Czy inny, którym dla siebie niewątpliwie była, ma stać się jeszcze bardziej inny? Czy terapia miałaby doprowadzić do "przetrenowania" natury Kaskady, do fundamentalnej odmiany? Z kim miałaby wtedy do czynienia? Nadal ze sobą, czy już z kimś innym? Z kim? Po terapii na pewno się zmieniamy, z tym nie ma co polemizować, takie są fakty. Tylko czy nie jest tak, że w ogóle zmieniamy się pod wpływem upływającego czasu? Poza tym nikt, żaden terapeuta nie da nam gwarancji, że zmienimy się na lepsze; że udoskonalimy nasz byt. Niekiedy może być nawet odwrotnie.
Jean Amèry, autor książki o Selbstmord przywołuje przykład osoby, która, będąc w średnim wieku, wprawdzie nie poszła na terapię, ale spisała testament. Zawarła w nim postanowienie, że nie chce, aby po śmierci chowano ją wedle chrześcijańskiego obrządku; i że to ważne dla niej z powodów światopoglądowych. Jednak ta sama osoba zmieniła na starość decyzję i poprosiła księdza o namaszczenie. Które z tych zasadniczych, acz niewątpliwie sprzecznych postanowień, miałoby zobowiązywać? Które jest ważne i prawdziwe? Oba – twierdzi Amèry. Już samo ludzkie istnienie jest nieciągłe, sprzeczne, kontradyktoryczne. Dlaczego człowiek w ostatniej godzinie miałby być spójny z samym sobą? Tak właśnie widzieli człowieka egzystencjaliści, u których egzystencja, a więc pewien określony przez daną chwilę, kaprys, moment, czy sposób istnienia zawsze poprzedza "esencję", tożsamość, będąc poniekąd jej emanacją. Innymi słowy, każdego dnia człowiek jest inny lub przynajmniej może być inny. Sens doświadczanego życia ujmuje Amèry w efektowną klamrę. "Nie przetrwalibyśmy ani godziny – pisze – gdybyśmy czekali, dokąd zawloką nas ciągi przyczynowe. Jesteśmy uwarunkowani, ale przeżywamy siebie jako wolnych". Nie jest to przekonujące tłumaczenie, czuć w nim jakąś chimeryczność, dziecinadę. Kaskada ma ochotę odebrać sobie życie w weekend, po niedzieli zaś zazwyczaj wszystko jej przechodziło. Aż do następnego razu. Również dzieci chcą być w poniedziałek piekarzem, w czwartek strażakiem, a jeszcze kiedy indziej pielęgniarką – słusznie zresztą. Wydaje się im, że nic ich nie ogranicza, że przeszłość ich jeszcze nie wiąże, w czym oczywiście mają sto procent racji. Tylko że egzystencjaliści na ogół nie są dziećmi, ani bohaterami klechd. Nim zostałem profesorem filozofii, musiałem przejść wiele szczebli awansu, niemało natrudzić się, zapracować na to miejsce, z którego piszę te słowa. A teraz co: miałbym porzucić swój "zawód i powołanie", ponieważ dość nagle otworzyła się perspektywa laby na Zanzibarze, bo wuj Tarabuk przekonał mnie do podróży jeszcze innym szlakiem diabła tasmańskiego? Co więcej, gdybym naprawdę żył i pracował zrywami, na przykład zrywami czytał i pisał książki, niczego bym z nich nie zrozumiał, ani jednej nie skończył. Książki i życie wymagają reżimu, a nie mrzonki. Tymczasem tworzywem życia – pisze Amèry – ma być nieciągłość, brak konsekwencji, co zbliża taką propozycję intelektualną do egzystencjalizmu, który nie daje – dziś wiemy to lepiej niż pół wieku temu – żadnych realnych perspektyw.
Gdy wybieramy śmierć dobrowolną, podejmujemy podróż, która nie wiedzie nas do żadnego celu. Nasza decyzja stowarzyszona jest zazwyczaj z l’échec – słowem kluczem w języku samobójcy. Oznacza ono życiową klęskę, która powoduje, że nie chce się już dalej żyć. Niepowodzenia, jakie spotykają człowieka, odbierane są przez niego jako nieodwołalne i w tym sensie niezmienne. "Tam, gdzie ciągle zagraża échec w formie nieudanego abiturium, bankructwa, zjechania przez opiniotwórczego krytyka, katastrofalnego osłabnięcia sił twórczych, w formie choroby, miłości, na którą nie ma czułej odpowiedzi z drugiej strony, panicznej trwogi przed szturmem, którą dowodzący oficer z pogardą ruga – wszędzie tam dobrowolna śmierć staje się obietnicą". W tym sensie l’échec stanowi tło każdej egzystencji, tyle że ludzie wrażliwsi od innych są bardziej podatni na dopchnięcie ich do ściany. Dziś wielu nic sobie z tego nie robi, ponieważ łatwo o wszystkim zapominamy. Wystarczy upływ czasu.
Nikomu nie wolno wartościować, czym jest dla kogoś l’échec. Skala jest zawsze indywidualna. "Mam prawo powiedzieć: incydent, który wydaje się wam nieważny, może wam się taki wydawać, nie przeczę, dla mnie jednak jest kluczowym wydarzeniem życiowym, na tyle kluczowym, że z jego powodu zadaję sobie śmierć". Uwzględniając moc i kierunek tego zastrzeżenia, można chcieć wiedzieć, czy u źródeł kryzysu suicydalnego nie stoi niekiedy big ego i czy kryzys ten nie jest spowodowany – mówiąc brutalnie – przerostem narcystycznym? Samobójca zachowuje się wtedy tak, jakby cały świat patrzył na niego. Czy tak było w przypadku Kaskady, tego nie wiem. W Leśmianowskiej klechdzie niby wszystko kończy się jako tako. Dziewczyna wprawdzie ginie, lecz Sindbad przekonuje się, że to był tylko zły sen. Z tym, że takie wytłumaczenie nie unieważnia samego pytania: dlaczego się zabiła.
Ci, którzy widzieli ją podążającą po śmierć, zapamiętali jej zwierzęce spojrzenie, jakiś nieludzki wyraz jej oczu. Niewykluczone, że sama Kaskada spieszyła się, aby pozbyć się tej inności w sobie, odrzucić ją. I to jak najszybciej. Pchnął ją do tego ludzki wstyd z powodu tego, co w człowieku zwierzęce. Czasem więc nic się z tym nie da zrobić. I wtedy robić nic nie trzeba. "Śmierć tym większym bywa postrachem, im życie jest uboższe i bardziej wegetatywne" – pisał przekonująco Henryk Elzenberg.