Witold Wandurski. Poeta robotniczej Łodzi
Choć w rodzinnej Łodzi spędził tylko kilka lat dorosłego życia, spod jego pióra wyszły jedne z najoryginalniejszych obrazów przemysłowego miasta. Ta "ziemia obiecana dla stu, a złe miasto dla pięciuset tysięcy", jak pisał jego gimnazjalny kolega Julian Tuwim, Witoldowi Wandurskiemu pokazała obie twarze.
W tym czasie niemal nikt nie jest stąd. Wandurscy przyjeżdżają do pęczniejącego fabrycznymi kominami miasta w rosyjskim zaborze razem z tysiącami innych, w nadziei na uszczknięcie kawałka kapitalistycznego tortu. Większości zatrudnionych we włókienniczych fabrykach spadają na talerz jedynie okruchy, Wandurskim jednak udaje się odnieść względny sukces. Nie zbijają co prawda bajecznej fortuny, jak właściciele zakładów, ale robią karierę jako urzędnicy w carskiej administracji. Nie są zamożni, ale nie dusi ich ubóstwo. Jako świeżo upieczona klasa średnia nie mogą narzekać.
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Podobnym samozaparciem co rodzice cechuje się najstarszy syn Wandurskich, urodzony w 1891 roku Witold. Jako dziesięciolatek zaczyna naukę w prestiżowym męskim gimnazjum przy ulicy Mikołajewskiej. Wyśrubowany poziom idzie tu w parze z równie skrupulatnie prowadzoną rusyfikacją. W młodym Witoldzie kiełkują zainteresowania literackie, choć nauczyciel literatury rosyjskiej, profesor Prozorowskij, nie należy do najbardziej charyzmatycznych.
Text
Pisało się wtedy jakieś ponure charakterystyki bohaterów "bylin" [tradycyjnych rosyjskich pieśni o czynach bohaterów, do których nawiązywał m.in. Puszkin – przyp. red.] rosyjskich, a szczegółowość tych wypracowań doprowadzona była przez durnego pedagoga do takiej absurdalności, że postać żywiołowego Muromca lub Światogora wyglądała w kajecie jak bilans handlowy.
Tak wspominał Prozorowskija po latach Julian Tuwim. Tak się składa, że akurat uczęszcza z Wandurskim do tej samej klasy. Rosyjski pedagog niechcący staje się akuszerem przyjaźni przyszłych poetów. Ze szkołą zaprzyjaźnia się Witold o wiele mniej. Powtarza dwie klasy, aż przed maturą z hukiem wylatuje z placówki.
Najpiękniejsze lata życia
Kariera edukacyjna Wandurskiego na tym się jednak nie kończy. Ostatecznie zdaje końcowe egzaminy, a logika społecznego awansu pcha syna urzędników ku studiom prawniczym. Wyjeżdża studiować do Moskwy i choć przeprawa z uniwersytetem przebiega gładko i Witold zdobywa dyplom prawnika, myślami od dawna jest już gdzie indziej. W Rosji, gdzie nadchodzi właśnie zmierzch caratu i wschód rewolucji, pasjonuje go przede wszystkim literatura, zaczytuje się w tamtejszych futurystach, na czele z przyszłą gwiazdą poezji rewolucyjnej, Władimirem Majakowskim.
Pisze już od pierwszego roku studiów, choć jeszcze do szuflady. W 1914 roku powstaje seria krótkich utworów nazywanych "Prymitywami miejskimi". Fabuła jest w nich czysto pretekstowa, Wandurskiego interesuje przede wszystkim portretowanie miejskiej rzeczywistości. Pochyla się nie tylko nad masą i maszyną, ale też odmalowuje obraz miejskiego folkloru, ubogich i wieloetnicznych przedmieść. Jego artystyczna i społeczna wrażliwość formuje się w czasie rewolucji. Lata 1917-1920 wspominał będzie jako "najpiękniejsze lata swojego życia".
