Wspominał pan o zinie "Widryżka"… Jakie teksty się w nim pojawiały? Czy trafiał też do Ukrainy?
Zręb pisma powstał krótko po debiucie Oseledca. Przyjęliśmy nazwę, podpowiedzianą zresztą przez Bohdana Huka, a Larysa przygotowała kilka kolaży do tekstów zespołu. Miałem sklecić jakąś notkę o zespole, cyknać kilka fotek i pierwszy numer byłby gotowy. Ale nie był. Zwyciężyła obawa, że może to być pierwszy i ostatni numer, bo wciąż nie wiedziałem, z czym wyjść do ludzi i niezbyt pewnie władałem ukraińskim. Trzeba było jeszcze dwóch lat, żebym to ogarnął, a przełomem stał się półroczny pobyt z Larysą w Kijowie, w 1988 roku, w ramach uczelnianego stażu.
Ukraina wybudzała się z letargu, co trzy lata później miało doprowadzić do ogłoszenia niepodległości. Nic na to jeszcze nie wskazywało. Niby hulała pieriestrojka, ale ledwie widać było nieśmiałe jej przebłyski. Pomimo szoku wywołanego poziomem zrusyfikowania Kijowa, wyjazd okazał się być bardzo owocny. Nawiązaliśmy mnóstwo kontaktów wśród muzyków, artystów, zwykłych freaków i nie-freaków, poznając przy tym prawie całą "elitę" młodych wtedy literatów, którzy dziś święcą międzynarodowe triumfy. Nazbieraliśmy trochę materiału i po powrocie wydaliśmy pierwszy numer zina. Pierwszy nakład, w ilości bodajże stu sztuk, został wydrukowany w... zakonie oo. Bazylianów w Warszawie – cóż, dostęp do kserokopiarek był bardzo ograniczony, a wśród braci zakonnych też były jednostki progresywne.
Generalnie w "Widryżce" uprawialiśmy miszmasz – było trochę odjechanej poezji, trochę prozy, informacje o kapelach ukraińskich, przedruki z polskich zinów o zachodnich kapelach punkowych, coś tam o sztuce, jakieś autorskie wrzuty, manifesty, dużo nonkonformizmu i szydery, czym, w sumie oddając własny stan ducha, wpisaliśmy się w oczekiwania wielu. Zwłaszcza gdy chodziło o wyszydzanie martyrologizmu i patosu, które zatruwały dyskurs wewnątrzukraiński.
Z konkretem w dłoni łatwiej było docierać do nowych twórców, zanim oni sami zaczęli docierać do nas. Nasze wizyty w Kijowie stały się regularne, zawoziliśmy tam po kilka-kilkanaście egzemplarzy zina. Pierwsza większa partia (w ilości kilkudziesięciu sztuk) dotarła na Ukrainę w sposób dość nietypowy. Mianowicie Kuzia (lider zespołu Braty Hadiukiny), honorarium za występ na Ukraińskich Nocach zainwestował w wykup całego nakładu przygotowanego na imprezę. Jak ironizował, "nie mógł się oprzeć, kiedy zobaczył wolne ukraińskie słowo". Na szczęście w porę pochwalił się inwestycją, otrzymał więc zwrot zainwestowanych kosztów z nawiązką – darowizną, w postaci nabytych wcześniej egzemplarzy.
Ostatnie numery pisma docierały na Ukrainę w ilościach kilkuset egzemplarzy – za sprawą stażujących w Polsce ukraińskich dziennikarzy. Zwrotnie docierały do nas wieści, jak to i owo z "Widryżki", tego i owego zainspirowało do czegoś tam, a innego zachwyciło, etc. W pełni nas to satysfakcjonowało.
Łącznie w latach 1988-1992 wydaliśmy 8 numerów, w tym jeden podwójny. Sześć przygotowaliśmy wspólnie z Larysą, ostatni graficznie opracował absolwent ASP Andrij Maruszeczko, który równolegle włączył się w działalność KOKI.
Jak udało się nawiązać kontakty z kolejnymi ukraińskimi zespołami i jak wyglądała sytuacja, jeśli chodzi o ówczesną scenę muzyczną? Pierwsze kasety KOKI ukazały się jeszcze u schyłku ZSRR...
Z polskiej perspektywy było to dziwne, ale w 1988 scena rockowa w Ukrainie dopiero raczkowała. Rok przed nami był w Kijowie kolega z ukrainistyki. Prosiliśmy, by namierzył jakieś ukraińskojęzyczne kapele, przywiózł nagrania... Wierzyliśmy, że istnieją, ale nie wiedzieliśmy nic. Bo po Sierpniu żelazna kurtyna stała się szczelniejsza – kontakty zredukowano do zera, informacja się nie przebijała... Szczęki nam jednak opadły, gdy kolega po powrocie oznajmił, że podobno jest w Kijowie jeden (sic!) zespół, który próbuje śpiewać po ukraińsku; a jedyne co przywiózł, to nagrania rosyjskiego zespołu Kino…
Zespołem "próbującym" śpiewać po ukraińsku okazały się Vopli Vidoplyasova (VV). Cała scena kijowska – miasta kilkumilionowego! – liczyła wtedy raptem kilkanaście zespołów, grających różne odmiany rocka - hard rock, metal, jazz-rock, pop-rock, niewielką tylko część można było zaliczyć do interesującej nas alternatywy. Wszystkie były rosyjskojęzyczne, Vopli jeszcze w dużej mierze też. Mierziło nas to. Kijów, stolica Rusi Kijowskiej wyglądał jak jedna z prowincji imperium. W imperium język ukraiński prześladowano, a szczególnie przy Sowietach. Ludowi przez dziesięciolecia wciskano, że to język wiochy, a człowiek kulturalny posługuje się rosyjskim. I lud to kupował: ktoś ze strachu, ktoś z kunktatorstwa, ktoś ze szczerego przekonania – motywacje były różnorakie.
Przy okazji pieriestrojki, na fali odwilży i koniunktury, ludziom wciskano też rosyjski rock. Był to składnik nowej polityki, a przy okazji kolejne narzędzie rusyfikacji. Tylko rosyjskie kapele miały dostęp do państwowych studiów nagraniowych, wydawnictw, tłoczni, sieci dystrybucyjnych, mediów etc. To ich produkcjami zawalone były sklepy płytowe (przy rażącym braku oferty ukraińskojęzycznej). To ich promowano, windując do rangi "gwiazd". Co gorsza – to oni ustanawiali wzorce, które na długo zatruły umysły i gusta. Wiele lat upłynęło, zanim dotarło do Ukraińców, jakiej manipulacji ulegali.
My, przybysze z zewnątrz, czuliśmy w tym szwindel. Ja w tym russkim rocku nie znajdowałem kompletnie nic! Dęty patos przy żałosnej jałowości i konformizmie tekstów (żaden ze znanych mi nawet na wiorstę nie zbliżał się do brawury i radykalizmu z polskich scen!). Muzycznie zaś było to bardzo poślednie, klecone intuicyjnie: czerpanie trochę z muzyki zachodniej, a trochę z sowieckiej estrady, co już szczególnie mnie odstręczało… Dla wielu jednak stało się to wzorcem do naśladowania, a gros kapel zwyczajnie powielało te schematy. Na szczęście nie wszyscy.