Najbardziej na świecie nienawidzę kopytek. Mdli mnie na widok tych miękkich brył. Trauma kopytkowa, jak wiele uprzedzeń związanych z pokarmem, ma swoje źródło w stołówce szkolnej. Tam podawali nam właśnie kopytka oblane sosem truskawkowym. Wyglądały jak wygotowane kawałki ludzkiego ciała i smakowały jak papier z cukrem. Rzucaliśmy się nimi, wierciliśmy w nich dziury, bo do jedzenia w ogóle się nie nadawały. Po latach zdumiewa mnie upór osób odpowiedzialnych za kuchnię w naszej szkole. Ciągle przygotowywali to danie, choć ściany stołówki nosiły ślady po miotanych z dużą siłą kopytkach.
Nie lubię jajecznicy. W ogóle nie przepadam za jajkami, ale szczególny problem mam z jajecznicą. To mdłe, ciężkie danie. Problem polega jednak na tym, że wszyscy ją lubią i chętnie serwują ją gościom. Ja zaś często bywałem gościem i nocując u przyjaciół otrzymywałem właśnie tę potrawę, która miała mnie wzmocnić w zmaganiach z trudnościami poranka. Nie grymaszę, nigdy nie odmawiam jedzenia, no i jadłem tę jajecznicę. Jadam ją nadal, w gruncie rzeczy, a słowa, które tutaj pracowicie nanoszę, należy uznać za apel człowieka wstydliwego. Kto wie, może ten skromny tekst trafi pod strzechy i już nigdy nie zostanę poczęstowany jajecznicą?
Uważam, że parówki są wstrętne. Pal sześć, że pewno w nich jest pies siekany razem z budą, bo jadłem gorsze rzeczy nawet o tym nie wiedząc. Parówki są mdłe jak rozgotowana tektura. W dzieciństwie zresztą musiałem jeść mnóstwo parówek, co było pokłosiem gospodarki niedoboru, tak w kraju jak i domowym budżecie. Parówki są jednak dla mnie tajemniczym posiłkiem. Skrywają jakiś wielki sekret. Chodzi mi o dzieci. Dzieci kochają parówki, prawda? Nie mam pojęcia, dlaczego. Mogę bez problemu zrozumieć miłość do bułki z nutellą, pizzy i kotleta, lecz ten afekt do czegoś tak osobliwego jak parówka sytuuje się poza granicami mojej, całkiem przepastnej, wyobraźni.
Ostatnim daniem, które chcę wymienić, są ziemniaki. Lubię je tylko w jednej formie, mianowicie pieczone z ogniska. Frytki w dorosłości przestały mi smakować. Nienawidzę tego ciężaru w brzuchu. Natomiast ziemniaki z wody, ziemniaki w puree przypominają mi jakiś obiekt wyprodukowany w laboratorium. Coś, co nigdy nie żyło, a będzie karmić żyjących. Poza tym nie mogę zrozumieć, po co właściwie są ziemniaki i czemu przywieźli nam je ci cholerni Włosi. Wielkie, ciężkie, trzeba je obierać. Żyjemy w świecie, w którym do dyspozycji mamy ryż, wspaniałą kaszę i najróżniejsze makarony, więc wpieprzanie kartofla z masłem naprawdę mija się z celem.
Poza tym zjem wszystko, ponieważ spożywanie posiłków i tak mnie nie cieszy.