Jak każdy przegrany człowiek, siedziałem sobie w półmroku, ze słuchawkami na uszach i słuchałem muzyki z winyli, za ścianą spały szczęśliwe dzieci i całkiem miła narzeczona. Samoświadomość spłynęła na mnie nagle, gdzieś pomiędzy rozważaniem wątków fabularnych do suto opłaconej książki i radością na jutrzejszy raut z przyjaciółmi.
W ten sposób myślałem o sobie już wcześniej, w sposób naturalny. Bezrefleksyjny. Gdy spoglądam w przeszłość, widzę głównie przedsięwzięcia, które nie wyszły, stracone szanse, życia niedokonane, jak i ludzi, których skrzywdziłem. Rozdrapuję te rany i siebie przeklinam, a niejeden poranek witam przepełniony grozą, jakby zaraz mieli mnie prowadzić w łachmanach, skutego, na szafot i mróz.
Dobrze wiem, że nigdy nie postrzegamy siebie we właściwy, adekwatny sposób. Ten sposób w ogóle nie istnieje, prawdy nie ma albo jest rozmyciem. Błądzę tak samo, jak czynią to narcyzy, niepoprawni optymiści i inni szaleńcy. Jestem burzą i kołowrotkiem, w wyraźnej formie, w statyczności nie istnieję.
Wiem również, że moje życie tak nie wygląda i naprawdę trudno uznać je za klęskę, choć oczywiście pełno w nim niepowodzeń. Większość ludzi uważa mnie raczej za człowieka sukcesu nieskorego do publicznej skargi. Czasem zresztą wstyd mi, że mam tak wiele, biorąc choćby pod uwagę, jak inni się mordują na co dzień.
Wiem, ale dusza tego nie wie, jakaś jej mroczna, związana z nieświadomością część mnie, która bez słów i obrazów pompuje wspomnienia obleczone w poczucie winy, jakieś przeżute strzępy marzeń i wyschnięte bagna, które tak naprawdę istnieją bardziej, są bardziej aktualne niż wszystko co dobre tu i teraz. Gonią mnie, łowią i krzyczą, jak upiory podążające za mordercą, jak duchy kochanek dręczące uwodziciela. Nieprędko się od nich uwolnię.
Przez całą młodość pisałem horrory, rozumiejąc niejasno, że w ten sposób uporam się jakoś z własnymi demonami. Ta droga była błędna, powędrowałem inną. Okazało się w międzyczasie, że sam stałem się bohaterem horroru. Jestem książką, której nie zdążyłem napisać.