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Dźwignia 1927, nr 4 (lipiec), Mieczysław Szczuka, fot. Biblioteka Narodowa Polona
Po siedmiu latach, ze skromnym dobytkiem, na który składają się przede wszystkim przywiezione z Rosji tomy poezji, wraca do rodzinnego miasta. Prawnikowi aspirującemu do bycia literatem nie ma ono wiele do zaoferowania. Nie tylko jemu zresztą – po upadku caratu łódzkie fabryki muszą zwolnić obroty – do tej pory to Rosja była największym importerem ich wyrobów. Wandurski rusza więc do Warszawy, odnawiając kontakt z dawnym przyjacielem.
Tuwim święci już pierwsze triumfy, Wandurski szybko trafia więc w orbitę skamandrytów. W "Skamandrze" właśnie debiutuje jako poeta "Karuzelą". Z młodymi warszawskimi poetami nie zwiąże się jednak na dłużej. Po powrocie z rewolucyjnej Rosji nie podziela ich niepodległościowego entuzjazmu ani poetyckich zamiłowań. Za to jako namiętny czytelnik i jeden z pierwszych polskich tłumaczy Majakowskiego, którego poznał przelotnie przed powrotem do kraju, udaje się mu zaszczepić w nich fascynację radzieckim twórcą.
Text
W moim podróżnym koszyku obok kilku par kiepsko zacerowanych skarpet i jednej dobrej koszuli [...] spoczywało na dnie kilka tomików wierszy rosyjskich poetów. [...] Najstaranniej zawinięty był w papier i stary ręcznik niepokaźny z wyglądu, drukowany na cienkim papierze gazetowym, gruby tom: "Wszystko napisane przez Włodzimierza Majakowskiego"... W rąbanym rytmie wiersza Majakowskiego chodziłem po obcej, fryzjersko-krawieckiej Warszawie i rodzinnej Łodzi, której ulice spały w letargu przemysłowego zastoju. Jednym słowem, byłem nadziany Majakowskim, jak pierożek mielonym mięsem.
Po wizycie Wandurskiego cała Ziemiańska przez moment przypomina pierogarnię.
Wandurski nadziany jest też atmosferą Łodzi, do której powraca zimą 1922 roku. A że miasto nie ma jeszcze swojej literackiej tradycji i "czeka na swojego Kolumba"? Nic nie szkodzi, to on sam będzie mógł nim zostać! W rejsie towarzyszy mu nowy przyjaciel, artysta Karol Hiller. On także niedawno powrócił do Łodzi po kilku latach na Wschodzie, choć studiował nie futurystów i konstruktywistów, a sekrety dawnych mistrzów ikon. Po powrocie, na podstawie ich twórczości, tworzy nowoczesną metodę twórczą. Wrażenia z wędrówek obaj artyści opisują w artykule opublikowanym na łamach "Głosu Polskiego". Choć budują obraz miasta "kubistycznego", dostrzegają różne jego twarze, nie tylko tę nowoczesną:
Text
Śródmieście bije tętnem nerwowym amerykanizmu. [...] Stare miasto, zwłaszcza Stary Rynek, przypomina miasteczko powiatowe podczas jarmarku – przed pięćdziesięciu laty. [...] Już na ulicy Nowomiejskiej zaczyna się świat odrębny, zgoła inny niż w śródmieściu. Pozornie te same kamienice, witryny, tramwaj, elektryczność... Ale trzeba zajrzeć do podwórek. To ciemne studnie, z girlandami drewnianych balkoników na każdym piętrze. [...] Dolne piętra upstrzone naiwnymi szyldzikami.
Ten drobiazgowy pejzaż odmalowują Wandurski i Hiller w dwóch barwach – sadzy i złota:
Text
Sadze czarne, brudzące mury i dusze, są zarazem wydechem ciężko pracujących płuc bawełnianego potwora. Złoto lśniące, fascynujący człowieka błysk oczu szatana – jest zarazem świętą monstrancją wielkiego tłumu pracy. Okruchy złota szczerego znaleźć można na dnie dusz zakopconych sadzą.
