Po raz pierwszy z dziełem
Jana Klaty zetknęłam się na ubiegłorocznym Kontakcie w Toruniu. Teatr z Wałbrzycha przywiózł ...córkę Fizdejki według Janulki, córki Fizdejki
Witkacego napisanej w 1923 roku. Inwazję Neokrzyżaków na barbarzyńskie plemię Litwinów reżyser skojarzył z akcesją Polski do Unii Europejskiej. Ironicznie, choć nie tylko. Drewniany bocian dryfuje nad sceną na tle repliki
Matejkowskiej Bitwy pod Grunwaldem. Scenie towarzyszy piosenka zachęcająca rodaków do głosowania, dołączona na dyskietce tuż przed referendum do nakładu największej gazety. Do krainy zaludnionej wąsatymi i pijanymi obywatelami, polegującymi na podłodze, zapatrzonymi w mityczne chwile triumfu, przybywają obywatele wielkiego świata w stalowoszarych garniturach. Krzyżacy nowej Europy przyjechali cywilizować zaścianek aspirujący do bycia w zjednoczonej rodzinie. Sztywne powitania, tępe uśmiechy poprzedzają prezentację osiągnięć nowego wspaniałego świata. Litewscy bojarzy patrząc na plansze z markami Mercedesa, Siemensa itp., demonstrujące osiągnięcia niemieckiego przemysłu, zostają zniewoleni dobrobytem. Dwóch zakłada oświęcimskie pasiaki i z radością pogryza chipsy, a odgłos chrupania "niesie się po lesie", przepraszam - po scenie i widowni. Spektakl wieńczy obraz Aeroportu Wałbrzych, gdzie kolejne tablice anonsują tylko odloty.
"Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz", tylko bez gadania będzie dawał pieniądze, a my będziemy stroić straśnie patriotyczne miny - powiedział eurosceptycznie Klata. I pokochali go recenzenci gazet różnych opcji politycznych, co świadczy o tym, jak niewielkie mają wymagania. Łatwo łyknęli banalność myśli o podłej Europie, która chce nas wykorzystać i upokorzyć, bez protestu zgodzili się na grę polsko-niemieckimi stereotypami, które teatr powinien kwestionować, a nie utrwalać. Nikomu też nie przeszkadzało upiorne wykonanie całości. Nikt mi nie wmówi, że gra bezrobotnych z Wałbrzycha, zaopatrzonych w reklamówki z supermarketów miała wymiar artystyczny, a niestety, ów poziom amatorstwa podtrzymywał cały zespół. Stereotyp myślowy rymował się doskonale ze stereotypem aktorskim. Ansambl spłyciarzy, jakby powiedział patron przedstawienia, prowokował raczej do wzruszenia ramionami niż poważnych polemik.
Tradycją festiwalu są spotkania z twórcami granych danego dnia spektakli. To tam dowiedziałam się, że siedzący przede mną Jan Klata, trzydziestolatek z irokezem na głowie (by, jak powiedział dowcipnie, miały się czego trzymać jego córeczki), jest najwybitniejszym reżyserem pokolenia, które właśnie siłą mniej więcej sześćdziesięciu głów szturmem wchodzi do teatru. Dla nich jest wzorcem, a przynajmniej punktem odniesienia. Robią bowiem teatr prawdziwy, zaangażowany społecznie i politycznie, jakiego od dawna nie było. Im nie wystarcza już sprawność zawodowa, teatralnie zajmujące czytanie literatury różnych epok. Własne zdanie na temat otaczającej rzeczywistości, poczucie niezgody, czasem krzywdy chcą wykrzyczeć wyraziście, by się przebić. Musi więc być ono obrazoburcze, szokujące estetycznie.
Dla nich już
Warlikowski i
Jarzyna (notabene ten ostatni kolega Klaty z tego samego roku krakowskiej reżyserii) to jeśli nie starcy, to na pewno grzeczne dzieci zajęte śledzeniem najnowszych trendów estetyki i obyczajowości. Tak to przynajmniej wygląda z zewnątrz. Fakt, co innego fotografować się w pościeli z narzeczoną dla kolorowych magazynów, a co innego z kieszeni wojskowopodobnego munduru wyjąć różaniec. Klata jest lub przybiera image fundamentalisty. W porządku, zwłaszcza gdy deklaruje, że to, co tu i teraz, obchodzi go najbardziej.
