[Andrzej Bobkowski Z dziennika podróży. Biblioteka Więzi, Warszawa 2006, ss. 214.]
Cokolwiek jeszcze może być odkryte i wydane, czymkolwiek jeszcze może zostać uzupełniona i poszerzona ta od dawna zamknięta i fascynująca (wybranych) twórczość, dziełem życia
Andrzeja Bobkowskiego (1913-1961) są i pozostaną Szkice piórkiem, kreślone na gorąco podczas okupacji i obejmujące przeszło cztery lata - od najazdu Hitlera na Francję i upadku Paryża, gdzie wówczas mieszkał z żoną i pracował, do wyzwolenia stolicy Francji, i Europy, 25 sierpnia 1944 roku. Ich fragmenty opublikował Bobkowski co prawda już w drugim numerze krakowskiej wówczas "Twórczości" (pod wodzą Kazimierza Wyki) z 1945 roku, ale będzie jeszcze długie lata - w Paryżu, a od 1948 roku w Gwatemali - surowe i jędrne notatki dopieszczał i redagował, by ostatecznie wydać je, w dwóch częściach, "u
Giedroycia" w
Bibliotece "Kultury" jako jej tom 22. Jedna z najlepszych polskich książek XX wieku ukazała się w Paryżu jesienią 1957 roku, a kosztowała legendarnego Redaktora 400 dolarów, tyle bowiem zaproponował tytułem honorarium, na co zawsze goły Bobkowski zareagował: "To zawrotna suma, nie spodziewałem się ani grosza".
Jako się rzekło Szkice piórkiem, zestawiane z najsłynniejszymi raptularzami polskimi, Dziennika
Gombrowicza nie wyłączając (a znam takich, co w tej konfrontacji na szczycie wybierają Bobkowskiego), są i pozostaną cheval de bataille tego autora. Choć bylibyśmy bardziej zgodni z duchem jego myślenia, z kultem konkretu i zmysłowej materii świata, z jego ukłonem dla technicznej strony życia, dla jego wszechstronnej - wolnej od nacisków ideologii - organizacji, nazywając Szkice... lokomotywą twórczości Andrzeja Bobkowskiego. I to lokomotywą nie byle jaką, bo zmajstrowaną od A do Z samodzielnie, ręcznie, w warsztacie rowerowym przez jednego zapaleńca i entuzjastę, lokomotywą wypieszczoną, kolorową, przyciągającą oczy i niepodobną do żadnej innej. A już na pewno do tych seryjnych, fabrycznych, zjeżdżających z anonimowej taśmy produkcyjnej. Z państwowym czy koteryjnym patentem. Wielkich i hałaśliwych.
Skoro już o lokomotywie mowa, lokomotywie biorącej na hol kolejne wagoniki, a to Coco de Oro, a to listy do
Giedroycia,
Iwaszkiewicza i Anieli Mieczysławskiej czy wydane właśnie (tj. w końcu października 2006) listy do Tymona Terleckiego, a to jedyny dramat Czarny piasek, wreszcie rozrzucone po czasopismach kartki z podróży, zebrane na koniec starannie i opublikowane dopiero co, po pięćdziesięciu, sześćdziesięciu latach od pierwodruku, w Bibliotece WIĘZI, skoro zatem o lokomotywie mowa, przypomnijmy spotkanie Barbary i Andrzeja w drodze do nowej ojczyzny z pewnym "ekspresem" kursującym wzdłuż Kanału Panamskiego, z Colon do Balboa. Techniczny zmysł Bobkowskiego, jego specyficzną poezję materii, umysł politechniczny (choć skończył "tylko" warszawską Szkołę Główną Handlową), naturę self-made mana, poczucie paradoksu i humoru widać tu jak na dłoni...
"Na dworcu stoi pociąg. Trochę wąskotorowy i taki kochany, stary. [...] Wagony jasnozielone i niebieskie, z balkonikami, z balustradkami, lokomotywa w czarnym, wysokim cylindrze, lśniąca szacownym mosiądzem. Ostatni raz dostałem taki pociąg na gwiazdkę, gdy miałem osiem lat. [...] Nadajemy rzeczy na bagaż, kupuję bilety, wsiadamy. Chcę otworzyć okno, mocuję się z jakimś patentem z roku 1900 i nagle cały ten 'wieheister' zostaje mi w ręce. Urwałem. Żona stwierdza sucho: 'Sabotaż'. Wobec czego chowam to skrzętnie pod siedzenie, choć mam wielką ochotę zabrać rygiel na pamiątkę. Po bliższym rozpatrzeniu się doszedłem do wniosku, że cały ten wagon potrafiłbym rozmontować gołymi rękami. Podniosło mnie to na duchu i poczułem się ufny. Pewnie w Guatemali też są takie koleje, więc już człowiek jaki taki fach ma. I z lokomotywą dam sobie radę, w najgorszym wypadku z pomocą scyzoryka i klucza do konserw."
