Jacques Le Goff wprowadził swego czasu określenie "długie średniowiecze". W pierwszym momencie zaskoczyło ono wielu mediewistów. Okazało się jednak, że można bronić tezy, iż rozliczne struktury mentalne oraz społeczne rzeczywiście trwały znacznie dłużej niż czas zwykle określany mianem średniowiecza. Idąc za Le Goffem spróbuję więc - pół żartem, ale też pół serio - wprowadzić pojęcie "długiego października '56". Zdaję sobie sprawę, że ono też zaskoczy wielu historyków. Tymczasem, choć "październik" miał miejsce już 50 lat temu, a w minionych latach zaszły także ważniejsze wydarzenia, rozliczne sprawy wówczas podniesione znajdują ukoronowanie dopiero teraz.
W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych został w Polsce zrealizowany stalinowski model funkcjonowania społeczeństwa, od którego przez następne pół wieku usiłowano odejść. Chruszczow, wygłaszając swój "tajny referat", bezpowrotnie - choć bezwiednie - zranił komunizm. Na drodze odejścia wystąpiły przyspieszenia i powroty, bywały sytuacje spokojne i dramatyczne, w pewnym momencie uczyniono krok zasadniczy... ale przeszłość wciąż jeszcze nie jest rozdziałem zamkniętym. Dotyczy to także nauki i nauczania - poczynając od nie zmienionych w podstawowych wymiarach struktur Polskiej Akademii Nauk
1. Może ich zasadnicze przekształcenie, o czym mówi się coraz częściej, stanie się prawdziwym końcem wielkiej przemiany w nauce - a przynajmniej wydarzeniem, symbolizującym jej dokonanie się w zasadniczym zarysie.
Przyjrzyjmy się, jakie kwestie w nauce podnoszono w 1956 roku i jaki jest ich stan na dzień dzisiejszy. Konieczne jest jednak poczynienie kilku zastrzeżeń. Oczywiście moja refleksja na ten temat będzie ograniczona do humanistyki, a może nawet do historii jako dziedziny mi najbliższej. Będzie z założenia subiektywna i pozbawiona choćby prób udokumentowania sformułowanych opinii. Będzie ułomna o tyle, że z powodu ograniczenia swobody wypowiedzi w 1956 roku, trudno przesądzić czego ludzie wówczas naprawdę chcieli. Skądinąd niektóre postulaty, dziś zrealizowane lepiej lub gorzej, w 1956 jeszcze w ogóle nie stawały na porządku dziennym. Były tyleż niemożliwe do postawienia, ile sytuowały się poza granicą wyobraźni. Pewne postulaty mogły też być stawiane "na pół gwizdka".
Ostatnie z tej serii zastrzeżeń jest takie, że nawet jeśli z artykułu wyniknie, iż w niektórych sprawach postęp jest zbyt mały, to nie znaczy jakoby autor źle oceniał istotę przemiany, którą przeżyliśmy. Jeśli w artykule zostanie zasygnalizowane, iż na miejscu dawnych negatywów czasem pojawiły się nowe, to przecież autor docenia zmianę podstawową. Ta zaś polega na tym, że nikt już nie wymaga od nikogo fikcyjnej jednomyślności, a za jej brak nie jest się deprecjonowanym lub prześladowanym.
+ + +
Jednym z pierwszych zagadnień stawianych w 1956 roku była kwestia ideologicznego gorsetu nauk humanistycznych. W całym kraju podnoszono zresztą wówczas hasło "Myślenie ma kolosalną przyszłość!". Z czasem z możliwościami swobodnego myślenia bywało różnie, a z gorsetem w nauce też. Ów gorset ewoluował dziwnie. Nigdy nie został całkowicie zdjęty, a w jeszcze mniejszym stopniu zanegowany. Teoretycznie prawie wszyscy byliśmy marksistami, a przynajmniej historykami "postępowymi". Gorset i marksizm jednakże coraz bardziej erodowały. Oczywista, że cenzura nigdy by nie przepuściła tekstu otwarcie antymarksistowskiego - ale władze coraz mniej potrzebowały od nas "marksizmu aktywnego"; nieraz zaspokajały się makijażem. Nawet "recenzent polityczny" (jeden spośród dwóch najczęściej powoływanych dla oceny wydawanej książki) na ogół nie był specjalnie gorliwy. Raczej tropił punkty potencjalnie "szkodliwe", niżby pożądał określonej wizji pozytywnej. Sama cenzura była w coraz większym stopniu polityczna, a w mniejszym ideologiczna. W gruncie rzeczy w coraz mniejszym stopniu wiedzieliśmy co jest marksizmem. Sami instytucjonalni marksiści niezbyt wiedzieli co nim jest. Z 1968 roku zapamiętałem tekst jednego z ekonomistów-marcowców, w którym pisał on: "Prawda, że nie wiemy gdzie rewizjonizm zaczyna się i gdzie się kończy - ale wiemy co to jest!"
2. Trudno o bardziej szczere przyznanie się do niewiedzy co jest marksizmem - nawet jeśli przyznano się do tego grzechu w oboczny sposób.
W moim przekonaniu, w późniejszym komunizmie praktycznie nie było w Polsce marksistów (zostawmy na boku kwestię, czy od lektury wcześniejszych Marks nie przewróciłby się w grobie). Humanistów uważanych i uważających się za marksistów sam zdefiniowałbym raczej jako wiernych synów (lub córki) PZPR niż Marksa. Nawet najwyżej ustawieni wśród historyków funkcjonariusze partyjni - a mieliśmy takich wysoko postawionych kolegów - publikowali prace, reprezentujące wizję historii raczej eklektyczną lub pozytywistyczną niż marksistowską, choć z pewnością nie naruszające imponderabiliów.