W grudniu ubiegłego roku odbył się tak zwany Klata Fest, czyli przegląd wszystkich, raptem pięciu przedstawień. Szóste, H według Szekspira, zostało wystawione w Stoczni Gdańskiej, a naturalnej scenerii nie dało się przewieźć. "Notatnik Teatralny" z Wrocławia wydał numer monograficzny poświęcony reżyserowi, "Duży Format", dodatek do "Gazety Wyborczej", zamieścił z nim obszerny wywiad, a Teatr Telewizji tydzień wcześniej pokazał jego debiut, czyli Rewizora przeniesionego z
Teatru w Wałbrzychu. Było to wielkie "wejście smoka", "prowokatora" i "moralisty", nagłośnione medialnie jako najważniejsze wydarzenie sezonu. Nowe słowo w skostniałym, martwym teatrze wymagającym transfuzji świeżej krwi. A to zawsze budzi opór i protesty. Zapowiadała się rewolucja na dwadzieścia cztery fajerki.
Lubię, gdy ktoś wrzuca kamienie do stojącej wody, więc na emisję Rewizora czekałam z niecierpliwością. Reżyser, "którego uwiera rzeczywistość", pokaże mi obraz zalewającej nas korupcji, którą Gogol rozłożył na części pierwsze zjadliwie, bo komediowo. Każdego dnia czytamy przecież, kto co ukradł, kogo przekupił, jakie przekręty robił prowizjer, kiedy nakłamał lobbysta, a kiedy poseł, rewizorzy zaś nie jeżdżą już po kraju, tylko zasiadają w komisjach śledczych w blasku kamer. I co zobaczyłam? "Kreacje" aktorskie prostackie i nieciekawe, choć każda z ról tej sztuki znaczona jest tradycją wielkich aktorskich nazwisk. W sumie amatorski teatrzyk z głębokiej prowincji, który ostrze komedii rosyjskiego klasyka skierował na lata siedemdziesiąte, gdy urzędnicza korupcja w połączeniu z niekompetencją brylowały w najlepsze. Reżyser pracowicie odtworzył realia gierkowskiej prowincji, owo władanie partyjnych bonzów, bezkarnych, bo ubezpieczonych ideologicznym frazesem wypisanym na sztandarze w zakładowej świetlicy.
Nie bardzo zrozumiałam, po jakie licho obśmiewać minioną epokę, czyli wyważać dawno otwarte drzwi. Tego, by inteligentny człowiek przyczyn korupcji upatrywał w socjalistycznym ustroju albo tam widział źródło zła naszych czasów, nie wymyśliłam sama. Przeczytałam te interpretacje u apologetów reżysera, którzy pchali nieszczęsnego Rewizora z festiwalu na festiwal, a potem do telewizji. Teza w nim tania i mało prawdziwa. Od początków świata istniała korupcja i ludzka głupota, im żaden ustrój nie straszny. Pozostaje jednakże kwestia skali. Za Gierka przedmiotem przestępstwa był talon na samochód, mieszkanie dla szwagra poza kolejką, benzyna czy mięso spod lady. Dziś układy towarzyskie, dojścia, przekręty zbudowały fortuny, które zapewniają dostatnie życie pod każdą szerokością geograficzną. Tylko ktoś za to płaci. Między innymi wałbrzyscy bezrobotni, którzy gołymi rękami wydobywają z biedaszybów węgiel, by zarobić na życie albo zginąć pod zapadającym się lasem.
Cieniutkie to myślenie prowokatora, typowego inteligenta uwikłanego w retorykę antykomunistyczną. Interesowałoby mnie raczej uderzenie we własne piersi ideologów nowej Rzeczypospolitej z ustami pełnymi demokratycznych frazesów, których nikt nie pyta o społeczną odpowiedzialność za ostatnie piętnaście lat. Łatwo wyśmiewać epokę Gierka (taka odwaga nic nie kosztuje), której nikt przytomny nie broni, gdy zło (urzędnicze jak najbardziej) w obecnej rozkwita na skalę nieporównywalną. I to jest postawa moralisty? Szczególnie rozumiana. Kilku bezrobotnych zatrudnił Jan Klata w następnym przedstawieniu. Dobry pan.
Gdyby szanowny reżyser zechciał pomyśleć mniej schematycznie, dlaczego prości ludzie, nie tylko górnicy na Śląsku, Gierkowi stawiają pomniki w prywatnych ogródkach, a jego syna wybierają senatorem, to może zrozumiałby więcej z otaczającej nas rzeczywistości. Z tego kapitalizmu bez kapitału, jaki budujemy, słuchając polityków wojujących stale z komuną, gdy świat przyspiesza wyścig o nowe technologie myślenia, a cyniczni populiści dokumentnie ich ogrywają. Odpowiedziałby sobie na pytanie, skąd się wzięło kilka milionów wykluczonych, których skrzętnie zagospodarował dyrektor Radia Maryja i teraz o jego poparcie zabiegają politycy. Wtedy może nie sięgnąłby po Lochy Watykanu, stareńką powieść André Gide'a z 1914 roku, by rozprawiać się z instrumentalnym traktowaniem wiary.
