Mariusz Treliński: Odbyła się tam premiera "Tristana i Izoldy", przygotowanej na otwarcie sezonu nowojorskiej Metropolitan Opera. To koprodukcja naszej opery w Warszawie z nowojorską Metropolitan Opera, Baden-Baden i Pekinem. To bardzo prestiżowa koprodukcja, ponieważ jest to otwarcie sezonu w Met, więc spoczywała na nas duża odpowiedzialność, ale ogromnie się cieszymy, że zostaliśmy wybrani do tego projektu. To wyróżnienie.
Czy sukces w Nowym Jorku - entuzjastyczne recenzje w prasie i owacje na stojąco – to spełnienie artystycznych ambicji? Przyjęło się traktować Nowy Jork jako "szczyt"; "jeśli uda mi się tam, uda się wszędzie" - śpiewał Frank Sinatra.
Sukcesem dla naszej opery jest sam fakt, że pracujemy nad tymi spektaklami. Jak to zostanie odebrane, dopiero się okaże. Nie można być ślepym na bardzo konkretny kontekst - są miejsca ważne artystycznie i miejsca mniej ważne, mniej prestiżowe. Są miejsca, na które skierowane są oczy całego świata.
Gdy odbywa się premiera w Met, mamy do czynienia z transmisją przez internet do kilkudziesięciu krajów. Oznacza to automatycznie, że utworu wysłucha, spektakl zobaczy kilka milionów osób. To nie do przecenienia. Poeta bierze długopis i kartkę, skreśli na niej kilka słów - te słowa przeczytają miliony, albo tylko kilka osób. Jakoś wiersza jest od tego aspektu niezależna. Za każdym razem mamy do czynienia z intymną wypowiedzią, która ma być ważna dla mnie i dla widzów, którzy ją oglądają. Reszta to tylko kontekst. Ważny, ale jednak tylko kontekst.
Akcję "Salome" przeniósł pan w inny kontekst - w realia współczesności. Na jak wiele może pozwolić sobie reżyser w interpretowaniu klasycznego dzieła?
Reżyser może sobie pozwolić na wszystko, tyle, że potem ze wszystkiego będzie rozliczony. Niemiecki reżyser Hans Neuenfels zrealizował "Lohengrina", w którym bohaterowie przebrani byli za szczury i spektakl cieszy się szalonym powodzeniem. Nie ma reguł, jest wynik. Jeżeli decyduję się na pozornie absurdalną rzecz, ale ona przynosi skutek - wygrałem. Są widzowie i krytycy, oni oceniają moje ruchy; wydają opinię czy był trafiony, czy niekoniecznie.