W rezultacie opisywanej sytuacji wiele tematów nie mogło zostać opracowanych, wiele zagadnień omijano, wiele referowano z pewnym przyciszeniem - ale to, co publikowano, nie zawsze było takie złe, jak dziś się często sądzi (nawet jeśli dziś z pewnością wszystko zostałoby napisane inaczej!).
Oczywiście sytuację trzeba ocenić znacznie ostrzej w zakresie niektórych obszarów tematycznych, takich jak zagadnienia stosunków z bratnimi krajami (ze Związkiem Radzieckim na czele!), zagadnienie historii komunizmu, także wielu spraw najnowszej historii oraz dziejów samej PRL itd. W tych obszarach kryterium polityczne, też zresztą bardziej polityczne niż marksistowskie, do końca działało bardzo sprawnie.
Zbyteczne pisać, że w tej chwili żadnej cenzury nie ma. Tzw. białe plamy zostały zapisane. Co ciekawe, niektóre z nich wystąpiły w zupełnie nieoczekiwanych miejscach. O tym, że sprawa Katynia była zakłamana w oficjalnej wersji, od początku wiedziało mnóstwo ludzi, a z biegiem czasu dowiadywało się także coraz więcej młodych. O Jedwabnem, czy, powiedzmy, o traktowaniu jeńców niemieckich po wojnie, mało kto wiedział.
Po upadku komunizmu pojawiły się opracowania z zakresu spraw, o których analizowaniu w Polsce w 1956 mało kto mógł marzyć. Nawet jeśli historia komunizmu jest wciąż, mimo zwracających uwagę wyjątków, mało uprawiana w Polsce, to w zakresie badania dziejów PRL uczyniono bardzo dużo. Ogromne znaczenie miało tu udostępnienie archiwów - co nastąpiło wciąż nie bez reszty, wciąż raczej bez archiwów radzieckich, ale jednak w poważnym stopniu.
Można oczywiście zastanawiać się, czy w środowiskach humanistów nie pojawiły się jakieś nowe "tabu" lub zasady "politycznej poprawności", które nas krępują. Może rzeczywiście pojawiły się - np. w kwestiach historii Kościoła katolickiego, patriotyzmu, wizji walki z komunizmem, obecności Polski w Europie itd. Z pewnością nie pociągają one jednak za sobą niedogodności porównywalnych z dawniejszymi. W końcu, jak była już mowa wyżej, za zasadami "poprawności" nie stoi dziś ani cenzor, ani policjant polityczny. Warto przypomnieć, że niedawno ukazała się pewna liczba wydawnictw wręcz naruszających narodowy kanon bohaterskich dziejów i świat się nie zawalił. Wachlarz wydawnictw i prasy jest na tyle duży, że praktycznie każdą treść można opublikować - w tym, niestety, także niekiedy bardzo wątpliwe.
Szkoda, iż odejście od gorsetu ideologicznego nie wywołało większego wysiłku myślowego w kierunku budowania innych uogólnień - takich, które, rzecz jasna, nie byłyby konkurencyjnym gorsetem, ale porządkowałyby masę faktów rejestrowanych przez historyków.
Komunizm bardzo chciał uogólnień. Nawet, gdy w praktyce nie musiały to już być uogólnienia marksistowskie, popierano zbiorowe działania w kierunku tworzenia rzekomych syntez. W rzeczywistości mało syntetyzujących myśli znalazło się w tych dziełach. Raczej były to lepsze lub gorsze kompendia, albo też worki pod nazwą programów badawczych, służące do wrzucania wszystkiego, co akurat było do wrzucenia. Cała ta aktywność pączkowała biurokratyzmem z jednej strony, a grą pozorów z drugiej. Skądinąd nieraz drobne pozytywne badania dawało się w te worki wsadzić, co było cenne, zwłaszcza gdy ucieczka w szczegół nieraz urządzała badaczy.
Dziś o jakichkolwiek teoriach, czy po prostu odważniejszych uogólnieniach, prawie nie ma mowy. Przynajmniej wśród historyków powstaje bardzo mało oryginalnych syntez. Środowisko preferuje monografie. Prawda, że powstało nieco udanych całościowych ujęć problematyki poszczególnych epok i pewna liczba ciekawych opracowań historii Polski - ale główny syntetyzator na polskim rynku, Norman Davies, spotyka się z mniejszym poparciem zawodowym niż mógłby. Co istotne, w większości tych syntez wykład zorganizowany jest zgodnie z osią chronologiczną - podczas gdy prawie nie ma syntez problemowych. Problemowych, czyli takich, w których kładzie się nacisk na problem, a nie na zarysowanie obrazu czasu i miejsca. Problemowych, czyli w miarę możliwości przekrojowych przez czas i przestrzeń.
Oczywista, że w wielu monografiach też można rozważać znaczące problemy, niekoniecznie nawet specyficzne dla analizowanych epizodów. Równie oczywiste jest, że pewna liczba syntez problemowych powstała - np. na temat zjawiska "Europy". Niektóre są ciekawe. Zobaczymy, czy następne - akurat "europejskie" będą szybko przyrastać - również okażą się interesujące, czy będą zawierać jedynie politycznie wygładzoną papkę faktów. Ciekawe też, czy syntezy "europejskie" nie będą po prostu masowo importowane. Jakby się jednak sprawy nie ułożyły w przyszłości, obecnie syntez problemowych pojawia się relatywnie mało.