Wyprawa Amedeusza, właściciela fabryki figur Matki Boskiej, do Rzymu w charakterze Rycerza Niepokalanej, aby uwolnić papieża wiezionego przez masonów, ogniskuje akcję przedstawienia. Naiwny prostaczek z prowincji zostaje oszukany przez zwykłych gangsterów, podszywających się pod postacie zakonników i papieża. Następnie ginie, zabity w pociągu przez młodego chłopca, Lafcadia, który zrealizował wielki eksperyment - zbrodnię bez powodu. Przygody bohatera zostały tu osadzone w realiach cokolwiek swojskich: "papież" w Rzymie śpiewa oazową "Barkę", nad sklepem Amedeusza wisi baner z odpustową podobizną Chrystusa z gorejącym sercem, nad jaskinią rozpusty, gdzie trafia on zwabiony przez gangsterów, pali się czerwony neon Roma Amor, kojarzony z aferą poznańskiego arcybiskupa. Z głośników płynie muzyka nadawana przez propagującą hedonizm i nihilizm Radiostację. Klata szydzi z kościelnego kiczu, ale broni naiwnej wiary maluczkich; jego bohater nie dość, że zmartwychwstaje w ostatniej scenie, to jeszcze goreje mu serce. Gromi nihilistów używających życia, a zbrodniarza eksperymentatora nawraca (?) na wiarę, każąc mu szeptać zdrowaśki.
Za dużo, jak dla mnie, szczęścia. Za wiele obrazów, symboli, melodii, które tworzą na scenie kakofonię sensów. Aktorzy grają kubłami, rzeźbią kolejne etiudy raz w stylu rodzajowo-konwersacyjnym (nikt nie poprawiał starego przekładu), kiedy indziej gangstersko-komiksowym albo ekspresjonistycznym, gdy na ekranie u góry pojawiają się zdjęcia filmowe. Galimatias znaków nuży i zaciemnia sens spektaklu. Nie umiem powiedzieć, czy Klata atakuje nasz obrzędowo-kiczowaty katolicyzm, hierarchię kościoła, nihilizm kultury masowej, zwykłe gangsterstwo, czy może wszystko razem i wszystko po trochu. Ponad trzygodzinne przedstawienie pełne tautologii nie chciało się skończyć. Kolejne puenty i zakończenia Lochów utwierdzały mnie w przekonaniu, że mam do czynienia ze zwyczajną reżyserską grafomanią, a nie nowym językiem teatru.
Podobnie myślałam o drugim wrocławskim przedstawieniu - Nakręcanej pomarańczy według słynnej powieści Burgessa. Tu z kolei, siedząc w dziewiątym rzędzie, nie rozumiałam tekstu Eryka Lubosa grającego głównego bohatera. Widocznie zajęty wykonywaniem pantomimy, zapomniał o dykcji. A jest to zaniechanie kluczowej sprawy. Jego Alex posługuje się szczególnym wolapikiem polsko-angielskim rejestrującym rozpad form języka, co Robetr Stiller świetnie oddał w drugim już przekładzie powieści. Powieści opowiadającej o degradacji wartości, która rozpoczyna się i najpełniej wyraża poprzez rozpad języka właśnie. Mówię tu o elementarzu: aktor musi być słyszalny. Tego zaś nie zastąpi doangażowanie kilkunastu mimów z wrocławskiej Pantomimy, którzy zagrali kilka plastycznie ciekawych scen.
O ile brutalna przemoc młodych ludzi, przełożona tu na choreografię, oddalała myśl o dosłowności tak porażającej w wersji filmowej, którą pamiętam sprzed lat, to już zastąpienie scen przemocy, jakie miał oglądać bohater w ramach terapii "odwykowej", wykresami grafiki okazało się trafieniem kulą w płot. Podobnie jak kolejne sceny pokazujące "trudny" los bohatera - gwałciciela i zwyrodnialca - który po wyjściu z kryminału nie znajduje zrozumienia w rodzinie, gdzie jego miejsce zajął ktoś inny, ani wśród kolegów zajętych kleceniem mieszczańskiego szczęścia z dzieckiem i żoną, ani w zakłamanym społeczeństwie. Podobnie jak w innych przedstawieniach: za dużo pomysłów, obrazów, za mało dyscypliny artystycznej.
