Widziałem siebie wyrzutkiem pośród wyrzutków. Knajpą, która nas przygarnęła, było "Tower" w Krakowie, na Grodzkiej, przy samym Rynku. Lokal funkcjonował pod kilkoma różnymi nazwami, ta jedna utrzymała się najdłużej i tę jedną pamiętam. Wysokie schody prowadziły w dół, do labiryntu piwnic. Przy kiblach stały piłkarzyki. W ostatniej sali znajdował się niewielki podest, na którym czasem grywały kapele.
Generalnie w Tower czuło się kwaśną woń piwa i spoconych ciał. Metale, stłoczeni przy stolikach, wyglądali jak zlane szlauchem wrony. Z głośników ryczało Dimmu Borgir albo inne Iron Maiden. Wszyscy palili mnóstwo papierosów. Sam dostałem tam kilka razy po pysku. Niekiedy, w późnych godzinach nocnych, dawał się słyszeć łoskot upadku na dowód, że któryś z gości nie dorósł do wyzwania stawianego przez schody.
Za barem zawsze stał pan Marian, właściciel tego miejsca. Z wyglądu zupełnie tam nie pasował. Za sprawą siwej brody wyglądał jak ukrywający się zbrodniarz wojenny, z kolei krzaczaste, lekko uniesione brwi nadawały mu wyglądu zdziwionego czarodzieja. Często nosił białą koszulkę. W ten sposób, jak sądzę, próbował się odciąć od reszty odzianego w czerń zgromadzenia. Poza tym polewał piwo i patrzył po ludziach. Czasem wysłuchiwał propozycji. Ktoś chciał zorganizować koncert w "Tower". Pan Marian zgadzał się na to albo nie. Był szanowany. W każdym razie nikt mu nie podskoczył.
Pan Marian nie miał nic wspólnego z metalem i do dziś właściwie nie wiem, czemu otworzył knajpę opartą na tak uciążliwej muzyce. O jego motywacjach krążą legendy. Słyszałem, że za komuny był kimś ważnym, sędzią albo prokuratorem. Odsunięty ze stanowiska przez nową władzę, otrzymał na pocieszenie knajpę do prowadzenia. Kto wie, może rzeczywiście tak było. Budował rozsądny dystans pomiędzy sobą a klientami. Nie znam nikogo, kto by się z nim zaprzyjaźnił, a jego zimne oczy zdawały się skrywać wielkie tajemnice.
Piszę o tym wszystkim, bo niedawno dowiedziałem się, że pan Marian umarł. Nic nie wiem o okolicznościach śmierci poza tym, że wraz z nim zgasł jego syn, przezywany Młodym Marianem. Może to prawda? A może nie. Parę lat temu, wiedziony wspomnieniami, próbowałem odwiedzić "Tower". Zatrzymała mnie płyta wiórowa przykręcona do wejścia. Dziś nawet nie wiem, co tam się znajduje. Gdzie teraz siedzą metale? Chyba w internecie.
Czasem dzieje się tak, że wiodącą rolę w cementowaniu jakiejś społeczności odgrywają osoby przypadkowe, z zupełnie innego porządku. Ktoś buduje coś, bez żadnej celowej intencji. Tak właśnie było w wypadku tajemniczego pana Mariana, który nam, młodym metalowcom, dał własny kąt – miejsce, gdzie mogliśmy się poczuć sobą u siebie.