Pro-faktograficzna i ostrożna wobec uogólnień postawa profesorów jest przekazywana uczniom - i to tym bardziej, że mamy do czynienia z chowem wsobnym. Znacznie większe szanse zatrudnienia w sferze nauki ma dobry, pozytywistyczny faktograf, który przerobił "wszystkie" źródła, niż magister lub doktór z fantazją oraz o szerokich horyzontach. Moje czarne wspomnienia z życia zawodowego to skrajnie faktograficzne pytania zadane kandydatowi podczas konkursu na studia doktoranckie, przy którym asystowałem; to faktograficzne (i prawie tylko takie!) pytania zadane jednemu z moich doktorantów na przedmiotowym egzaminie doktorskim; to wysłuchana swego czasu recenzja z pracy doktorskiej, w której recenzent wytykał autorowi jedynie drobne potknięcia. Nie ulega wątpliwości, że lepiej, gdy potknięć jest mniej niż więcej, a doktoranci powinni znać "elementarz". W moim przekonaniu recenzent powinien wszakże podejmować problemy, podczas gdy kartkę z drobnymi sugestiami winien przekazywać doktorantowi dla starannego wykorzystania. Prawda, że może się zdarzyć, iż praca nie będzie zasługiwała na nic więcej niż na wytknięcie błędów - bowiem w ogóle będą w niej same błędy.
Instruktywna byłaby lista lektur przeczytanych ostatnio przez nas samych i przez naszych uczniów. Obawiam się, że dominowałyby w niej pozycje wąsko zawodowe i faktograficzne. Obawiam się, że gdyby zrobić test, kto już nie tylko ze studentów, ale także z dojrzałych badaczy, przeczytał podstawowe dzieła humanistyki (załóżmy, że zgodzilibyśmy się na ich listę), to wyniki byłyby marne. Mało kto z nas pyta zresztą uczniów o to, co czytali poza pracami do realizowanego tematu. Nawet czytanie powieści chyba nie jest ani ich, ani naszą mocną stroną.
Nie jest oczywiście powiedziane, że przyczyną zaistniałej sytuacji jest spadek po komunizmie. W końcu na całym świecie zmniejszył się chyba zapał do tworzenia teoretycznych koncepcji i modeli - choć różnego typu syntez nadal powstaje bardzo dużo. Podejrzewam, że na całym świecie historycy też nie są największymi nabywcami powieści oraz ogólniejszych książek z humanistyki. Jeśli już, to chyba raczej inni koledzy nabywają książki historyczne.
+ + +
W 1956 roku mocno pojawiał się postulat przywrócenia solidności zawodowej, w tym także uczciwości w publikowaniu i wykorzystywaniu źródeł historycznych. Przypomniano wagę nauk pomocniczych historii. Sporo uzyskano w tym zakresie jeszcze za komunizmu. W wypadku publikacji źródeł na ogół udawało się więcej przepchnąć przez cenzurę i jej amatorskich pomocników niż w wypadku treści autorskich. Podczas gdy np. w tłumaczeniach z obcojęzycznych książek humanistycznych często nie hamowano się nadmiernie w usuwaniu politycznie niewygodnych zdań, to w wypadku źródłowych tekstów historycznych krępowano się bardziej. Pamiętam, że gdy w pewnym tekście źródłowym z końca XIX w., w publikacji którego uczestniczyłem na początku lat siedemdziesiątych, znalazło się zdanie o Polsce jako "świńskim ruskim kraju", redaktor wydawnictwa spojrzał mi tylko głęboko w oczy i z niepokojem zapytał, czy to zdanie na pewno jest w oryginale. Zdanie pozostało, a kompromis wyraził się jedynie w nie zwróceniu nań uwagi we wstępie pisanym przez wydawców. Skutek jest taki, że dziś nie mogłem odnaleźć tego fragmentu w grubym tomie źródłowym i przytoczone słowa zacytowałem z pamięci (myślenie władz okazało się więc niegłupie, nawet w zdumiewająco długiej perspektywie!)
3.
Po upadku komunizmu opublikowano wiele bardzo cennych tekstów źródłowych, dawniej zupełnie niedostępnych, a odnoszących się zwłaszcza do dziejów PRL. Wiele prac o PRL oparto na znacznie solidniejszej podstawie źródłowej niż było to możliwe dawniej. Nauki pomocnicze historii i wstęp do badań historycznych zyskały trwałe miejsce w programach studiów historycznych. Niestety ich realizowana koncepcja jest najczęściej tradycyjna oraz mało dostosowana do potrzeb historyków. Warsztat historyka często jest w tym wypadku pojmowany bardzo wąsko. Zamiast otwierania horyzontów na inne nauki humanistyczne, które można potraktować jako pomocnicze dla historyków i zamiast, powiedzmy, uczenia zdobywania relacji, czy zapoznawania studentów z bardzo różnorodnymi współczesnymi instytucjami źródłotwórczymi, wciąż poświęcamy czas na paleografię lub genealogię. Tymczasem jedno i drugie może być potrzebne jedynie malutkiej części przyszłych badaczy, nie wspominając już nawet o wszystkich absolwentach. Paleografia jest zresztą o tyle mało potrzebna, że znakomita większość źródeł, dla odczytania których była istotna, została już opublikowana. Wiedza o rodzajach pisma powinna wchodzić w znacznie szersze nauczanie o komunikacji międzyludzkiej, która byłaby potrzebna zarówno nam jako historykom, jak po prostu nam jako ludziom. Sądzę też, że dla wykształconego człowieka, w tym dla historyka, podstawowe informacje np. o alfabecie chińskim i japońskim są dziś ważniejsze od informacji o minuskule karolińskiej.
