[Stanisław Jerzy Lec Myśli nieuczesane wszystkie. Noir sur Blanc, Warszawa 2006, ss. 704.]
Minął 2006 rok pełen uroczystych obchodów a to tego, a to tamtego, pełen awantur, chwil wzniosłych i żenujących, ale jakoś nikt nie zauważył, że w maju powinniśmy byli sobie przypomnieć o czterdziestej rocznicy śmierci
Stanisława Jerzego Leca. Pamiętam, że w latach sześćdziesiątych, gdy byłem licealistą, on był prominentną postacią naszej literatury, jego aforyzmy publikowały rozmaite czasopisma, mówiło się o nich, komentowało, nawet cytowało w potocznych rozmowach. A to najlepszy znak tego, że twórczość Leca, choć mało imponująca rozmiarami, była ludziom potrzebna.
Pamięć o niej trwała kilka lat po śmierci autora i w 1974 roku ukazała się opracowana przez Wandę Leopold książka Myślę, że jestem... Wspomnienia i szkice o Stanisławie Jerzym Lecu. Potem stopniowo autor Myśli nieuczesanych i one same pogrążali się w zapomnieniu. Co prawda jeszcze w latach siedemdziesiątych ukazały się dwutomowe Utwory wybrane w opracowaniu Jacka Łukasiewicza, potem - w 1991 roku - uzupełniona o to, co wcześniej skreślała cenzura, edycja Myśli nieuczesanych. Ale te książki nie wzbudzały już dużego zainteresowania. Na początku lat dziewięćdziesiątych ukazywało się mnóstwo książek wcześniej zatrzymanych przez cenzurę, wiele wznowień w wersjach pełnych, wiele książek "gorących" z politycznych powodów, więc tom aforyzmów Leca, w którym przywrócono czytelnikom dwadzieścia pięć takich, których nie można było wcześniej publikować, nie zrobił już na nikim wrażenia. Podchodząc do rzeczy arytmetycznie, te dwadzieścia pięć "nieuczesanych myśli" stanowiło mniej niż jeden procent całości - na tamte czasy nie był to wynik imponujący. Brzmi to wyliczenie oczywiście śmiesznie, ale trzeba sobie przypomnieć, co i w jakim trybie trafiało wtedy do księgarń, jak bogata była i jak głośna oferta skierowana do czytelnika.
Potem jeszcze w 1996 roku wyszedł tom Myśli nieuczesane, odczytane z notesów i serwetek po trzydziestu latach i był "to książkowy pierwodruk dwóch tysięcy sześciuset pięciu aforyzmów Stanisława Jerzego Leca". No i teraz mamy to wszystko zebrane w jedną księgę, którą opatrzono tytułem Myśli nieuczesane wszystkie. Czy jednak aby wszystkie? Nie jestem drobiazgowy ani skrupulatny, ale lubię czytać noty edytorskie, a nawet uważam, że w takim przypadku, jak ta edycja, trzeba je czytać. A ponieważ nota edytorska tego wydania aforyzmów Leca zawiera dużo liczb, zainteresowałem się nimi, co widać w kilku poprzednich zdaniach. No i znalazłem informację, że pierwsza część książki, którą mam przed sobą, oparta jest na wydaniu Myśli nieuczesanych z 1991 roku zawierającym "łącznie dwa tysiące sto sześćdziesiąt aforyzmów". Część druga prezentuje natomiast to, co opublikowała oficyna Noir sur Blanc w 1996 roku, a o ilości tekstów wspomniałem przed chwilą.
Ponieważ czasy teraz takie, że głównie się wszystko liczy, z nieznanych mi powodów, dodałem do siebie 2160 i 2605 i otrzymałem liczbę 4765 (słownie: cztery tysiące siedemset sześćdziesiąt pięć). Wzruszyłem ramionami, bo liczba jak liczba, ale wtedy wzrok mój padł na ostatnie zdanie noty edytorskiej: "Tom niniejszy zawiera cztery tysiące siedemset jedenaście myśli nieuczesanych i stanowi jedyne ich pełne wydanie." Osłupiałem i przeczytałem jeszcze kilka razy, przeliczyłem "na piechotę" i przy pomocy kalkulatora. Coś tu jednak nie gra! Wynika bowiem z tego wszystkiego, że znanych aforyzmów jest 4765, a pełne ich wydanie - jak informuje wydawca, sam nie miałem siły ani cierpliwości liczyć - zawiera 4711, czyli o 54 mniej niż wcześniej opublikowano. Więc to nie jest pełne ich wydanie! Co się stało?