Taki tytuł – "Sadze i złoto" – nosić będzie najważniejszy owoc współpracy obu twórców, tom poezji Wandurskiego inkrustowany litografiami Hillera. Miesza się w nim rwetes fabryk i podmiejska senność. Przy całej sympatii młodego poety do twórczości radzieckiej awangardy, wiersze o Łodzi nieraz uderzają w zaskakująco nostalgiczne tony. Wandurski raz opisuje kubistyczne miasto wyciosane w kamieniu w proste bryły, innym razem brzmi jak XIX-wieczny orientalista na pierwszej wycieczce do Turcji. Fabryczne kominy porównuje do minaretów, zakładowe syreny do muezzinów nawołujących na modlitwę.
Ale Łódź to nie pusta scenografia. Poeta z równą uwagą opisuje jej mieszkańców i ich troski, pomiędzy wierszami daje o sobie znać galopująca inflacja, zastój w fabrykach i robotnicze strajki z lata 1923 roku:
Text
Dozorca piątej kategorji – 18.000 marek tygodniowo.
Bochenek chleba – 9.000.
Lipy w ogródku fabrycznym pachną miodowo.
Coraz goręcej.
Ludzie bez kapot stoją spoceni u bram
wsłuchani w bulgot żółto-zielonych rynsztoków.
Szklane źrenice toczą po martwych kominów lesie
po złomach brunatnych bloków.
Wydaje się, że zasiane wraz z Hillerem ziarno zaczyna przynosić plon. Na łódzkim rynku pojawia się nowa gazeta, "Republika". Jej wydawcą jest członek jednej z najbogatszych rodzin lokalnych przemysłowców, Maurycy Ignacy Poznański. Wandurskiemu powierza prowadzenie działu literackiego. Redaktor odświeża skamandryckie kontakty, przygotowuje programowe wydanie dodatku literackiego, publikuje wiersze m.in. Tuwima i Słonimskiego. Ale "Republika" to nie "Skamander". Wandurski na własnej skórze przekonuje się, jak działają tryby kapitalistycznej maszyny, której dotąd przyglądał się z boku z piórem w ręku. Fabrykantów nie interesuje mecenat nad literatami, a zyski. Szybko zamknięty dodatek literacki, w którym zdążyły się ukazać teksty Peipera czy Irzykowskiego, to świetny haczyk reklamowy, ale nie kalkuluje się jako długoterminowa inwestycja.
Wandurski podsumowuje klęskę w gorzkim satyrycznym utworze "W redakcji". Przemysłowiec-inteligent zostaje w nim przedstawiony jako:
Text
zmechanizowany przez pracę biurową manekin, lala wypchana trocinami w olbrzymim panoptikum naszego jałowego życia, wypranego z wszelkich namiętności. Matołek, dobrze wytresowany przez stróżów naszej moralności [...].
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Autorzy zbioru wierszy "Trzy salwy". Na zdjęciu: Stanisław Stande, Władysław Broniewski, Witold Wandurski, 1925, fot. Andrzej Szypowski/East News
W poecie dojrzewają rewolucyjne idee, które podziela też dwóch nieco młodszych kolegów po piórze, Władysław Broniewski i Stanisław Ryszard Stande. Zaowocuje to nie tylko wieloletnią przyjaźnią z Broniewskim, ale i wydanym wspólnie przez całą trójkę w 1925 roku tomem wierszy "Trzy salwy". Jego okładkę projektuje konstruktywista Mieczysław Szczuka. Zostaje przyjęty przez krytykę z ostrożnym entuzjazmem, Wandurskiego cieszy jednak przede wszystkim dotarcie do bohaterów wierszy – łódzkich robotników. W liście do Broniewskiego relacjonuje podekscytowany:
Text
Gdybyś wiedział, jakie pielgrzymki odbywają się do mnie co dzień – od czasu ukazania się "Trzech salw". Ilu szewców, tokarzy, tkaczy, elektryków zachodzi do mnie – z jakim namaszczeniem czyta te nasze wiersze, komentuje, prosi o wyjaśnienia, debatuje...
Sam Wandurski nie chce być tylko "robotnikiem słowa". W "Stolarce" śni o przyłączeniu się do robotniczej rewolucji, łagodząc patos typowym dla siebie liryzmem i humorem:
Text
Jeśli wolno mi jeszcze marzyć
Niech marzenie doda mi sił:
Chcę nauczyć się kunsztu stolarzy
Muzyki hebla i pił.