Elementem solidności zawodowej powinna być refleksja metodologiczna i, prościej, autorefleksja nad wykonywaniem zawodu. Jedno i drugie nie jest mocną stroną historyków polskich, a zwłaszcza najbliżej mi znanych warszawskich. Metodologia jest uprawiana w nielicznych ośrodkach. Historia historiografii została zaszufladkowana jako jedna z dziedzin badań, o niewielkim wpływie na myślenie historyków. Środowisko jest generalnie raczej zadowolone z siebie. Obawiam się, że przesadnie.
+ + +
Wielkim problemem w 1956 i później była biurokratyzacja nauki. Najdobitniej wyrażała się ona w absurdalnym planowaniu. Nauka dzieliła tu stan rzeczy panujący we wszystkich dziedzinach życia. W 1956 wiele absurdów cofnęło się, a potem stopniowo wracało, przynajmniej w części. Co najlepsze, nawet skądinąd pożądana ewolucja prowadziła do absurdów. Był przecież moment, gdy w ramach biurokratycznego panopticum, w Instytucie Historii PAN, gdzie wówczas pracowałem, "wytwarzaliśmy zysk". Odbywało się to w ten sposób, że nasze "produkty" "kupował" Sekretarz Naukowy PAN -przez co skądinąd dosłownie nic nie zmieniało się.
W konsekwencji Wielkiej Przemiany przynajmniej na Uniwersytecie nie wypełniamy już "płacht" (bo tak te arkusze potocznie nazywano w IH PAN), gdzie absurdalnie rozpisywalibyśmy zadania i jeszcze absurdalniej sprawozdawalibyśmy. Tamtą biurokrację zastąpiła wszakże inna. Nie jest ona lżejsza, ani trochę. Sprawozdania mnożą się. Wnioski o dofinansowanie stają się coraz bardziej skomplikowane. Muszę powiedzieć, że osobiście robię wszystko, ażeby nie składać wniosków o granty i mieć spokój. Wiem, że wiele na tym tracę - ale też coś zyskuję. Prawda, że nie muszę już tak aspirować do grantów jak młody człowiek, który dopiero buduje swoją przyszłość prywatną i zawodową. Prawda, że nawet gdyby mnie przymusiło, to mimo wszystko wolałbym mieć do czynienia z KBN niż z jakimś Biurem Planowania PAN z dawnych czasów; ta zmiana sama w sobie jest już coś warta.
Elementem biurokratyzacji nauki była i jest także standaryzacja nauczania. Z oczywistych powodów lepiej mieć do czynienia z dzisiejszym Ministerstwem oraz Komisją Akredytacyjną niż z Wydziałem Nauki KC lub - co gorsza - KW PZPR. Odnoszę wszakże wrażenie, że z kim by się nie kontaktować, to w całym tym systemie pozostaje coraz mniej miejsca dla profesora, który prawdziwie lub fałszywie sądzi, iż ma coś do powiedzenia studentom (a zwłaszcza coś z własnych myśli!). W humanistyce jest obecnie znacznie więcej miejsca na przyzwoite rzemiosło niż na artyzm. Na artyzm mogą sobie pozwolić jedynie nieliczni naukowcy, uznani za wybitnych oraz o wyjątkowo uznanym dorobku. Oczywiście nie wynika z tego, że inni zostaną zamordowani, gdy spróbują pójść drogą mniej konwencjonalną niż przeciętnie - ale niespecjalnie oczekuje się tego od nich. Powinni raczej glosować tezy zarysowane przez najwybitniejszych specjalistów.
Związki z nauką innych krajów i standaryzacja wymagań paradoksalnie niosą pewne niebezpieczeństwa. Z jednej strony jest truizmem, że nauka jest światowa, a kontakty są konieczne. Naukowe getto już ćwiczyliśmy; wielkie szczęście, że w przypadku Polski od 1956 roku nie było ono całkowicie zamknięte. Niektóre powszechne kryteria trzeba spełniać i pewne lektury znać, by w ogóle nazywać się specjalistą z danej dziedziny. Jeśli jednak od Cabo da Roca do Uralu, a perspektywicznie do Władywostoku, wszyscy będą tak samo i tego samego nauczać oraz czytać te same książki, to będzie to pociągać istotne negatywy.
+ + +
elementów zmian 1956 roku było to, że rzeczywiście zaczęliśmy jeździć. Z punktu widzenia wyjazdów, przy wszystkich narzucanych nam ograniczeniach, polscy humaniści aż do końca komunizmu znajdowali się w lepszej sytuacji niż koledzy z "bratnich" krajów. W wypadku historyków trudno przecenić kontakty z Paryżem. Pozwoliły one przede wszystkim zmniejszyć zagrażający nam prowincjonalizm. W najprostszym sensie tego słowa otwierały nam oczy na świat. Pozwoliły też zbierać i przywozić materiał, bez którego wiele naszych prac by nie powstało. Mniej byłbym pewien, czy dobrze wykorzystaliśmy otwarte możliwości z punktu widzenia kontaktów oraz pójścia za nauką światową w kwestii tematyki i metod. Inna sprawa, że większość historyków na świecie jest konserwatywna, a pracuje indywidualnie metodami niezmiennymi od wieków.
Po upadku komunizmu kontakty całkowicie zmieniły koloryt. Zaskakuje, że w wielu wypadkach chyba zmniejszył się nasz pęd do wyjazdów. Podróż zagraniczna nie jest już taką atrakcją - chyba, że na ładną plażę w okresie wakacyjnym. Zmniejszył się też nacisk kolegów zachodnich na utrzymywanie kontaktów z nami. Nie potrzebujemy już pomocy takiej jak dawniej, a chyba nie jesteśmy już też atrakcyjni przez sam fakt naszego istnienia. Kontakty "uprzeciętniły się". Kto je ma, ten ma. Komu referat zostanie przyjęty na konferencję, temu zostanie. Tak funkcjonuje świat.
