Pięćdziesiąta rocznica śmierci
Leopolda Staffa (31 maja 1957) minęła - jak było do przewidzenia - bezszmerowo [Tylko niezawodna radiowa Dwójka nie zapomniała o poecie, m.in. przypominając przez cały tydzień głos Staffa w pięciominutowych porcjach.] To dowód, jak mocno, jak głęboko został zapomniany, konsekwentnie wyparty z kulturalnej świadomości czy, ściślej rzecz ujmując, z wszelkich "list rankingowych" zawiadowców współczesnej kultury. Ale czy Staff, mimo swej bezsprzecznej popularności w pierwszych dziesięcioleciach ubiegłego wieku, kiedykolwiek "królował", brylował, nadawał ton, przecierał szlaki, namaszczał i pasował młodych? Biorąc pod uwagę egzaltowane deklaracje i hołdy oraz młode pielgrzymki
Tuwima do swego poetyckiego mistrza (skrupulatnie opisane po latach w szkicu "O 'moim' Staffie"), uwzględniając niebywałą popularność niektórych utworów, choćby Deszczu jesiennego czy dramatu Skarb, można by domniemywać, że poeta Leopold, odradzający się z każdym nowym pokoleniem jak feniks, grał przez pół wieku pierwsze skrzypce w naszej poezji. Przecież jeszcze w 1931 roku "zakasował" skamandrytów, wygrywając ankietę "Wiadomości Literackich" w sprawie publicznych kandydatów do Polskiej Akademii Literatury. Z trzynastoma tysiącami głosów zostawił w pobitym polu również swego rówieśnika, "skrzydlatego rejenta",
Bolka Leśmiana, który uciułał zaledwie, na 46. miejscu, 966 głosów. Z czasem proporcje te miały się całkowicie odwrócić; dziś Leśmian to "sobiepan", to poetyckie imperium, omijane przez krytykę, kochane przez czytelników, osobne, ale potężne, znaczące. Staff po Wiklinie (1954), ostatnim już i mocno spóźnionym wybuchu poetyckiego zainteresowania, został z kretesem zapomniany. Zaokrąglono go jakby nazbyt gorliwie i z podpisem "klasyk", "olimpijczyk" schowano do muzealnej gabloty. Nie uwierzono Staffowi, gdy w wierszu Pean z Dziewięciu muz upierał się przy obrazie wiecznie młodego wodzireja:
Kiedy dzieją się potężne wciąż gusła i czary,
Trudno dziwić się, że śpiewak nie utrzyma miary.
Kiedy dnie przestały dawno jeździć na ślimaku,
Trudno jest na pegazowym nie wierzgać rumaku.
Wszystko wznosi się i rośnie, choć leżało w gruzach,
Myśli moje się krzątają w robotniczych bluzach.
[...]
Gdy zwycięski rytm wybijam na lirze pogańskiej,
Już nie jestem olimpijski ani franciszkański.
Nie uwierzono radosnej gotowości poety do przygrywania odbudowie, wchodzenia na starych nogach na "wysokie schody" nowej Rzeczywistości, skoro parę lat wcześniej z powodu zepsutej windy zrezygnował z drapania się na piąte piętro kamienicy na Wiejskiej, z odwiedzenia kochanego przecież (z wzajemnością) Tuwima. Za wstawiennictwem tegoż urządzono Staffowi w styczniu 1949 roku uroczysty jubileusz, obsypano honorowymi doktoratami, obwieszono odznaczeniami i nagrodami, udekorowano jak choinkę. Znalazło się nawet przyzwoite mieszkanie, w tzw. dobrym punkcie stolicy (Nowy Świat, róg Ordynackiej). Po latach pomieszkiwania kątem w Krakowie poeta na parę ostatnich lat życia znów stawał się warszawiakiem. Tyle że na państwowym garnuszku i literackiej emeryturze.