Bobkowskiemu chce się żartować i bawić poezją konkretu, bo w Panamie pustawy peron pozwala na oględziny lokomotywy, a wolny przedział umożliwia akt ręcznego sabotażu tudzież wstępnego porządkowania wrażeń, oswajania egzotycznego kontynentu, przymierzania się - nie bez lęku - do organizacji życia na wulkanie. Bo to nie tylko przenośnia. Przyzwrotnikowa Ameryka Środkowa jest podwójnie gorąca. Z lotu ptaka, z okienka samolotu Kostaryka, Nikaragua, Salwador, Gwatemala to ogniste piece, poletka Pana Boga, poligony Apokalipsy.
"Co chwila pośród morza zieleni rozpłaszczone kratery wulkanów jak olbrzymie leje od bomb. Siedzą tu całymi rodzinami. Koniec świata zacznie się tu. Gdy wszystkie naraz odetchną, gdy w tym koncercie najcięższego przemysłu skończy się bezrobocie i wielkie piece znowu zapłoną. Bomba atomowa nad tym skrawkiem uśpionej i skoncentrowanej siły wydaje się pukawką."
Przed czym jednak uciekał Bobkowski ze "Słodkiej Francji", gdzie z młodą żoną mieszkał lat dziesięć, gdzie spał spokojnym snem mieszczucha w mieście-muzeum, w stolicy świata? Dlaczego w lipcu 1948 roku, miast zrywać i spożywać owoce zwycięstwa nad "odwiecznym wrogiem" (tym rozkoszniejszego, że przyszło poniekąd mechanicznie, bez wielkich ofiar i strat własnych; mądra Francja "pracowała na dwie zmiany, by wilk był syty i koza cała": za granicą de Gaulle ratował honor narodu, Pétain na miejscu - jego substancję), ten "byczy chłop" porzuca nagle, jak gniewny Zeus, rozkoszną Europę, by szukać szczęścia na końcu świata, do tego "pod wulkanem"? Co tak straszliwie dało mu się we znaki? Krążące po Europie widmo komunizmu, naiwność i głupota lewicy francuskiej spod znaku Front Populaire i Leona Bluma, biurokracja i urzędomania paraliżujące każdą inicjatywę jednostki i nieocenioną "małą przedsiębiorczość", podpatrzone u Wielkiego Brata niszczycielskie "centralne planowanie" i przeżerająca dusze politykomania, nowa namiętność mas? A może zdegenerowany egalitaryzm, wychodzący wszystkim uszami, ale jako "zdobycz społeczna" - nietykalny i święty? Oto charakterystyczna scenka z paryskiego metra, a warto dodać, że przecież wyostrzony, ba, drapieżny zmysł obserwacji był mocną stroną życia i twórczości
Andrzeja Bobkowskiego.
"W metro jakaś matka wyjmuje z torebki banany. Jeden daje dziecku, drugi obiera dla siebie. B a n a n!!! Siedzące obok baby są uroczyście zgorszone. Syczą zawistne żmije: - 'Elle lui mange sa ration!... Pauvre gosse!...' [Zżera mu jego przydział! Biedny dzieciak!] Nie do siebie, ale tak, żeby 'wyrodna' matka słyszała. Jadowita ślina napływa im do ust na widok bananów. Nie o dziecko im chodzi. [...] Żałuję, że nie mam bananów. Jadłbym je głośno, z ciamkaniem i mlaskaniem, prosto w ich obleśnie sprawiedliwe twarze. A potem modliłbym się szczerze i gorąco, żeby połamały sobie nogi na łupinach."