Pozytywnym zjawiskiem w kwestii kontaktów z zagranicą są liczne wyjazdy młodych ludzi, w tym wyjazdy studenckie. Gdy ci młodzi ludzie staną się dojrzałymi badaczami, będą traktować funkcjonowanie w środowisku międzynarodowym jako normalne.
Dzięki kontaktom zagranicznym jeszcze w okresie PRL nie do końca padło u nas uprawianie historii powszechnej. Codzienne stosowanie tego określenia przez nas jest zresztą mylące. Używa się go wcale nie na określenie historii rzeczywiście powszechnej, ale na nazwanie historii krajów innych niż Polska. Trochę studiów z historii zatem nie tyle powszechnej, ile z dziejów innych krajów, powstało za PRL; pewna liczba ciekawych prac powstała też już po upadku komunizmu. Można się spodziewać, że będzie ich powstawać coraz więcej - co powinno radować, zwłaszcza w kraju, który od dawna nie jest potęgą światową i w związku z tym nie posiada wielkich zasobów materiałowych o innych krajach.
W zakresie historii pozapolskiej zaskakującym zjawiskiem w fazie PRL po 1956 było powstanie środowisk pracujących nad dziejami Afryki oraz Ameryki Łacińskiej. Intensywność tych kierunków badań po upadku komunizmu chyba spadła - co paradoksalnie także potwierdza "uprzeciętnienie się" sytuacji. To wyłącznie w specyficznych warunkach znacząca liczba ludzi mogła zainteresować się tak odległymi tematami. Czasem mogły one stanowić dla nich wręcz miejsce duchowej ucieczki. W dzisiejszych warunkach nie mogą to być jednak kierunki intensywnie rozwijające się w Polsce. Niemniej jednak chciałoby się, ażeby nie zaniknęły całkowicie oraz żeby nie były uprawiane wyłącznie jako dodatek do odpowiednich kierunków filologicznych. Chciałoby się też, ażeby historycy Polski rozpatrywali miejscowe dzieje na tle pozamiejscowym, w tym także na tle spraw odległych. Wbrew pozorom jest tam więcej zagadnień porównawczych, wręcz inspirujących, niż to się zdaje licznym kolegom. Środowisko nie działa jednak w tym kierunku, raczej przeciwnie. Historię problemową, tę najbardziej pożądaną, trudno byłoby jednak robić bez porównań, także tych odległych.
Historii powszechnej we właściwym znaczeniu tego słowa uprawiało się mało za komunizmu, uprawia się mało teraz i najpewniej będzie się mało uprawiać. Także w tej sprawie postawa środowiska nie sprzyja twórczości. Generalnie środowisko jest znacznie bardziej nastawione na tępienie niedoskonałości niż na popieranie inicjatyw odważnych. Do pisania historii powszechnej, podobnie jak do pisania historii Polski innej, niż spreparowana klejem, podobnie jak do pisania wszelkiej syntezy problemowej, trzeba odwagi. My jej nie rozbudzamy nawet w młodych ludziach, teoretycznie z natury odważniejszych. Raczej przycinamy skrzydełka, raczej oczekujemy długiego dłubania nad dowolną monografią.
Trudno negować potrzebę prowadzenia badań szczegółowych, ale przecież szeroka i odważna refleksja jest też potrzebna. Trudno kwestionować potrzebę fachowości, ale przesada ma we wszystkim swoje negatywne strony. Skutek naszego oddziaływania bywa często taki, że trudno uzyskać od autora osadzenie choćby tej pogłębionej monografii w szerszym kontekście zagadnień społecznych oraz w kontekście porównywalnych spraw z innych czasów i terenów. Są oczywiście, jak zawsze, wyjątki od tego stanu rzeczy, ale strach przed usłyszeniem przede wszystkim krytyki z powodu nieprzeczytania takich, czy innych pozycji, jest potężny. Tymczasem nie można napisać szerokiego i ambitnego dzieła, czytając "wszystko". Nie można też uniknąć przy jego pisaniu jakichś pomyłek. Oczywiście zawsze warto przeczytać jak najwięcej i nie mylić się - ale w ten sposób daleko nie dojdziemy. Inna sprawa, że może nie musimy.
+ + +
Wielkim wołaniem rozlegało się w 1956 wołanie o samorządność. Słychać je było w całym kraju, także w nauce. Sporo w tym zakresie uzyskano, potem wiele utracono. Ostateczny bilans był dwoisty, jak w wielu dziedzinach "nadbudowy" (uwaga dla młodszych pokoleń: jest to nieaktualny termin marksistowski!). Sytuacja w PRL była mianowicie lepsza niż w innych "bratnich" krajach, a jednocześnie aparat PZPR wielokrotnie nadal robił co chciał, drogami formalnymi i nieformalnymi. Po upadku komunizmu w nauce najczęściej przyjęto model samorządowy - i tu zaczęły się schody. W nowej rzeczywistości kierowanie nauką i jej instytucjami jest wielkim zadaniem menażerskim. Dobrych naukowców i dobrych menażerów w jednej osobie jest bardzo mało. Jeśli są dobrymi naukowcami, to szkoda ich czasu na zarządzanie. Kadencyjność funkcji uczelnianych też jest rozwiązaniem dyskusyjnym w sprawach menażerskich. W obecnej sytuacji, w ostatecznym rachunku najlepiej znają się na przepisach i orientują w praktyce szkoły wyższej urzędniczki. Koledzy funkcyjni się zmieniają, podczas gdy one trwają.
