Andrzej Dobrowolski, PAP: Co pana zainspirowało, aby sięgnąć po mit Fedry, który wcześniej przykuł uwagę m.in. Eurypidesa, Seneki, Roberta Garniera, Jeana Racine czy Tony Harrisona?
Krzysztof Warlikowski: Tabu, które w tej historii polega na różnicy wieku między Fedrą a jej pasierbem, chociaż dzisiaj widzimy już takie pary na ulicy i niczemu się nie dziwimy. Wciąż pozostaje natomiast tabu matka - syn, czyli macocha i pasierb. Znamy ten mit z Eurypidesa, ewoluuje u Seneki, do tego dochodzi rewolucja Racine'a, u którego Fedra jest już w tytule sztuki. Jeszcze później mamy współczesność, w tym "Miłość Fedry" Sary Kane.
U Eurypidesa Fedra nie rozmawia z Hipolitem. Nie ma między nimi kontaktu. U Seneki już się spotykają i rozmawiają. Racine idzie jeszcze dalej. Fedra zostawia list oskarżający Hipolita. W ostatniej scenie umierając, zażywszy truciznę wyznaje Tezeuszowi, że winę ponosi jedynie ona. Jest to przełom w spojrzeniu na Fedrę. Kane jest zupełnym przeciwieństwem Eurypidesa. Jej Fedra nie potrafiła nawet powiedzieć, że kocha Hipolita.
Każde z różnych podejść pokazuje nową twarz Fedry, a przede wszystkim kobietę, która manifestuje ze sceny, że płonie z pragnienia. Z jednej strony takie wyznanie jest źle widziane, a z drugiej pokazując różne twarze różnych epok i różnych autorów staje się coraz szerszym zagadnieniem, portretem kobiety dzisiaj też kontrowersyjnym.
Co pana skłoniło, aby użyć w "Fedrach" tekstów Sary Kane, Wajdi Mouawada i Johna Maxwella Coetzeego?
Ponieważ mamy tylu autorów i wersji, a we Francji, gdzie powstało przedstawienie, obowiązuje tylko Fedra Racine'a, ciekawe było dla mnie sięgnięcie do innych źródeł. Chciałem jednak pójść znacznie dalej. Chociaż można było pomyśleć, że nie będzie tam niczego, co jest najbliższe Francuzom, w ostatnich pięciu minutach widzimy w przedstawieniu także wersję Racine'a.
Co wnosi do przedstawienia Isabelle Huppert z jej kunsztem aktorskim i osobowością?
Huppert jest w pewnym sensie ikoną miłośników kina, a może w ogóle szerszych mas. Z racji roli, którą zapewniła sobie jako aktorka, staje się osobą charyzmatyczną i porte-parole wielu kobiet. Przez swoją ikoniczność jest jednocześnie Fedrą i sobą. Jeśliby to przenieść na nasz grunt, jest jak Staszka Celińska wypowiadająca coś w teatrze. Uznaje się to w jakimś sensie za słowo matki narodu.
Czy praca z tak wielką gwiazdą była trudna?
Nie, bo nie jest to nasza pierwsza produkcja. Wcześniej pracowaliśmy w Paryżu nad adaptacją "Tramwaju zwanego pożądaniem" Tennessee Williamsa, w której Isabelle zagrała Blanche. Jest to też bardzo specyficzna i ikoniczna rola. W "Fedrach" mamy do czynienia z kilkoma postaciami. Cały ten mit w literaturze greckiej zaczynał się tradycyjnie, jak w wielu tragediach z tamtego okresu, od rodzaju introdukcji, która pokazuje bogów. W naszym przypadku poprzedzający całą historię monolog jest monologiem bogini miłości Afrodyty. Kiedy gra ją Isabelle, jest to pewnego rodzaju teatralna prowokacja. Isabelle jako kobieta dojrzała mierzy się na scenie z wyzwaniem bycia boginią miłości. Ponieważ przechodzi od bogini miłości, poprzez różne Fedry do Elizabeth Costello, więź między tymi postaciami, a nią samą ma większy sens.