Powie ktoś, że Bobkowski się czepia, że uprawia anarchię (nie bez powodu nazywał siebie "chuliganem wolności"), że daje się podpuścić, sprowokować kołtunowi, drobnomieszczańskim jędzom i najciaśniejszym odruchom "dołów". Powie ktoś, że to drobiazg, epizod niegodzien odnotowania. A jednak to nie małostkowość, hardość, pieniactwo, szczególne uczulenie na prawa i swobody jednostki podyktowały mu mocne słowa. Autor Szkiców piórkiem i notatek podróżnych przywiązuje taką wagę do szczegółów, bo manifestują się w nich spontanicznie symptomy spraw o wiele poważniejszych, fundamentalnych. Nie o banan tu idzie, ale o bezmyślnie akceptowaną przewagę doktryny społecznej nad życiem (a ono
"kpi, jest proste", mądre, nie potrzebuje pouczeń z zewnątrz;
"jest w nim całość i harmonia"), idzie o uzurpację masy, o prymat ilości nad jakością, o próbę wchłonięcia, rozpuszczenia, neutralizacji jednostki i osoby ludzkiej przez zbiorowość. Zostawmy matce, co do niej należy. Chór czarnych wron czy syczących żmij i tak nie zmieni sposobu dystrybucji owoców, ale skutecznie zatruje atmosferę, zanieczyści i obrzydzi życie. Fraszka banany. Społeczne, odgórne ustalanie ludzkich zachowań i potrzeb, wymuszanie ich musztrą i pręgierzem - to już było dla Bobkowskiego za wiele...
Czasem - w tłumie, w ogonku pod sklepem, w zatłoczonym pociągu - było mu z a d u ż o spiętrzonego, przypadkowego człowieka na zbyt małej przestrzeni. Wtedy mimochodem dochodziły do głosu, potęgując potrzebę natychmiastowej ucieczki w rejony rozgęszczenia, silne doznania estetyczne, zazwyczaj niedoceniane i lekceważone, a przecież dla niektórych wrażliwców zasadnicze, probiercze, niczym Herbertowska "kwestia smaku". Święte Lourdes u podnóża Pirenejów nie poskąpiło Bobkowskiemu latem 1947 roku mocnych doznań i sprzecznych wrażeń...
"Dworzec w Lourdes był na pewno piekłem. Zapadł chłodny wieczór górski, tu był upał. Ludzie, którzy tam, przed cudowną grotą byli świętymi, tu zmienili się w tabun konnych diabłów. Jeżeli dodać do tego, iż jądro pasażerów szarżujących 'rapide' Bayonne - Marsylia stanowiła pielgrzymka rodowitych marsylianek, nie trzeba zapewniać, że wsiadanie do pociągu zamieniło się w zdobycie Bastylii.
Stałem w korytarzu, przygnieciony zewsząd istotami, na które spoglądałem jak na nadpsute ryby morskie na dwóch nogach. Pewnie rybiarki marsylskie. Pomyślałem mimo woli, że płyty kamienne na ich nagrobkach też będzie czuć rybami. Ryby miały głos i pociły się. Jakaś ospowata raja przyzywała na pomoc wilgotną solę, miała ochotę wymordować tych, co s i e d z i e l i (jak oni śmieli), a gdy pociąg ruszył ona już szturmowała WC. Pasażerowie usadowieni tam na jedynym miejscu siedzącym, nie chcieli ustąpić. [...]
Otworzyłem okno i zanurzyłem twarz w rozfurkotanej nocy południa."
Jakiekolwiek przyczyny złożyły się na ostateczną, demonstracyjną i jakby trochę paniczną decyzję opuszczenia Francji i Europy, tego "beznadziejnego Kłaju", już za rok wchłonie go inne, jeszcze głębsze Południe (bo jak inaczej można nazwać 14-15 stopni szerokości geograficznej, na których leży Gwatemala), gdzie z dala od zgiełku, paroksyzmów historii, obozów koncentracyjnych, nieżyciowych doktryn i nieludzkiej ideologii spróbuje Bobkowski prawdziwie złapać oddech. Spróbuje już w innej przestrzeni i w innym klimacie, pośród wrzącej przyrody i wulkanicznej lawy stanąć na własnych nogach i odetchnąć pełną piersią. Zbudować swoją dobrze zapłaconą wolność i odważne, trudne szczęście. Już sama natura tropiku, wylewność i bujność życia zdawały się sprzyjać tym zamysłom:
"Leje. Tropikalna ulewa. Bije tak w dach, że musiałem puścić radio na cały głos, żeby w ogóle było je słychać. Trzeba rozmawiać podniesionym głosem. Wszystkie koty siedzą na poręczy werandy i chłoną chłód. [...] Palmy bananowe przy kuchni rosną niemal w oczach. Rulony olbrzymich liści rozwijają się jeden po drugim, soczyste i mokre. Z resztek sałatek pomidorowych, pestek z octem wylewanych przez okno na podwórko, wyrosła cała plantacja pomidorów. Teraz czekam, kiedy z fusów kawowych zacznie kiełkować kawa. Tropik zakasuje Miczurina."