Najprostsze wytłumaczenie jest takie, że po prostu ktoś się pomylił w liczeniu. Ale jeśli nie... Jeśli usunięto ponad pięćdziesiąt tekstów, to sprawa jest poważniejsza, bo wprowadzono nas w błąd deklaracją, że to zbiór kompletny. Poważne traktowanie czytelnika nakazuje w takim przypadku opisanie powodów takiej amputacji: czy nastąpiła ona z przyczyn politycznych, artystycznych czy jakichś innych. Mniej poważne - pominięcie tego całego wyliczenia, bo pewnie żadnemu z czytelników nie przyszłaby do głowy samodzielna buchalteria i nie byłoby sprawy. A tak jest! Gdzie zginęły 54 myśli nieuczesane Leca?!
No, ale mamy, co mamy, i dobrze, że mamy. Dzisiejsza lektura Leca pokazuje, że jego aforyzmy się nie zestarzały, ale taka to już cecha aforyzmów: jeśli nawet impulsem do napisania każdego z nich była konkretna sytuacja z przeszłości czy codzienności, w której zanurzony był autor, to ich forma wydobywa z konkretu to, co uniwersalne, ponadczasowe. Mają więc one niejako z definicji żywot dłuższy niż jakikolwiek inny gatunek twórczości, jeśli oczywiście są aforyzmami udanymi.
Akurat w przypadku Leca nikt co do tego wątpliwości nie ma, autor porównywany bywał z największymi w tej dziedzinie jak równy z równymi.
"Znaleziono już dla Leca tyle przeróżnych paranteli literackich i filozoficznych - od starożytnych Greków i Rzymian aż po francuskich mistrzów maksymy i aforyzmu (z Chamfortem i la Rochefoucauld na czele) oraz niemieckich przedstawicieli tego gatunku"
- pisała na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w kompetentnym szkicu Helena Zaworska. I wskazywała na jeszcze jedno - jej zdaniem najważniejsze - źródło inspiracji: literaturę żydowską, która
"wypełniona była przypowieściami, aforyzmami, bajkami i podaniami, alegoriami i parabolami, radami i przestrogami, uwagami psychologicznymi i szczegółowymi zasadami postępowania".
W tradycji literatury żydowskiej dopatruje się też Zaworska źródła humoru, jakim Lec się posługiwał:
"Literaturę tę cechował bardzo żywy i bardzo szczególny typ humoru, który przenikał wszędzie - konstatowała - do form literackich ukształtowanych w świętych księgach, do obrzędów religijnych, nawet modlitw, nie mówiąc już o nieprzebranych zasobach przysłów żydowskich tworzonych zarówno przez rabinów, jak i przez lud."
Rzeczywiście, humor w literackiej tradycji żydowskiej jest wszędzie, niekiedy można nawet odnieść wrażenie, że jest on jej najbardziej rzucającą się w oczy cechą. Nie był to oczywiście humor łatwy, taki, z jakim spotykamy się dziś na co dzień, humor ośmieszający, ale był to humor refleksyjny, oswajający rzeczywistość. Budował dystans do świata i samego siebie, był obroną przed patosem, przed bezrefleksyjnym i pochopnym angażowaniem się w byle jakie sprawy. To był humor starej kultury, która przechowywała w sobie wiedzę o tym, że wszystko już było, że wszystko, co zajmuje człowieka w jego codzienności, jest błahostką i może być po prostu skwitowane półuśmiechem politowania. Był także głównym lekiem przeciwko strachowi, jaki musieliby bez niego stale odczuwać ludzie, którzy właściwie nigdy nie byli u siebie, którzy musieli przez setki i tysiące lat czuć zagrożenie.
I takie cechy ma humor, który znajdujemy u Leca. Nie bez powodu jeden z jego aforyzmów brzmi:
"Pytasz się, piękna pani, jak długo lęgną się moje myśli. Sześć tysięcy lat, o urocza."
Kiedy indziej stwierdzał już bez delikatnej ironii obecnej wyżej:
"Mówię rzeczy tak stare, że ludzkość ich już nie pamięta."
Oczywiście ten jego humor nie służył tylko rozbawianiu czytelnika - można byłoby z pewnym patosem powiedzieć, że humor pomagał mu przypominać współczesnym te rzeczy, których "ludzkość już nie pamięta". Paweł Śpiewak recenzując na łamach "Twórczości" w 1978 roku Utwory wybrane Leca, tak opisywał jego pojmowanie roli humoru:
"Satyra nie służy ośmieszaniu czy demaskowaniu przywar ludzkich. Język satyry jest równouprawniony z językiem tragedii. W sposób równorzędny może przedstawiać prawdę o człowieku i historii."
Sam Lec powiedział coś podobnego w 1961 roku w wywiadzie, jakiego udzielił Krystynie Nastulance:
"Dzisiaj nie może być chyba mowy o utworze literackim bez pewnych elementów satyrycznych."