[...]
A gdy będę już robił sprawnie
(Rok upłynie – a może i dwa)
Wykreślę z paszportu: prawnik –
Wpiszę dumnie: stolarz i drwal.
W artelu, wesoło i tłumnie –
Sheblujemy za blatem blat
I w ogromnej drewnianej trumnie
Pochowamy umarły świat.
I faktycznie pracuje ramię w ramię ze stolarzami, ale nie w artelu, tylko w teatrze.
Fascynacja teatrem rozwija się u Wandurskiego równolegle z zainteresowaniem poezją, już podczas pobytu w Rosji. Łodzianin pozostaje pod urokiem zwłaszcza awangardowego teatru Wsiewołoda Meyerholda, znoszącego podział na scenę i widownię, podważającego teatralną iluzję, czerpiącego z cyrku i commedii dell'arte. Te składniki rozwinie Wandurski na własną modłę.
Poszukując pracy po powrocie do Łodzi zahacza się w tamtejszym Teatrze Miejskim, jest współodpowiedzialny za jego repertuar. Wkrótce zostaje też sekretarzem tworzonej przy teatrze Szkoły Dramatycznej, opracowuje jej statut. To pierwsza w mieście, które zasłynie później swoją filmówką, szkoła teatralna. W jej programie znajdują się też zajęcia z gry filmowej – Wandurski jest entuzjastą kina i jednym z pierwszych w Polsce krytyków piszących o młodej dyscyplinie.
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
"Gra o Herodzie", reżyseria: Witold Wandurski, Łódzka Scena Robotnicza, prem. 16 lutego 1926. Repr. z wydania książkowego dramatu
Zauważa też, że kino przyczynia się do uwiądu teatru dramatycznego, który dla szerokiej publiczności traci powab. By podreperować jego kondycję, opracowuje swoją koncepcję teatru ludowego, opartego na mariażu nowoczesności z tradycją. Ale nie tradycją spod znaku Greków, Szekspira, francuskich klasyków czy polskich romantyków, a jarmarcznego teatru rodem z późnego średniowiecza. Rozwija ją nie tylko na papierze, ale i w praktyce, jako kierownik Sceny Robotniczej.
Faktycznie tworzą ją w większości robotnicy i robotnice, około dwudziestoosobowy zespół zasilają też nieliczni urzędnicy i studenci. Wandurski wykłada im historię teatru, uczy podstaw rzemiosła. Próby odbywają się wieczorami, aktorzy przychodzą na nie po dziennej zmianie w fabrykach. Trwają nieraz do późnej nocy i są otwarte dla publiczności. Początkowo teatr nie ma siedziby, aktorzy grają w przypadkowych salach rozsianych po całym mieście. W 1925 roku zyskują stałą siedzibę w lokalu Okręgowej Komisji Związków Zawodowych. Do zaprojektowania teatralnej infrastruktury kierownik zaprasza Hillera.
Ale Wandurski ma opinię bolszewika, władze patrzą mu na ręce, a prasa niechętnie udostępnia swoje łamy "wschodniemu krzykaczowi i połamańcowi ideowemu", jak nazywa go skrytykowany przez Wandurskiego dyrektor miejskiej galerii sztuki Marian Dienstl-Dąbrowa. Nie daje się więc ponieść małej stabilizacji. Scena zaprojektowana przez Hillera jest łatwa do demontażu, zbudowana bez użycia gwoździ. Na wypadek eksmisji.
W robotniczym zespole Wandurski przygotowuje adaptacje utworów Majakowskiego, ale też Słowackiego, Wyspiańskiego czy Żeromskiego. W międzyczasie opracowuje własne utwory. Pisze krótkie jednoaktówki o charakterze scenicznych plakatów – zjadliwe, rubaszne i groteskowe, jak noworoczna szopka "Gra o Herodzie" i "Giełda światowa". Ta ostatnia to alegoria o wyzysku robotników czerpiąca z tradycji jarmarcznych, ekspresjonistycznych i awangardowych. Na scenie pojawiają się figury żarłocznych kapitalistów takich jak Pan Krokodyl i Pan Szakal. Tłum szarych robotników znajduje się wśród widowni i na końcu wkracza na scenę z "Czerwonym sztandarem" na ustach.