To wszystko pestka przy Fantazym. Najpiękniejszą z polskich komedii zarżnął Jan Klata nawet nie tępym nożem, tylko siekierą. Trzeba mieć wrażliwość drwala, by cudownie ironiczny dyskurs arystokratów ducha przenieść w scenerię blokowiska, gdzie bluzgi prymitywnych sąsiadów, śpiewanie "Rezerwy" i wystawianie w oknach portretu Papieża stanowią tło dla rozterek uczuciowych Idalii i Fantazego. Chciałam napisać: "subtelnych", bo tak jest u
Słowackiego, ale doprawdy trudno o takowe podejrzewać tę parę. On chłopię z pieskiem na smyczy, jego kochanka zaś w stroju, który krzyczy: weź mnie. Nawet Rzecznicka nie wygląda tak wyzywająco jak Idalia, choć gdy się oddaje cielesnej rozkoszy z mężem, trzęsie się cały śmietnik, a gdy uprawia miłość z oficerem armii amerykańskiej, to tak, by ją wszyscy widzieli w oknie zdewastowanego bloku. Pod którym zresztą mąż śpiewa "Czerwone maki pod Monte Cassino". Na tym tle obyczajowym Respektowie wyglądają normalnie, jak para nauczycieli albo urzędników: ona w ciemnej garsonce, on w beżowym garniturze. Tylko doprawdy nie wiadomo, dlaczego właśnie upozowanemu wariatowi chcą za pół miliona sprzedać córkę, która coś bredzi o swej czci i poświęceniu dla chłopów. Wsi i chłopów ze świecą szukać na obskurnym podwórku. Za to w celach towarzyskich (?) zjawia się Jan jako inwalida na wózku, Major zaś pod postacią czarnoskórego oficera amerykańskiej armii. Jednym śmiałym ruchem zastąpił nam reżyser zabory i wizyty Rosjan w domach podolskiej szlachty wojną w Iraku.
Miała to być zapewne gryząca satyra na stan ducha współczesnej inteligencji, sprowadzonej przez nowe czasy do narożnika, sprzedającej stare zegary lub rodowe srebra, by zagrać w lotto z kumulacją. Marnie odnajdującej się w świecie wszechwładnego pieniądza (stąd zmiana tytułu na Fanta$y). Gdzie Klata zobaczył takich arystokratów ducha, nawet podupadłych, nie wiem. Dlaczego zniszczył strukturę sztuki napisanej cudownym językiem, by dać w zamian knajacką wizję własną, również nie pojmuję. Metoda reżyserska polegająca na samplowaniu, remiksowaniu, skreczowaniu mentalnym, przeniesiona z pulpitu didżeja na scenę, dała skutki opłakane. Estetyka jest funkcją myślenia - mawiał nie bez racji stary Brecht.
Nie wiem, czy w teatrze Klaty bardziej drażni mnie agresja przekazu, intelektualnie prostackiego, marne wykonanie poza granicą zawodowości czy grafomania reżysera. Najbardziej żal mi było aktorów, zwłaszcza z Gdańska, którzy z zapałem godnym lepszej sprawy mordowali tekst klasyków. Może już nie rozumiem młodego teatru, który zamiast skupiać się na precyzji myśli, ujawnia głównie emocje. Gra schematami i emblematami postaw znanych z telewizji, kultowych filmów, komiksów czy modnych klubów. Sądzę, że nie można tworzyć sztuki wysokiej, operując językiem kultury masowej, bo w tym języku nie sposób przekazać ani złożonych sądów, ani koherentnych myślowo sensów. Czytam, że młodym reżyserom nie chodzi o sztukę, tylko o wyrazisty komunikat. Możliwe, tylko że mnie to już nie interesuje.
Pora umierać, pomyślałam sobie i pewnie bym w tym przekonaniu pozostała, gdyby nie Internet. Otóż na Forum "Gazety Wyborczej" przeczytałam taką oto opinię:
"To jest wielka wtopa Pawłowskiego, Gruszczyńskiego, Drewniaka i Mieszkowskiego. Tak się kończy lans na siłę. Niech sobie to lansjerzy zapamiętają, a lansowani nie dają się tak wrabiać. Chodziło o kilka stołków dla kumpli, teraz może władze Warszawy będą ostrożne przed zapraszaniem i ściąganiem byle kogo."
Napisał to "end" 8 grudnia o 1.05 zapewne pod wpływem emocji wywołanych obejrzeniem całego Festu. Sądząc po języku wypowiedzi, nie był to człowiek mojego pokolenia, podobnie jak kilkunastu innych gości Forum, wypowiadających się krytycznie albo bardzo krytycznie o prezentowanych przedstawieniach.
Trudno obwiniać "starych", którzy "nie rozumieją" i "nie czują", bronią Okopów Świętej Trójcy i mieszczańskich gustów. Otóż właśnie młodzi najbardziej krytykują nie tylko reżysera, ale krytyków, którzy go tak zapamiętale lansują. Trudno nie zadać pytania, i młodzi ludzie zadają je bez owijania w bawełnę, po co i komu miał ten festiwal służyć. No właśnie, jeśli nie o miłość do sztuki tu chodzi, to o co?
Elżbieta Baniewicz © by "Twórczość" 2006 | |