I przyroda, ziemia, klimat nie zawiodły Bobkowskiego. Dla tego otwartego, zmysłowego "kosmopolaka" wybór egzotycznej Gwatemali, jak przedtem Francji, nie był żadnym wygnaniem, zesłaniem, tragedią emigranta. Biadolenia, użalania, ataki nostalgii - to nie była jego specjalność. Dorobił się Hobby Shopu i sporej popularności wśród młodocianych i znacznie starszych, często wysoko postawionych entuzjastów modelarstwa. Dopracował się nazwiska i wysokiej pozycji na rynku amerykańskim, zawierał z firmami w Nowym Jorku i Chicago wielotysięczne transakcje na modele, projekty, materiał: drewno i sklejkę. Startował - ze zmiennym szczęściem - w zawodach i pokazach modelarskich w USA i Europie (świetny, bogaty myślowo, głęboko analityczny, szerszy niż jego tytuł szkic Bobkowskiego "Z notatek modelarza"). Wierzył - trochę na wyrost - w Amerykę, w Stany Zjednoczone jako zaporę przed komunizmem, w kapitalizm wymuszający aktywność, pracowitość, wynalazczość, inicjatywę, w "błogosławione", choć "bezlitosne" prawo rynku (
"Gdyby nie ono, zamarłbym w bezruchu, w rutynie, interes wzięliby diabli, a ja miałbym pretensje do żony i 'Free Europe', że nie pomagają intelektualiście"). Wierzył - jako człowiek prawicy - w mocno jeszcze dziewiętnastowiecznym, nieco kolonialnym stylu, w misję cywilizacyjną chrześcijaństwa i rozumnego białego człowieka. Wbrew modnym "postępowcom", podlizującym się "ruchom narodowo-wyzwoleńczym" inspirowanym przez komunistyczny imperializm, cywilizacje nie były dlań równe i ekwiwalentne. Dlatego gdy w czerwcu 1954 roku okazało się, że wyśniona Gwatemala to j e s z c z e organizm polityczny, bananowa republika, słowem: państwo, rząd, przemoc, wojsko, policja, więzienia, grupy nacisku i interesu, rebelie i przewroty, zaciemnienia i bombardowania, Bobkowski w sytuacji wyboru i zagrożenia spróbuje dookreślić swoje stanowisko wobec spraw fundamentalnych i wobec cywilizacji. Zrobi to szczerze, odważnie, bezwstydnie, bez ogródek. A do tego zadziornie, wzruszająco, dowcipnie, z iście wisielczym humorem...
"Od dziś obowiązuje godzina policyjna i zaciemnienie [wyjaśnijmy: były to sankcje wprowadzone przez "postępowy" rząd prosowieckiego, komunizującego prezydenta Jacobo Arbenza Guzmana, którego chciał wykurzyć ze stolicy popierany przez Amerykanów pułkownik Carlos Castillo Armas]. Policja otrzymała rozkaz strzelania do każdego okna, z którego wymykałby się choć promyk światła. Wczoraj zgasili światło na dwie godziny w całym mieście. Ale już wiadomo, że wyłączanie światła służy głównie do wywożenia antykomunistów z więzienia. Prawdopodobnie na masowe rozstrzeliwanie.
