Jeden z mitów współczesnej humanistyki – powiada Gouguenheim – głosi, iż chrześcijaństwo wiele zawdzięcza – niekiedy mówi się, że wszystko – islamowi. Islamscy uczeni jako pierwsi mieli bowiem ocalić, następnie dostarczyć zachodniemu światu teksty greckich filozofów. Skąd jednak pewność – pyta Gouguenheim – że kooperujący z chrześcijaństwem Arabowie byli muzułmanami? Przecież nie wszyscy Arabowie wyznają islam! W tym wypadku sporą część starożytnego dziedzictwa przekazali Europie arabscy chrześcijanie, czy ściślej mówiąc wschodni chrześcijanie z Syrii. "To błędne myślenie wynika z tego, że trudno jest zrozumieć, iż można być Arabem, nie będąc muzułmaninem. Co więcej, można być Arabem i chrześcijaninem, jak to miało miejsce – ma nadal – w przypadku Asyryjczyków, którym zawdzięczamy przekazanie na Zachód tych słynnych greckich tekstów. Co za tym idzie, to nie islam umożliwił zaistnienie Zachodu, lecz chrześcijanie ścigani przez muzułmanów, rozszerzających islamską strefę wpływów na całą planetę" – pisze Michel Onfray, francuski apologeta pracy Gouguenheima, na którego ustalenia powołuję się w tym miejscu.
Oto pierwsza, najbardziej rozpowszechniona, choć odpowiednio zmodyfikowana, wersja opowieści o sposobie, w jaki Platon, Arystoteles, Porfiriusz, Plotyn, Jamblich i Proklos przedostali się do Europy – myślę, że do przyjęcia przez większość postępowych humanistów francuskich nawet z tą poprawką. Wszakże prawdziwym kamieniem obrazy okazała się dla nich inna teza Gouguenheima. Francuski uczony dowiódł bowiem, że Starożytnych odkryto w Europie pięćdziesiąt lat wcześniej, nim ich Asyryjczycy tutaj przywieźli. Przyczynił się do tego Jakub z Wenecji, mnich z klasztoru św. Michała Archanioła wraz z pracującymi tam kopistami. To on przetłumaczył z pomocą innych mnichów dzieła filozofów greckich z greki na łacinę. Jego praca stanowi "brakujące ogniwo w historii przeniesienia filozofii Arystotelesowskiej ze świata greckiego do łacińskiego. Człowiek ten zasługuje na to, aby w podręcznikach historii kultury jego imię zapisywano wielkimi literami". Powiedzmy to zatem wyraźniej: jeżeli cała Europa średniowieczna zaciągnęła gdzieś dług, którego właściwie do dziś nie udało się jej do końca uregulować, to właśnie u tych kopistów z normandzkiego opactwa, cierpliwie przepisujących starożytne papirusy. Nie można zatem utrzymywać, iż Zachód w średniowieczu został choćby na jakiś czas odcięty od hellenistycznych źródeł. Tak nie było. Natomiast islam wziął od Greków tyle, ile wziąć zdołał, ile pozwalała mu na to doktryna. Muzułmańscy uczeni nie uczyli się greki, ani łaciny. Pierwszą uznawano za język pogan, drugą – za język chrześcijan. I odrzucano obie. Umysły tak potężne i głębokie, jak Al-Farabi, Awerroes, czy Awicenna znali Starożytnych w tłumaczeniach na arabski wykonanych przez asyryjskich chrześcijan. Nie może to dziwić, skoro przed X wiekiem język arabski nie przyswoił sobie żadnego terminu naukowego w europejskim, to jest scholastycznym znaczeniu tego słowa. Logos to sprawa Greków i chrześcijan, Europy. Silny politycznie i religijnie islam nie mógł ulec hellenizacji, tym bardziej stać się racjonalny.
Praca Sylvaina Gouguenheima, czego ten nigdy nie ukrywał, to mieszanina historycznych faktów, spekulacji opartych na istotnych przesłankach, przypuszczeń, a nieraz – puszczonej wolno fantazji. Niestety twarde dowody zaświadczające o prawdziwości hipotezy francuskiego mediewisty poszły z dymem w czerwcu 1944 roku podczas lądowania wojsk sprzymierzonych w Normandii.
