej z jedzeniem, piciem. Złe warunki higieniczne są źródłem wielu nieszczęść na Onyksie. Biegunka to jeden z głównych zabójców dzieci, ale i dorosłych. Nie tylko tam, ale we wszystkich slumsach na świecie.
Więc kiedy chciałem się napić i dłużej z kimś pogadać, szliśmy razem na granicę slumsu, gdzie stał sklep 7Eleven. Z klimatyzacją i dwoma stolikami. Tam spędziłem trochę czasu. Ale przecież nie mogłem każdego rozmówcy zabierać do chłodnego sklepu. Bo po pierwsze nie wszyscy mieli wystarczająco porządne ubranie, by tam wejść. W Manili każdy sklep ma swojego ochroniarza z pistoletem. Kto za biedny – ten wejścia nie ma. A mnie interesowali właśnie najbiedniejsi. Reporter musi być blisko ludzi i ja się starałem być blisko mieszkańców Onyksu. I patrzeć, co się dzieje wokół. To po drugie. Więc głównie rozmawiałem w domach albo w loobanach. To wąskie ciemne chodniki - korytarze wielkiego labiryntu, jakim jest slums.
- W książce przytaczasz historię Kevina Cartera i jego słynnej fotografii z Sudanu. Wycieńczona z głodu dziewczynka siedzi na ziemi, kilka metrów za nią wielki sęp. Podobno Carter długo czekał aż sęp zaatakuje dziecko – zdjęcie byłoby bardziej spektakularne. Nie doczekał się, ale i tak zgarnął Pulitzera. Wiemy jednak, że nie pomógł tej dziewczynce. Może przepędził sępa, może nie – tylko tyle. Jak to jest? Reporter może pomóc jedynie opisując cudze cierpienie? Pod koniec "Eli, Eli" dowiaduję się, że zbudowaliście dom trzyletniej Pii, jej młodszemu bratu Buboyowi i ich babce, że naprawiliście dach Josephine.
- Nie pomagamy po to, by się potem chwalić. Ale w tym przypadku nasza pomoc stała się ważnym wątkiem w opowiadanej historii. Nie miałem wyjścia, musiałem o tym napisać. Zresztą pomogliśmy nie my, ale nasi znajomi i przyjaciele z Polski, którzy błyskawicznie odpowiedzieli na nasz mailowy apel.
Reporter, to już banał, przede wszystkim musi być człowiekiem. Najpierw wrażliwym człowiekiem, potem człowiekiem określonego zawodu. Jak nie jest – nigdy nie będzie reporterem. Będzie go co najwyżej udawał przez parę lat i w końcu mu się odechce. Albo oszaleje. Tak, reporter przede wszystkim ma napisać tekst, książkę. Ona również może pomóc: świat się dowie, może zareaguje. Bo czasem reaguje, może nie świat, ale jacyś wrażliwi ludzie, którzy mają możliwości, by pomóc. Więc dlatego warto pisać non-fiction o najtrudniejszych ludzkich sytuacjach, o najgorszych miejscach na naszej planecie.
Ale bywa i tak, że reporter nie może czekać aż wróci do domu i napisze tekst, czasem musi reagować od razu, inaczej będzie za późno. I my, wtedy zupełnie już bez pieniędzy, widząc dwójkę umierających dzieci, musieliśmy zareagować. Wpadliśmy więc na pomysł napisania błagalnego maila do naszych bliskich znajomych. I się udało. Pieniądze od przyjaciół, którzy nam ufają, spłynęły w ciągu jednego dnia. Dziś o budowę tego domu wszyscy pytają, i mnie i fotografa, z którym pracowałem. Jakbyśmy dokonali czegoś nadzwyczajnego. Jakby naszą normą było pozostawienie tych dzieci na śmierć.
Nawet nieźle by to w książce wyglądało: grupa białych ludzi idzie przez dzielnicę nędzy zamieszkanej przez ludzi brązowych, pisze o takiej wycieczce w „Eli, Eli”, wchodzi na starą zakaraluszoną szafę i widzi dwójkę maluchów. Dzieci już nie mają siły się ruszyć, wycieczka daje im woreczek surowego ryżu i idzie dalej. A na końcu książki, no wspaniale, dzieci leżą przed tą szafą w białych trumnach. Miałbym niezłą pointę. I jakże, w sumie , prawdziwą. Bo w slumsach umiera dużo dzieci. Tylko, że reporter nie może myśleć w takiej sytuacji jak słynny fotograf Carter, który czekał aż sęp rozłoży skrzydła. Głupio o tym rozmawiać, bo…
- Właśnie. Przez całą książkę cynicznie piszesz o reporterze i fotografie, a na końcu okazuje się, że wy jednak zachowujecie się zupełnie inaczej niż Carter.
- Nie czuję nad Carterem żadnej moralnej wyższości. Nie taka jest moja intencja. Nie piszę moralitetów. I tak naprawdę nie wiem, jakbym się na miejscu Cartera zachował. On po prostu wtedy nie pomyślał. Jakby zgłupiał. Sytuacja była nagła, głodne dziecko z sępem za plecami, to go zwyczajnie przerosło. Tak ja to widzę. Potem rzucili się na niego różni mądrale i on po raz drugi się nie wyrobił. Kręcił, zamydlał, zamiast powiedzieć: popełniłem błąd, jest mi wstyd. I może pojechać tam znowu, sam nie wiem, może poszukać tej dziewczynki. Bo mówił, że ona wstała i odeszła. Ale tego nie zrobił. Nie wytrzymał i odebrał sobie życie.
Dzisiaj wielu ludzi, zupełnie bezrefleksyjnie, traktuje to zdjęcie jak ikonę. Bo ono jest piękne.
- Filipiny to kraj katolicki. Tymczasem na Onyksie nie widać żadnego księdza. Tylko raz słyszymy od Josephine, że po mszy - na którą chodzi raz do roku - podszedł do niej proboszcz i kazał jej iść do szpitala.
- Kościół katolicki jest tam wszędzie. Ingeruje w stanowienie prawa i rządzenie państwem. Sprzyja galopującej reprodukcji nędzy. A nie ma go wśród biedaków na Onyksie. To znaczy jest budynek z krzyżem, w środku są msze odprawiane przez jakichś księży. Ale na ulicy nigdy ich nie widziałem, a spędziłem tam wiele tygodni, miesięcy, po szesnaście godzin na dobę. Rozpytywałem ludzi, czy jakiś ksiądz ich w tych ruderach odwiedza, bo może to tylko ja nie mam szczęścia go spotkać. Żaden. Kościół na Onyksie w niedzielę jest pusty. Ludzie chyba nie mają siły na kościół. Muszą wykombinować pieniądze na ryż. Są uzależnieni od hazardu, wódki, narkotyków. Oczywiście nie wszyscy.