Jego najważniejszym dzieckiem jest jednak "Śmierć na gruszy". Wandurski opiera luźno jej fabułę na motywach wielkopolskiej legendy. Z ludowych źródeł czerpie też jej specyficzny realizm w podejściu do motywów nadnaturalnych, który doprawia politycznym komentarzem. Występujący w sztuce święty Piotr u bram nieba przypomina chłopa, który na zydlu przed chatą popala fajkę. Gdy niebiański klucznik schodzi na ziemię pod postacią żebraka, policjant podejrzewa go o szerzenie bolszewizmu i omal nie aresztuje za brak paszportu. Świętego z opresji ratuje Wyrobnik, w nagrodę otrzymując jedno życzenie. Na skutek tragikomicznej pomyłki trwoni je na zaczarowanie przydomowej gruszy, która odtąd więzi każdego, kto się na nią wespnie. Tym sposobem na drzewie uwięziona zostaje na pół wieku Śmierć, która przychodzi po starego rolnika. Na ziemi zaś wszyscy mimowolnie stają się nieśmiertelni.
Wandurski wykorzystuje ten motyw nie tylko do stworzenia szeregu komicznych migawek, z udziałem m.in. młodej dziewczyny zaczytanej w dekadenckich poetach, która przychodzi wzdychać tęsknie do Śmierci, ale przede wszystkim do zbudowania pacyfistycznej alegorii podlanej ekspresjonistyczną groteską. By ściągnąć na siebie śmierć, bohaterowie postanawiają wywołać wojnę:
Text
Jeżeli Śmierć po nas nie przychodzi – musimy sami iść po nią. Proklamujemy więc wojnę. [...]
Obywatelu!
Czy życie ci obrzydło?
Kupuj więc 5-procentową pożyczkę wojenną!
Obywatelu!
Czy pragniesz śmierci swych bliskich i przyjaciół?
Kupuj więc 5-procentową pożyczkę wojenną!
Ale i w trakcie wojny nikt nie może umrzeć, zamiast tego zdekapitowani żołnierze biegają bezładnie po scenie, poszukując swoich głów i kończyn.
Grana premierowo w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, a następnie wystawiana przez Scenę Robotniczą w Łodzi sztuka zawiera szereg dziś już oklepanych, ale wówczas kontrowersyjnych elementów, jak zacieranie teatralnej iluzji – autor wchodzi na scenę, Śmierć tkwiąca przez cały spektakl w niewygodnej pozycji na drzewie prosi o poduszkę – ale to właśnie pacyfistyczny epizod wywołuje największe larum. Powszechne w Niemczech i Francji drastyczne i groteskowe obrazy bezsensu wojny nie są w Polsce czymś oczywistym. W końcu dla Polaków Wielka Wojna oznacza nie tylko miliony ofiar, ale i upragnione odzyskanie niepodległości.
Na krakowską premierę endecka młodzież przychodzi więc przezornie wyposażona w zgniłe jaja, którymi obrzuca scenę. Krakowska prasa oskarża Wandurskiego o szarganie narodowych świętości. Spektakl zostaje zdjęty z afisza. W Łodzi Scena Robotnicza wystawia go kilkukrotnie. Grany jest też podczas święta konstytucji, po czym komisarz rządowy zabrania dalszego wystawiania sztuki, a Scenę Robotniczą nakazuje zamknąć. U członków zespołu, z Wandurskim na czele, policja przeprowadza nocne rewizje. Nie znajdują powodu do aresztowania, ale jeszcze przez jakiś czas każdy krok artysty śledzi bacznie para aniołów stróżów.
Łatwa w demontażu scena okazała się dobrym wyborem. Przez pewien czas grają znów po przypadkowych salach, dla zaufanej garstki publiczności.