Oto kolejna wersja "Imienia Róży", tyle że w naukowym opakowaniu – orzekł areopag francuskich historyków. Skąd – pytamy (pytają francuscy uczeni) – Gouguenheim to wie, gdzie o tym wszystkim przeczytał, dlaczego nie zapytał nas – wiedzących zawsze lepiej – jak naprawdę się te rzeczy mają? Nawet dziecko dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że nie tylko Francja, lecz cała Europa zawdzięcza swój kształt wpływom islamistycznym. To zresztą widać nawet dziś jeszcze na ulicach francuskich miast, na których kolorowe miesza się z białym w zgodnej, pokojowej koegzystencji. Czy nie widzi tego autor "Aristote au Mont Saint-Michel"? Nie poprzestano jednak na pouczaniu, wyzwiskach i ośmieszeniu Gouguenheima. Francuskiego uczonego postanowiono ukarać. Zarzucono mu polityczną (prawicową) agenturę w Akademii. O jego twórczości naukowej ujemnie wypowiadali się koledzy po fachu, inicjując petycję, opublikowaną następnie w postępowym "Libération", w której nawoływali, by wyrzekł się swojej obrzydliwej islamofobii. Następnie odsunięto go od nauczania na macierzystej École normale supérieure w Lyonie, odrzucono prośbę o przeniesienie do innego ośrodka akademickiego, usunięto ze składu komisji orzekającej w przewodach doktorskich, odebrano doktorantów. Mało tego. Wkrótce rozpętano prawdziwy "proces o czary". Urządzono konferencje – jedną krajową i drugą z udziałem gości zaproszonych za granicą – na których krok po kroku obalano tezy Gouguenheima. Równolegle do tych zabiegów skutecznie uniemożliwiono mu opublikowanie odpowiedzi na sformułowane przeciwko niemu zarzuty we wszystkich naukowych pismach historycznych, tak że nawet nestor francuskiej historiografii prof. Jacques Le Goff poprosił o więcej wstrzemięźliwości w tej debacie. Gdy wreszcie Sylvain Gouguenheim stał się medialnym trupem, umarli jego bliscy. To wszystko miało miejsce teraz, w sercu Europy, w jaśnie oświeconej Francji. Jeśli rozgonić ten cały dym skrywający rzeczywiste intencje polemistów, wyjdzie na jaw, że ich atak został sprowokowany niepodporządkowaniem się uczonego "poprawnej politycznie ideologii dekonstrukcjonistycznej, która głosi, że Francja i judeochrześcijańska Europa byłyby niczym bez zbawiennej ingerencji tego, co nie-białe, nie-chrześcijańskie i nie-zachodnie".
Michel Onfray, który rozważał szczegóły tego skandalu, zwrócił uwagę na podobieństwo współczesnego mechanizmu defamacyjnego z procesami moskiewskimi lat 30. Podzielam takie widzenie rzeczy. Jeśli powie ktoś, że w Rosji Radzieckiej samokrytyka nie wybawiała przed śmiercią, ludzie tracili życie na masową skalę, podczas gdy dziś we Francji nikt nikogo nie zabija, wtedy zapytam go: czym jest życie, w którym odebrano ci wszystko, czym żyłeś dotąd, co kochałeś najbardziej, czemu poświęciłeś całą swoją energię i wszystkie swoje starania?
12 czerwca 2008 roku na łamach "L’Express" [Gouguenheim] powiedział Pascalowi Ceaux i Christianowi Makarianowi, którzy przytoczyli mu słowa osób twierdzących, że nie ma dowodów na to, że Jakub z Wenecji przybył do opactwa na Mont-Saint-Michel: "Włoski historyk, na którego się powołałem, nie jest w tej kwestii kategoryczny. W kronice opactwa na Mont-Saint-Michel napisanej przez opata Roberta z Thorigny jest jednak pewna wskazówka. Około roku 1150 dodał on na marginesie swojej relacji zdanie, w którym wspomina o pracy nad tłumaczeniem Arystotelesa, dokonanym przez Jakuba z Wenecji około 1127 roku. Nie jest to niezbity dowód na jego obecność, tym bardziej, że niewiele wiadomo o jego życiu. Z uwagi na tę wzmiankę nie można jednak twierdzić, że nigdy nie postawił tam stopy". 10 kwietnia 2014 roku w "Le Point" podjął temat na nowo i potwierdził tezy swojej książki, przyznając się do pewnych błędów merytorycznych, nie precyzując jednak jakich. W czwartek 10 listopada 2016 roku w rozmowie z Paulem-François Paolim dla "Le Figaro" Sylvain Gouguenheim powiedział, że niewykluczone, że Jakub z Wenecji nie przybył do Mont-Saint-Michel. To najlepszy dowód na to, że trucizna podana jednego dnia może zabić dopiero po jakimś czasie…
Gouguenheim mógł się mylić. Który z jego zawziętych krytyków nie pomylił się ani razu? Dlaczego jedni uczeni postanowili "zabić" innego uczonego przez odebranie mu dobrego imienia i akademickiego uznania? Ponieważ wystąpił w imię prawdy, której bronił przeciwko utartej w ideologicznych sporach tezie o wpływie kultury islamu na chrześcijańską Europę. Można zapytać: co to ma wspólnego z Polską, z jej kulturą otwartości i tolerancji wobec różnych religii, a także najbardziej fantastycznych tez, nawet niesprawdzonych i mało odpowiedzialnych? Okazuje się, że również u nas tolerancja wobec pewnych zjawisk jest wybiórcza i warunkowa. Przez lata odmawiano prawa do pełnego istnienia takim twórcom, jak Józef Mackiewicz, Karol Wędziagolski, Michał K. Pawlikowski. Pierwszego z wymienionych pisarzy pomówiono o "zoologiczny" antykomunizm, książek dwóch pozostałych pisarzy nie wydawano z przyczyn podobnych. Machina cenzury i represji przetrwała, jak widać, nawet w wolnej Polsce.
Dziś jest lepiej. Można pisać i wydawać właściwie to, co się chce. Można dochodzić prawa do obrony swych racji przed sądem. Pytanie, jak długo jeszcze, skoro wolność twórcza, akademicka – na co wskazuje przypadek Sylvaina Gouguenheima – ma w Europie swoje mielizny i ograniczenia? W ciekawej rozmowie z Andrzejem Hausbrandtem wybitny aktor polski Gustaw Holoubekpisał to czające się zagrożenie dskazującym J'accuse«".