Przejmuję się, bo pisanie to piękna i alchemiczna przygoda. Odkrywam świat i siebie na nowo. Boję się, ponieważ czeka mnie zadanie właściwie ponad siły. Czuję się, jakbym, stał naprzeciwko ośmiotysięcznika, do tego w samych majtkach i z podagrą. Raczej nie zdobędę szczytu. A może jednak? Zawsze, także i teraz zasiadam do książki, której nie potrafię napisać. Uczę się w trakcie powstawania dzieła. Albo i nie.
Problem z moim pisaniem polega na paradoksie. Aby powstała książka, muszę zdobyć mnóstwo informacji i wiele rzeczy poukładać. Na przykład, ostatnie pół roku spędziłem badając warunki życia w Gdyni pod koniec lat 50. O tym, co wtedy spadło z nieba do zatoki. Rzuciłem okiem na dawne czasy w miastach takich jak Waszyngton i Wiedeń. Poczytałem o walce pomiędzy CIA i KGB, o porwaniach, truciznach i wybuchających oponach. Przerobiłem też stomatologię wczesnego PRL-u. Jeździłem po Polsce, konsultowałem się, spisywałem, układałem, w efekcie czego jestem jeszcze głupszy niż przedtem. Uświadomiłem sobie, po prostu, obszar mojej niewiedzy. A podczas pisania muszę sprawiać wrażenie, iż znam się na tych wszystkich rzeczach. Przecież chcecie, żebym Was pięknie okłamał, czyż nie?
Muszę też wymyślić sobie bohaterów i znaleźć miłość do nich. Mowa o cudacznym stwarzaniu iluzji, ponieważ o swoich bohaterach, w odróżnieniu od innych pisarzy, nie myślę jak o ludziach. Ale muszę stworzyć fantom, nieodróżnialny od normalnego człowieka. Bardzo bym chciał, żebyście polubili Helę, jej rodziców, kapitana Nikołaja i wiele innych postaci, które przygotowałem. Siedzę z drugiej strony sceny, od kulis, mam wgląd w mechanizm. Widzę, jak kręcą się śrubki od łez i uśmiechów.
Tych ludzi muszą spotkać jakieś przygody, składające się na tak zwaną fabułę. Ktoś umrze, ktoś przeżyje, a wszyscy w jakiś sposób się przemienią. Moim zadaniem jest zbudowanie wiarygodnej opowieści. Ta opowieść, jak każda, ma sobie właściwy język, w którym powinna zostać wyrażona. Dorzućmy do tego spójny nastrój emocjonalny. Muszę go znaleźć i utrzymać przez pół roku pisania, jeśli nie lepiej. Doświadczenie to daje się przyrównać do długotrwałego trzymania łba w trującej chmurze.
Wreszcie, chciałbym, aby czytelnik zetknął się z czymś sobie nieznanym, kompletnie nowym. Myślę o swoich książkach jak o osobliwościach. Inaczej bym ich nie pisał.
Kupa roboty, prawda? I wiele, wiele lęku. A w poniedziałek siądę i zacznę pisać tak lekko i trochę na odpierdol, bo inaczej książka po prostu się nie uda. Stanie się ciężkim, wydumanym klockiem. Wiem, bo parę takich napisałem. Więc, muszę pisać, jakbym gwizdał albo snuł odpowiedź w knajpie po paru głębszych. Prosto. Lekko, bez napinki. Tanecznym krokiem muszę ominąć lęk, przejęcie i wściekłość. Tylko wtedy powieść się uda.