Właśnie wtedy nauczyłem się zjadać jabłka z ogryzkiem. Mama dostarczała mi mnóstwo tych owoców, tylko z ogryzkami nie miałem co zrobić. Mama domagała się, abym je natychmiast wyrzucał. Jak wiemy, dla dziecka każdy ruch niekonieczny jest ponad siły. Ogryzek wepchnięty za łóżko śmierdział, ponadto mógł zostać odkryty przez mamę. Nauczyłem się więc zżerać ogryzki. Wpieprzałem je jak małpa kit. Na początku ciężko szło, ale szybko się przyzwyczaiłem. Ogonek chowałem za książkami, wpychałem pod materac, rzucałem za komodę, na której stało akwarium. W gruncie rzeczy zastanawiam się, czemu nie rzucałem tych ogryzków skalarom i gupikom.
Lubię jabłka, ale bez przesady. Moim ukochanym owocem jest gruszka. W domu zawsze muszę mieć pełno gruszek. Żrę bez przerwy te gruszki. Dziewczyna krzyczy na mnie, że gruszki w większej ilości szkodzą. Nie wiem dlaczego, ale podobno tak jest. Odrzucam tę myśl w ramach słusznej pogardy dla śmierci. Nawet teraz, pisząc te słowa, myślę tylko o tym, aby zjeść gruszkę.
Spójrzmy na nią, na ten owoc geniuszu stworzony przez bezmyślną przyrodę. Posiada coś na kształt małej głowy obciążonej przez pełny, zadowolony brzuszek. Symbolizuje więc sytość, ze słodyczą w środku. Z drugiej strony, można ją przyrównać do wyjątkowo ciężkiej łzy, jakby rzeczywiście była gruszką z wierzby – wierzby płaczącej. Łączy w sobie więc słodycz i gorycz, tryumf sytości miesza się z żalem wylanym nad kosztem tego spożywczego sukcesu.
(intermezzo, pisarz je gruszkę)
Gruszka jest słodka, soczysta i miękka. Jest cukierkiem, posiłkiem i szklanką wody. Moja paszczęka radzi sobie z taką na dwa, może trzy chłapnięcia. Marzy mi się jednak taka, którą mógłbym pochłonąć jednym drapieżnym kęsem – tak, by wybrzmiały mi policzki, a oczy wyszły na wierzch. Zastygłyby tak, czekając aż gruszka roztopi się we mnie, aż będę trochę mniej sobą, a trochę bardziej gruszką.