Siedzę przy świeczce z coltem na stole i boję się. [...] Staram się sobie wyobrazić, co zrobiłbym, gdyby przyszli po mnie. Najprawdopodobniej uciekałbym do lasku bambusowego za domem. W razie potrzeby broniłbym się. Przed Basią udaję jednak spokój i zdecydowanie. Kobieta w takich wypadkach jest jak te 'underdeveloped countries', spoglądające jeszcze w stronę wolnego świata i oczekujące od niego energii, wobec tego na zewnątrz jestem jak Gregory Peck. Chodzę po domu, podzwaniam ładunkami w kieszeni, palę fajkę, popijam whisky i uśmiecham się do mojej 'underdeveloped country', żeby nie utracić jej szacunku. Teraz żal mi, że jednak nie kupiłem paru granatów ręcznych. Kiedy strach załazi mi głębiej za skórę, mam zrywy odwagi. [...] Czego broniłbym w tym wypadku? Jaki sens miałoby to wszystko? Nie wiem, ale wiem, że zaczepiony poszedłbym na udry, a nie na pertraktacje, choćby dlatego, że czuję się kawałkiem tej cywilizacji, której tu na tym malutkim skrawku ziemi wypowiedziano w tej chwili otwartą walkę. [...]
Myślę już po raz nie wiem który, że Kali i Nel zaczęli szanować naprawdę Stasia Tarkowskiego od momentu, w którym najpierw zastrzelił lwa, a potem Beduinów. Gdy myślę o przyszłości naszej cywilizacji, o Kalich, którzy spoglądają na nich ze wszystkich części świata, wydaje mi się, że ten jeden epizod z 'W pustyni i w puszczy' jest wspaniałym skrótem istoty zagadnienia. Szkoda, że Toynbee go nie przeczytał. Nie - nie jesteśmy tylko jedną z wielu, z tych dwudziestu kilku cywilizacji, które minęły. To jednak coś więcej i może warto tego bronić..."
Tak, niewątpliwie Szkice piórkiem znalazły w dzienniku podróży na kontynent amerykański (
"Tygodnik Powszechny" 1949-1950) i w "Notatkach modelarza" ("Kultura" 1955 nr 5 i 6) swoją kontynuację i dopełnienie. I co z tego, że rzeczy późniejsze ukazały się osiem czy dwa lata wcześniej, co z tego, że notatki są kontrowersyjne, chwilami naiwne jak sam wybór Gwatemali na miejsce azylu, wytchnienia od wojowniczej i zdegenerowanej Europy? Tak,
Bobkowski bywa marzycielski, romantyczny, lekkomyślny, niesprawiedliwy, dziecinny, chłopięcy jak ktoś, kto naczytał się książek o Indianach i traperach-kolonistach i zachęcił do życia pionierów, do życia od początku. Bo ten naprawdę mądry człowiek, którego najbardziej karkołomne pomysły szanował nawet
Jerzy Giedroyc, kierował się intuicją, spontaniczną mądrością życia, "zanurzał się w niszczącym żywiole", jak radził
autor Lorda Jima, szedł często za odruchem, za marzeniem - i wpadał z deszczu pod rynnę. Umiał to nawet przewidzieć, nie umiał temu zapobiec, tego odwrócić... Pisał przecież jeszcze w okresie francuskim, patrząc na jawny przemyt w Pirenejach, na przymykanie oczu przez "stróżów prawa" (i drukował to w kraju, w Iwaszkiewiczowskich "Nowinach Literackich", póki te jeszcze istniały):
"Skoro świat oscyluje dziś wyłącznie pomiędzy hipokryzją i okrucieństwem, to już chyba lepiej pogodzić się z hipokryzją. Lepiej, że udają ślepych, niż gdyby strzelali. Pewnie - lepszy deszcz od rynny."
Rzecz w tym, że Bobkowski nie cierpiał hipokryzji i gotów był bronić domu, który zbudował. Nawet pod wodospadem. Był męski, jędrny, zadzierzysty, z piórem (nie piórkiem) raz lirycznym, to znów drapieżnym, dosadnym, sobiepańskim. Był bardzo polski, ba, sarmacki. Błędy w rozumowaniu, w kalkulacji (jak z tą Gwatemalą) naprawiał czynem, ofiarą. Nie miał się gdzie cofać i gdyby przyszli "podpalić dom", gotów był bronić swych intuicyjnych racji - niedostatecznych czy niedostatecznie uświadomionych, wyartykułowanych - siłą. Czuł, jak tylu przed nim, że zatrzymując się odważnie (po pierwszym odruchu ucieczki - w konopie czy bambusy) i rzucając życie na szalę, buduje się w a r t o ś ć życia i domu. Mniejsza, czy nazwiemy ją godnością ludzką czy wyższą cywilizacją.
Aneta Wiatr © by "Twórczość" 2007 | |