Staff, choć stoik i zaprzeczenie buntownika, człowiek skromny i dobrze wychowany, nie był tak bezgranicznie plastyczny i układny, jak gotowa była sądzić i oczekiwać władza. Nie myślał zaprzedawać za doraźne korzyści duszy ani stać się maskotką PRL, potwierdzeniem jedynie słusznej polityki kulturalnej państwa. Ściśle rozgraniczał szczerą, wylewną sympatię Tuwima i koniunkturalną troskę oficjeli, oddzielał boskie od cesarskiego, prawdę wewnętrzną od języka propagandy, obowiązek artysty od koncesji na rzecz ducha epoki i kanonu w sztuce. Dlatego prosił czy żądał w cytowanym już wierszu Pean:
Nie ściszajcie mi tłumikiem wielkiego Peanu,
Błagam was: "Nie ostrugujcie ryby z oceanu!"
Dajcie mi szerokie pole, trudno wciąż iść miedzą,
Może to mój wiersz ostatni, a diabli go wiedzą.
Zasłaniając się starczą demencją po mistrzowsku "migał się" od służenia nieprawdzie, od narzuconych z góry programów i zadań propagandowych...
Każą mi wejść na wieżę
I dąć w trąbę mosiężną.
Sławić groźne rycerze,
Krwawe boje orężne.
Lecz wieże się zwaliły
I zardzewiały trąby.
Słychać wkoło zgrzyt piły,
Ktoś coś ciosa, coś rąbie.("Piosenka", z tomu "Wiklina") |
Czasem - jak w dedykowanych Tuwimowi wiklinowych Dymach - sama organizacja obrazu, jego nastrój odwracały na opak programowy optymizm socjalistycznej sielanki społecznej, ścichapęk, mimochodem napomykały o krwawych i próżnych satrapiach, dyktaturach, tyraniach, o niezależnym od systemu i ideologii imperatywie produkcji, o nieodłącznym od niej wyzysku i niewolnictwie mas:
Na przedzmierzchową miasta wrzawę
Dymów pokłada się zasłona.
Słońce zachodzi wielkie, krwawe
I złe jak serce faraona.
Po piramidach mrówczej pracy
Gnuśnieją kłody rąk z rozkoszą.
Prostują zgięty grzbiet garbaci
Worami, które przez dzień noszą.
Innym praktykowanym przez autora Wikliny i Ala ma kota (bo tak frywolnie i nonszalancko miał się nazywać nowy zbiór wierszy, wydany w 1958 roku, pośmiertnie, pod neutralnym, patetycznym i nijakim tytułem Dziewięć muz) sposobem rozbijania społeczno-politycznych konwencji i stereotypów było śmiałe wprowadzanie do utworów tematyki osobistej, egzystencjalnej, ogólnoludzkiej. Co więcej, problematyki starczej, rozsadzającej polityczny kanon myślenia o człowieku, zakłócającej optymistyczno-bojowy obraz literatury męką, bólem istnienia, lękiem przed śmiercią, ostrym poczuciem niedołęstwa i opuszczenia, zawodu i oszukania przez życie. Tryskający ochotą, gotowością do czynu i zapałem mistrzowie socrealizmu nie mogliby, nie ośmieliliby się napisać wierszy takich jak Astrolog, Kręgi, Rzęsa, Zły pejzaż, Ciężar, Zmierzch, Opóźnionemu czy Podwaliny (wszystkie z tomu Wiklina). I w żadnym razie utworu tak "wywrotowego", jak Przebudzenie (z Dziewięciu muz):
Jest świt,
Ale nie jest jasno.
Jestem na pół zbudzony,
A dokoła nieład.
Coś trzeba związać,
Coś trzeba złączyć,
Rozstrzygnąć coś.
Nic nie wiem.
Nie mogę znaleźć butów,
Nie mogę znaleźć siebie.
Boli mnie głowa.