Struktura, zwłaszcza większych uczelni, przekreśla możliwości i pozytywy struktury samorządowej. Nie może dobrze działać stuosobowa Rada Wydziału, która składa się z kolegów zatrudnionych w instytutach bardzo mało powiązanych ze sobą. Nie może też sprawnie działać liczna rada, która nie ma technicznych ułatwień stosowanych czy to w parlamencie, czy w administracji państwowej lub w biznesie i która z natury rzeczy nie dzieli się na ugrupowania (co, w jakimś wymiarze, ułatwiałoby działanie). Na dodatek taka rada musi, a przynajmniej uważa, że musi, zajmować się nieprawdopodobnymi drobiazgami, często rutynowymi. Jest zresztą fikcją domniemanie, że o nich decyduje. Nawet jeśli w dziesiątkach wypadków nad nimi głosuje, to już sama wielość takich spraw nie pozwala na to. Notorycznie brakuje natomiast Radzie czasu na dyskusję o sprawach ważnych.
W ramach takiej samorządności trudno jest doprowadzić do jakiejkolwiek ewolucji - co ma pewne dobre strony, ale ma też złe. Struktury nauki są nadzwyczajnie inercyjne. Z jednej strony gwarantuje to jej ciągłość oraz stabilność. Z drugiej jednak strony, co jak co, ale nauka powinna reagować na zmienność życia i potrzeb.
Wydaje mi się, że w sprawach zarządzania nauką byłoby wskazane zwiększyć udział zawodowego menażerstwa, podczas gdy byłoby dobrze jednocześnie powstrzymać zaznaczające się zmniejszanie znaczenia towarzystw naukowych.
Z punktu widzenia samorządności (i w ogóle funkcjonowania nauki!) nie najmniej ważną sprawą jest także obecność autorytetów naukowych. Kłopot polega na tym, że przynajmniej w humanistyce (może w innych dziedzinach też?) człowiek z prawdziwym autorytetem musi być nie tylko dobrym specjalistą, ale musi być również postacią dużej miary. W 1956 żyło wciąż wielu Kolegów z wielkim autorytetem, który w zwracającej uwagę liczbie wypadków wywodził się jeszcze z czasów wojny i okupacji. Dziś ludzi z autorytetem, który byłby nie tylko autorytetem specjalisty, jest chyba mniej. Okres od roku 1956 do dziś, z jego częstymi sytuacjami o zamazanych, niewyraźnych konturach, najprawdopodobniej nie sprzyjał ich licznemu pojawieniu się. Prawda, że brak postaci, będących potencjalnymi kandydatami na pomniki, może świadczyć o zjawisku pozytywnym - jakim jest spokój i dominacja rutyny. Najczęściej to czasy dramatyczne tworzą bohaterów, a więc może lepiej zaspokoić się obecnością przeciętnych autorytetów niż przeżywać nieprzeciętne czasy.
+ + +
W 1956 podniesiono kwestie związku nauki ze społeczeństwem. Stalinizm operował podziałem trójdzielnym: badania miała prowadzić Akademia, nauczanie uczelnie, a popularyzacją miały się zajmować wyspecjalizowane czasopisma i organizacje de facto lektorskie. Ten podział szczęśliwie zakwestionowano. Z czasem sojusz intelektualistów z "ludem pracującym miast i wsi" (konstytucja z 1952 roku!) przyczynił się do upadku tych, którzy we własnym przekonaniu uszczęśliwiali lud. W nowej sytuacji pytanie o stopień wyodrębnienia nauk humanistycznych z życia pozostaje.
Przyznaję, że nie raduje mnie spotykane niekiedy przemieszanie dyskursu naukowego i politycznego w powstających pracach - nawet jeśli jeden i drugi trudno zdefiniować. Jako historyk nie zgłaszam się do realizacji "polityki historycznej" - bowiem uważam, że moją rolą jest badanie, refleksja i pisanie możliwie przekonywujących prac, a nie uprawianie jakkolwiek rozumianej polityki.
Przyznaję, że nie wzbudzają mego entuzjazmu wysocy urzędnicy państwowi, którzy robią habilitacje. Nie neguję, że mogli napisać nawet dobre prace - ale habilitacja jest potwierdzeniem nie tej drogi życiowej, którą oni idą. Przyznaję też, że śmieszą mnie wysocy urzędnicy państwowi, którzy, jak za komunizmu, choć szczęśliwie już bez wsparcia aparatu PZPR, w coraz większej liczbie okazują się teraz profesorami (o co zresztą nietrudno, gdy liczne prywatne szkoły wyższe lubią zatrudniać ludzi o znanych nazwiskach, nieraz zresztą uczciwie licząc nie tylko na reklamę, ale na podzielenie się wiedzą i doświadczeniem).
Mimo, iż takie rzeczy mnie drażnią, nie ukrywam, że "skręciło mnie", gdy przy jakiejś okazji usłyszałem od jednej z koleżanek-historyczek, iż jej środowisko szczęśliwie nie przejęło się głośną w swoim czasie kwestią "białych plam", lecz jeszcze bardziej pogłębiało badania i śrubowało wymagania, jakie sobie stawiało w swojej, raczej zresztą egzotycznej dyscyplinie. Nie wiem, czy jest ideałem takie odwrócenie się od zainteresowań społecznych - nawet jeśli nie sposób oczekiwać od naukowca zmian pól działania z szybkością dziennikarza codziennej gazety.
Cenimy przede wszystkim własną, najczęściej wieloletnią pracę nad swoim tematem - a jednocześnie obruszamy się, że niefachowcy wchodzą na nasze pola zawodowe. Rzadko dostrzegamy, iż takie wyśrubowanie skupienia się na własnym temacie może prowadzić do robienia jakiejś sztuki dla sztuki, do pisania prac, o których trudno powiedzieć po co są robione. Nie wzdragam się przed sądem, że bycie czytanymi winno być dla nas radością. Nie chciałbym, ażebyśmy występowali jedynie w roli przewidzianej dla nas przez Gianlorenzo Berniniego. Na grobowcu Urbana VIII Bernini wyrzeźbił historyka, piszącego księgę dziejów, jako Anioła Śmierci
4.