Format wyświetlania obrazka
standardowy [760 px]
Scena z przedstawienia "Śmierć na gruszy" w reżyserii Józefa Szajny, Teatr Ludowy, Kraków - Nowa Huta, 1964, fot. Wojciech Plewiński
W tych okolicznościach Wandurski odkłada pióro i rzuca się w wir pracy organizacyjnej w związkach zawodowych. W listach do Broniewskiego pisze, że jest z niej zadowolony, ale nie wychodzi na tym najlepiej. Nielegalna działalność w Komunistycznej Partii Polski w końcu dostarcza powodów do jego aresztowania. W 1928 roku spędza w więzieniu kilka miesięcy. List otwarty z żądaniem jego uwolnienia podpisują czołowi polscy literaci, między innymi Zofia Nałkowska, Leopold Staff, Jarosław Iwaszkiewicz, Maria Dąbrowska i Tadeusz Boy-Żeleński. Wychodzi za kaucją i nie czekając na proces, czmycha za granicę.
Wydostaje się z kraju głównym szlakiem politycznych uciekinierów – przez Wolne Miasto Gdańsk. Marzy o Paryżu, dociera do Berlina. Tam przez pewien czas prowadzi polonijny teatr robotniczy. Ale po roku, razem z szeregiem innych imigranckich działaczy politycznych, zostaje z Republiki Weimarskiej wydalony, docierając po latach z powrotem na radziecką orbitę. Osiada w Kijowie, gdzie dostaje szansę stworzenia pełnoprawnego teatru. Choć musi zakasać rękawy i jak przystało na poetę-robotnika zająć się pracą u podstaw remontując obskurny budynek i edukując zespół, udaje mu się stworzyć Polską Pracownię Teatralną.
W Berlinie zaczyna, w Kijowie zaś kończy pracę nad kolejną sztuką – "Rabanem". Utwór oparty na doświadczeniach pracy politycznego aktywisty, osadzony w Łodzi roku 1931 i opowiadający o epizodach z historii KPP i robotniczych strajków, to rzecz unikatowa w ówczesnym polskim teatrze. Wandurski, nadal zafascynowany kinem, marzy o nakręceniu dokumentu o historii polskiego ruchu robotniczego. Nie udaje mu się go zrealizować, ale część pomysłów przemyca na deski teatru.
"Raban" to spektakl realistyczny, ale podchodzący do realistycznej konwencji w nowoczesny sposób. Ma charakter dynamicznie pociętego reportażu, bywa bardziej kinowy niż sceniczny. Wandurski dzieli go nie na sceny, a "kadry". Czasami migawkowe, krótkie, oparte nie na dialogach, a zarysowaniu kilku planów akcji. "Raban" to także spektakl podporządkowany nie jednolitej fabule, a reporterskiemu opisowi wielu wątków. Wandurski tworzy w nim ostatni portret swojego rodzinnego miasta. Akcję osadza w fabrycznych halach, na ulicach, w robotniczych mieszkaniach i areszcie.
Grany w Kijowie i Moskwie spektakl przyjęty jest życzliwie, choć nie brakuje krytycznych uwag formułowanych z ideologicznych pozycji. Komentatorów konfunduje postać głównego bohatera, Leona – byłego legionisty i członka PPS. To nie jest wzorcowy przedstawiciel ruchu robotniczego, kręcą nosami. Wandurski kilka rzeczy poprawia i wycina pod wpływem komentarzy, ale przeszłości Leona nie tyka. W końcu tym razem robi sceniczny reportaż, a nie plakatowe widowisko agitacyjne.
Niezależność Wandurskiego i wiara w siłę własnej wizji ponownie się na nim mści. Z kijowskiego teatru zostaje zwolniony za uleganie "drobnomieszczańskim odchyleniom". Po przeprowadzce do Moskwy spędza w niej dwa lata. W 1933 roku zostaje na fali politycznych czystek aresztowany. Ginie rok później zamordowany w niejasnych do dziś okolicznościach, jego krew niezauważenie wsiąka w moskiewski bruk.
Po kilku dekadach "Śmierć na gruszy" zostaje wskrzeszona w inscenizacji Józefa Szajny. Ale jeden z najoryginalniejszych poetów i dramaturgów przedwojennej Łodzi nadal czeka na swój wielki powrót.