Zawsze życzliwy poecie Leopoldowi poeta Tadeusz napisze w posłowiu do pięknej, ułożonej przez siebie i niezwykle popularnej prywatnej antologii wierszy Staffa Kto jest ten dziwny nieznajomy (
PIW, Warszawa 1964, wyd. II 1976): "Takim wyznaniem kończył się życiorys poetycki, który zaczynał się młodzieńczymi snami o potędze. Snami o człowieku przyszłości...". I przypomina odnalezioną w papierach pośmiertnych Staffa poetycką notatkę - zastanawiająco gorzką i bezradną - o człowieku prawdziwym, nie skrzywionym przez humanistów człowieku pożądanym, z optymistycznych snów i marzeń; o człowieku standardowym, nie sztandarowym człowieku na wyrost; o człowieku historycznym, nie zaś o pomnikowo-propagandowym, co to "zwuczit gordo"...
Czytam historię
I widzę, coś zrobił
Przez tysiąclecia, człowiecze!
Zabijałeś, mordowałeś
I wciąż przemyśliwasz,
Jak by to zrobić lepiej.
Zastanawiam się, czyś godzien,
Aby cię pisać przez wielkie C.
+
Warto na chwilę powrócić do postawionego na początku pytania: czy zapomniany
poeta Leopold, do tego przecież świetny tłumacz, redaktor serii wydawniczej "Sympozjon", członek PAL, honorowy doktor paru wyższych uczelni, postać przy całej skromności publiczna - miał kiedykolwiek swoją "złotą godzinę"? W młodości przykryli go głośniejsi od niego skandaliści i reklamiarze; mocniej dął w swą chłopską dudkę, zawodził "ginącemu światu" swoje szatańskie hymny Kasprowicz, bardziej pobudzał erotycznie, głośniej bił w dzwony (nie tylko na anioł Pański)
Tetmajer. Bardziej zastanawiał, porywał i niepokoił autor W mroku gwiazd,
Tadeusz Miciński, a pijane dziecko we mgle,
"Stachu" Przybyszewski, swą czysto grafomańską poetycką prozą i fortepianową fuszerką rozmiękczał i tak już niemocne mózgi młodopolan. Od 1918, 1920 roku przygnietli go skamandryci, a wkrótce potem masą uderzyła awangarda - i do niej będzie należeć przyszłość. Już niebawem
Gałczyński zniewoli serca swych czytelników i na trzy dziesięciolecia zawładnie liryką polską. Powoli, lecz nieodwołalnie zdystansuje coraz bardziej kostyczniejącego Staffa coraz bardziej popularny - i słusznie -
Leśmian. Skromna pozycja "ucznia swoich uczniów", chwalebna w życiu, towarzysko mile widziana, nie gwarantowała - przy nawale nowych, świetnych nieraz poetów - pewnego i trwałego miejsca w literaturze, w podręcznikach szkolnych, w sercach czytelników i mózgach krytyków. Ostatnią, jak się zdaje straceńczą, próbą ocalenia Staffa żywego, wykradzenia go Muzeum Literatury była wspomniana już wysokonakładowa, opatrzona sprawiedliwym posłowiem antologia
Tadeusza Różewicza (dla którego w tym miejscu głębokie ukłony). A tak w ogóle -
Kto jest ten dziwny nieznajomy,
Co mnie urzeka swoim gusłem?
Rozrzuca mnie jak wiązkę słomy
I znów związuje mnie powrósłem.
Ogniem przepala moje ciało,
Duszę mi toczy, jak czerw sprzęty,
Spać mi nie daje przez noc całą,
A jednak wstaję wypoczęty.
Łagodnym zmierzchem mnie weseli,
Gdy radość mego dnia się kończy.
Jak rozstaj drogi moje dzieli
I jak most brzegi moje łączy.[...]
9 października 2006
31 maja 2007
Aneta Wiatr
© by "Twórczość" 2007