+ + +
W 1956 podnoszono kwestię pożytków z interdyscyplinarnego podejścia do nauk społecznych. Od tego czasu, także dziś, wszystko idzie w przeciwnym kierunku. Nawet podziały terytorialne między gałęziami wiedzy zaostrzają się. Swego czasu wielu spośród warszawskich humanistów było skupionych na Krakowskim Przedmieściu, a wielu zachodziło do tego samego klubu w Pałacu Kazimierzowskim. Dziś, skądinąd szczęśliwie, powstały kawiarnie w różnych budynkach uczelnianych. Tymczasem Fernand Braudel wiedział co robił, gdy budował wspólny dla wszystkich Maison des Sciences de l'Homme z kawiarnią na parterze.
się takimi dzięki introligatorowi.
Stopień zerwania kontaktu czasem mnie zdumiewał. W niedawno czytanych kilku socjologicznych pracach o transformacji i jej skutkach w Polsce, w kontekście wywodów o PRL prawie nie znalazłem odniesień do książek historyków. Autorzy odsyłali do innych socjologów, wypowiadających się na ten temat (samoobsługa!). W szkole podobno interdyscyplinarnej moja doktorantka, przygotowująca pracę z najnowszej historii społecznej, została negatywnie oceniona za to, iż jej projekt - jako historyczny - był rzekomo bezużyteczny dla analizy teraźniejszości oraz jakoby nie wnosił wkładu do ogólnej wiedzy socjologicznej, czy antropologicznej.
Nieraz proponowałem do druku prace młodszych kolegów, którzy wychodzili poza dziedziny najczęściej uprawiane przez historyków. Jeśli dawałem je do recenzji specjalistom z dyscyplin, na pola których autorzy wchodzili, recenzje były na ogół miażdżące. Nie da się oczywiście wykluczyć, że autorzy postępowali na obcym terenie jak amatorzy lub też mówili językiem niekompatybilnym z językiem innych specjalności. Nawet jednak jeśli tak było, to czy powiedzenie: "Jak nie potrafisz, nie pchaj się na afisz!", było tym najlepszym rozwiązaniem z punktu widzenia integracji humanistyki? Odważę się zapytać jeszcze mocniej: czy w postawie kolegów nie było choć trochę obrony własnego podwórka?
Zdarzyło mi się już usłyszeć od Kolegi z instytutu z założenia interdyscyplinarnego, że historycy nie powinni wchodzić na pole najnowszych dziejów kultury, a winni zajmować się "swoimi sprawami" (czyli jakimi?). Innym razem redakcja interdyscyplinarnego czasopisma kazała mi dopisać podtytuł artykułu, z którego wynikałoby, że jestem historykiem (a nie po prostu humanistą?). Jeszcze kiedyś wysłuchałem krytyki przedstawiciela innej dyscypliny w CK przeciwko interdyscyplinarnej pracy pewnego historyka, która zdaniem mówcy była niedoskonała na terenie przezeń reprezentowanym. On nawet nie znał tej pracy - ale odpytał mnie jako recenzenta tak, jak gdyby zakładał, że my nic sensownego na jego polu nie możemy powiedzieć. Oczywiście historycy w większości nie są ani trochę lepsi w swoim odnoszeniu się do innych specjalistów.
Nie ulega wątpliwości, że praca interdyscyplinarna nie może być bezsensowna z punktu widzenia nie tylko własnej, ale także każdej innej dyscypliny. Można ująć to jeszcze prościej: żadna praca po prostu nie może być bezsensowna. Warto wszakże pamiętać o powiedzeniu: "Jest tylko cienka czerwona linia między rozsądkiem a szaleństwem"
5.
Podziały instytucjonalne między dyscyplinami przypominają mur berliński. W świetle własnych prób ich naruszenia jestem pesymistą. Przekonałem się, że materia jest bardzo oporna. Przewiduję, że skutki tego stanu rzeczy będą negatywne. Nauki przyrodnicze, gdzie ewentualne konsekwencje działań są bardziej bezpośrednio sprawdzalne, już się przekonały o negatywach zbyt daleko posuniętej specjalizacji (medycyna!).
+ + +
O kontakcie humanistyki z dalszymi dyscyplinami prawie nie ma co mówić - choć obawiam się, że w różnych sprawach, wchodzących w zakres ich refleksji, jako historycy zabieramy głos doprawdy amatorsko, a wielu po prostu nie dostrzegamy. Co natomiast ciekawe, humanistyka weszła w kontakt z naukami ścisłymi, przyrodniczymi i technicznymi na polu mało obiecującym: biurokratycznym. Obecne, sformalizowane kryteria oceny naszej pracy zostały zdominowane przez kolegów z tych dyscyplin, bez zrozumienia naszej specyfiki.
Oczywiście należy popierać publikowanie zagranicą, ale nie można liczyć, iż historyk dziejów Polski będzie publikował tam tyle, ile powinien szanujący się fizyk. Nie można liczyć, że nawet najlepszy historyk dziejów Polski będzie cytowany tak często jak dobry fizyk. Może kiedyś proces globalizacji pójdzie tak daleko, że cały świat będzie się interesował historią Polski i odwrotnie, ale dziś jeszcze tak nie jest.