Czy podobną wiedzą dysponuje na przykład szwajcarski reżyser Dani Levy, którego komedia o Hitlerze właśnie wzbudza silne kontrowersje w Niemczech? Nie wiadomo. W każdym razie broni się przed zarzutami spotykającymi jego film o Führerze-idiocie twierdzeniem, że śmiech jest takim samym narzędziem oceny, jak wyrok trybunału w Norymberdze. Powstanie jego filmu pokazuje jednak, że i dzisiaj, gdy humor nie musi już dla nikogo w naszym kręgu kulturowym być maską umożliwiającą w miarę bezpieczne powiedzenie tego, co się chce powiedzieć, jest on skutecznym narzędziem opowiadania o zdarzeniach i ludziach.
Bez humoru nie byłoby aforystyki Leca. To prawda oczywista. Właściwie każda jego zapisana myśl jest nim przeniknięta. Niezależnie od tego, czy opisuje ona sytuację polityczną (
"Nie udało się dotąd ludzkości wykonać homunkulusa, a już próbują 'komunculusa'!"), czy obyczajową (
"W pustej kobiecie można ulokować dużo pieniędzy"), czy też literacką (
"Krytycy uprawiają płatną miłość literatury"). Pytanie, chyba retoryczne, jakie się rodzi, brzmi: czy on się starał o ten humor, czy on mu po prostu tak wychodził, bo z perspektywy, z jakiej patrzył na wszystko, humor pojawić się musiał automatycznie?
Autorzy większości tekstów, jakie poświęcono Myślom nieuczesanym, wcześniej czy później dochodzili do wniosku, że Lec jest mędrcem. Że jego teksty są mądre. Oczywiście z perspektywy mędrca krzątanina ludzi, uzurpacje polityków, nadymanie się artystów musi być najzwyczajniej w świecie śmieszne. Ale czy Lec rzeczywiście wspinał się aż na takie wyżyny intelektu? On raczej był kimś w rodzaju obrońcy zdrowego rozsądku. Bronił swojej niezależności, niezaangażowania w cokolwiek. Ma się wrażenie, że był człowiekiem, który nie chce do niczego należeć, z niczym się wiązać, ale chce wszystko wiedzieć i wszystko rozumieć.
"Poznanie, refleksja, mądrość - oto zadania świadomego człowieczeństwa", podsumowała jego postawę Helena Zaworska.
W swoich tekstach Lec się nie wymądrzał, a nazywając to kolokwialnie, nie napinał nadmiernie, nie udawał kogoś, kim nie był. Z niebywałym talentem do syntezy wydobywał z tego, co wszyscy widzieli, ale mało kto rozumiał, sedno, docierał do zasady mechanizmu czy to "dziejowego", czy intelektualnego i potrafił ją opisać w jednym, dwóch, najwyżej trzech krótkich zdaniach. Ironicznych! (
"Co nam zostało: życie z socjalizmem na wiarę" albo:
"Nie należy zagryzać toastu na cześć wolności kiełbasą wyborczą").
O sposobach, którymi osiągał zamierzony efekt, napisano już wiele i wiele dodać do tego nie można. Z dzisiejszej perspektywy człowieka zalewanego bezlitosnym bełkotem, z którego nadchodzącej fali Lec kilkadziesiąt lat temu nawet nie mógł sobie zdawać sprawy, szacunek budzi konsekwencja, z jaką oszczędzał słowa, jak starannie je dobierał i jak dbał o to, by w jego tekstach nie było ani jednego za wiele.
"Streszczajmy się, świat jest przeludniony słowami" - napisał kiedyś. Dzisiaj słowo "przeludniony" brzmi zbyt łagodnie. To jest jakiś zalew, potop bełkotu, który porywa wszystko i płynie zewsząd. Być może to właśnie jest głównym powodem, że Lec popada w zapomnienie. Dzisiejszy człowiek z coraz większym trudem rozumie tak skondensowane myśli, jakie zostawił Lec, dławi się tymi pigułkami, które on przygotował. Dzisiejszy człowiek przystosowany jest do połykania papki, która nie zgrzyta w zębach, jest dokładnie zmielona, ugnieciona i coraz bardziej pozbawiona smaku. Czyż bowiem może zachwycić się Myślami nieuczesanymi ktoś, kto słyszy na przykład z ust kościelnego dostojnika, że "na odcinku miłości bliźniego" musimy zrobić jeszcze to i tamto?
"Dajcie mi 'wariackie papiery', a zacznę mówić jak normalny człowiek" - wzdychał przed laty Lec i zastanawiał się: "Wtedy, gdy myślałem, że jestem pisarzem społecznym, nie byłem nim, teraz, gdy stronię od tego, zdaję się nim być."
I to jest paradoks, który wydaje mi się najważniejszy w jego twórczości. Dystansował się, jak wielu z nas, uciekał od świata, a i tak zawsze znajdował się w centrum zdarzeń. Jakimikolwiek bowiem zaporami by się otaczał, nigdy nie były one szczelne i zawsze świat go gnębił. Pozostawał humor -
"Mam wariackie papiery? Ale własnej roboty."Leszek Bugajski © by "Twórczość" 2007 | |