Należy popierać publikowanie po angielsku, ale w humanistyce publikowanie po polsku ma istotną rolę kulturotwórczą dla Polski i Polaków. Należy popierać publikowanie po angielsku, ale polski historyk Chin powinien być szczęśliwy jeśli opublikuje go środowisko chińskie.
Należy popierać publikowanie artykułów. Udział artykułów w twórczości naukowej winien rosnąć i najpewniej będzie zresztą rósł także w humanistyce, a w związku z tym nasze czasopisma zawodowe będą musiały istotnie ewoluować. Pozostaje jednak faktem, że w humanistyce książki są znacznie ważniejszym elementem dorobku niż artykuły, podczas gdy są nieproporcjonalnie marnie punktowane przez gremia oceniające (bowiem są mniej ważne w naukach przyrodniczych i technicznych).
Należy cenić publikacje na forach zawodowych. Trzeba jednak zrozumieć, że w humanistyce rozróżnienie na prace fachowe i popularne zawsze będzie bardziej zamazane niż w atomistyce. Część naszych, nawet ważnych prac, zawsze będzie publikowana w wydawnictwach i czasopismach nie specyficznie zawodowych. Nawet artykuły publikowane przez nas w dziennikach lub tygodnikach nieraz odgrywają ważną rolę w dorobku autorskim.
Oczywiście recenzję z pracy doktorskiej, czy po prostu z dowolnej książki, powinna robić pisać osoba kompetentna - ale najciekawsze zdają mi się w naszym wypadku recenzje pisane przez ludzi, którzy zetknęli się badawczo z danym problemem właśnie na innym terenie, w odniesieniu do innych czasów lub w innym kontekście historycznym. Niestety takie recenzje zdarzają się bardzo rzadko, a teraz, w ramach ujednolicania standardów, w przewodach doktorskich i habilitacyjnych pewno w ogóle nie będą miały prawa obecności. Powstaną więc kolejne nudne recenzje, w których inny specjalista od tego samego ułamka rzeczywistości dziejowej wykaże jakieś erudycyjne lub materiałowe braki - i tyle.
W sumie może warto pomyśleć o innych aspektach jedności nauk niż ujednolicanie pod strychulec kryteriów oceny?
+ + +
Nawet takich sensacji, jak odkrycie czaszki Kopernika (2005), ani jak ustalenie miejsca pochówku admirała Arenda Dickmana
6 (2006), wokół czego zrobiono pewną reklamę, nie uważam za odkrycia naukowe - jeśli nie wyniknęło z nich nic ponad znalezienie pewnej liczby kości. W wielu wypadkach mam wątpliwości co do naukowego charakteru ustaleń faktograficznych - nawet jeśli nie neguję, rzecz jasna, ich wartości. Chciałbym historii problemowej - takiej, w której badacz
- bądź rozpatruje badany casus w szerszej perspektywie,
- bądź dochodzi do szerszych konkluzji,
- bądź weryfikuje hipotezę odnoszącą się nie tylko do analizowanego casusu,
- bądź traktuje ustalanie faktów jako służebne wobec rozpatrywanego zagadnienia,
- bądź, nade wszystko, przywiązuje wagę nie tyle do casusu, ile do problemu, którego dany przypadek jest fragmentem, przykładem lub ilustracją.
Historię problemową trudno tworzyć bez odniesienia do innych dyscyplin - bowiem wchodzi się na ich pole, gdy wychodzi się z uogólnień, bądź gdy prowadzi się do uogólnień. Prawda jest przecież taka, że bardzo wiele ogólniejszych pytań i odpowiedzi my, historycy, oddaliśmy kolegom. Poniekąd sami sobie jesteśmy winni, gdy oni nie są zainteresowani naszymi szczegółowymi zmartwieniami.
Historia problemowa, a nie faktograficzno-chronologiczna, zdaje mi się najbardziej obiecującą drogą dla integracji historii z innymi gałęziami wiedzy - moim zdaniem potrzebnej tyleż im, ile nam. Już w programie naszych studiów należałoby zacząć od nacisku na problemy, a nie na epoki. Trzeba by również dać studentom dawkę wiedzy spod znaku sąsiadów znacznie większą i usytuowaną bardziej centralnie niż obecnie. Wiadomo wszak, że czym skorupka za młodu nasiąknie... Ta epokowa obserwacja odnosi się przecież nie tylko do negatywów, ale także do pozytywów, również potencjalnych.
Niedawno jeden z moich doktorantów zrezygnował z interdyscyplinarnego seminarium zdominowanego przez nie-historyków. Tłumaczył, że czuł się tam marnie ("mało co rozumiałem, a gdy otworzyłem usta, to wychodziłem na głupka"). Tymczasem akurat on z pewnością nie jest głupi; prawdopodobnie po prostu nie miał wiedzy i doświadczenia z innych zakresów wiedzy. Może więc warto sprawić, ażeby tacy jak on poczuli się lepiej?
Marcin Kula Uniwersytet Warszawski oraz Wyższa Szkoła Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego
artykuł opublikowany w "Przeglądzie Humanistycznym", nr 5-6, 2006 | |
1. Swego czasu rozwijałem już ten temat w felietonie "Stalin jest w Tobie i we mnie" (Newsletter IH UW, 2002, nr 25, s. 10-12).
2. Cytowane z pamięci.
3. "Listy emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych. 1890-1891", red. Witold Kula, Nina Assorodobraj-Kula, Marcin Kula, LSW, Warszawa 1973.
4. Norman Davies, "Europa. Rozprawa historyka z historią",
Znak, Kraków 2004, s. 615.
5. Wykorzystane jako motto książki: James Jones, "Cienka czerwona linia", KiW, Warszawa 1984.
6. Zwyciężył Szwedów pod Oliwą w 1627 roku.