Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną,
Powiem ci: śmierć i miłość - obydwie zarówno.
Lechoń w roku 1927 - już nie tylko genialny młokos, ale i uznana wielkość, po pierwszym psychicznym załamaniu i próbie samobójczej, ale jeszcze przed karierą dyplomatyczną w Paryżu i na 30 prawie lat przed tragicznym skokiem w przepaść nowojorskiej ulicy - Lechoń w owym 1927 roku odbywa niezwykłą podróż. Z Paryża, wspólnie z poetą Arturem Oppmanem, przewozi ekshumowane na cmentarzu Montmartre szczątki Juliusza Słowackiego. Trumna poety wraca do kraju drogą morską na pokładzie wojskowej kanonierki z portu Havre i dopływa do Gdyni w asyście Lechonia. A stamtąd Wisłą do Warszawy, skąd już koleją na Wawel. Było to wówczas wielkie i pamiętne wydarzenie, które w Krakowie zaszczycił sam Piłsudski. Przyjazd do Warszawy z Lechoniem na pokładzie, oddającym honory swemu wielkiemu poprzednikowi, utrwalił się w kilku wspomnieniach o poecie. Jarosław Iwaszkiewicz opisał to wydarzenie w tomie Aleja przyjaciół:
Nigdy nie zapomnę tego momentu, kiedy statek wiozący trumnę Słowackiego podpłynął do wybrzeża przy moście Poniatowskiego. Na środku pokładu, na niewysokim wzniesieniu, jak gdyby wprost na deklu okrętu, stała mała trumna przykryta sztandarem. A przy niej na warcie mały Or-Ocik w swym pułkownikowskim mundurze i blady jak trup, szalenie wysmukły, łamiący się jak pręt w tej wysmukłości Lechoń, we fraku i białym krawacie. W takich podniosłych momentach wzruszenie malujące się na jego twarzy nadawało rysom jakiejś wewnętrznej szlachetności, zapominało się o jego brzydocie - a przede wszystkim widziało się, jak intensywnie ten człowiek przeżywał wszystko, co miało coś wspólnego z poezją. Pogrzeb Słowackiego nadszarpnął jego zdrowie.
We wspomnieniu Iwaszkiewicz zapisał także bardziej anegdotyczną stronę tego wydarzenia.
Na uroczystym przyjęciu w Krakowie zbliżył się do nas Piłsudski i powiedział do Lechonia: "Zasłużyłeś na dobrą kolację!". Było to podziękowanie za uciążliwą podróż do Paryża i z powrotem. Kanonierką podobno tak rzucało, że Or-Ot wysiadł w Antwerpii i dojechał do Gdyni lądem.
Podobnie Lechonia zapamiętał wówczas Ferdynand Goetel:
Stanąłem na przystani wraz z delegacją pisarzy, oczekując aż statek żałobny przybije do brzegu. Wszakże ani widok statku, ani tłum milczący na brzegu, nie poruszył mnie tak bardzo jak postać Lechonia, który stał przy trumnie, pełniąc straż honorową. Musiał trwać długo na swym posterunku, gdyż twarz miał osmoloną dymem z jarzących się na statku pochodni. Dzień nie był ciepły. Lechoń, mając na sobie tylko frak, stał z odsłoniętą głową. Zdumiał nas. Odziani w palta, gotowi do uchylenia kapeluszy na krótką chwilę, widzieliśmy w jego postawie patetyczny gest, który jednych wzruszał, innych gniewał, a głupców śmieszył.
Z tego niezwykłego przeżycia, z pośmiertnej podróży z obczyzny do ojczyzny bliskiego niewątpliwie Lechoniowi poety, która mogłaby być swoistą prefiguracją, symboliczną zapowiedzią dalszych wędrówek samego Lechonia, powstał niezwykły wiersz Włosy Słowackiego:
W gumowych rękawiczkach, jak trupie, rękami,
Profesor śrut wsypywał w puste oczodoły,
Ażeby mógł być z tego pożytek dla szkoły
I pragnąc zmierzyć Ciebie ziemskimi miarami.
Szuflami oto sypią w trumnę hebanową
Grudy ziemi francuskiej, co jest twym popiołem
I tylko pukiel włosów nad kościanym czołem
Ten sam jest, który lśnił się nad twą żywą głową.
Patrzymy nań w milczeniu, bo żadna cię tkliwość
Jak za życia i teraz po włosach nie gładzi.
Lecz gdzie chciałeś, tam wracasz. Bierzemy cię bladzi
I wiemy. Nie ma śmierci i jest sprawiedliwość.
Tę trumnę całą w kwiatach, tę drogę wspaniałą,
Bicie dzwonów i blask ten, co kościół rozjarzył,
Kiedyś sobie ubogi suchotnik zamarzył.
Padły państwa olbrzymie, aby tak się stało.
Vates biformis...
Gdy mówi się o Lechoniu, pamięta się o jego tragicznym końcu i tym cieniu śmierci, który pada na jego życie już od młodości, o tym widzeniu życia jakby poprzez śmierć, o niewątpliwej obsesji śmierci, o tej śmierci nieodłącznej od życia i paradoksalnie, tajemniczo z nim powiązanej, w trudny sposób to życie potwierdzającej. Powraca ona w twórczości Lechonia, jak w wierszu Śmierć z tomu Srebrne i czarne, wydanego w wieku 25 lat:
O! nie dożyć tych zmarszczek, które brużdżą czoło,
I tej zgody na wszystko, co nam w serce wrasta:
Odejść raczej stąd całkiem, niż wyszedłszy z miasta,
Martwym jeszcze się cieniem włóczyć po nim wkoło.
A jednak od tego prześladującego widma końca przechodzi często Lechoń do swoistej euforii, niemal zachłystuje się radością życia, pełnią trwania, obecnością i realnością. Jest przecież poetą wykraczającym poza jednostkowość, najgłębiej związanym z polską tradycją literacką. Tak jak jego życie splatało się nieustannie ze śmiercią, tak i jego twórczość była rozdarta między pospólną treścią, historyczną istotą, a ryzykiem jej utraty i zniszczenia w katastrofie totalizmów, w emigracyjnym wygnaniu i wykorzenieniu. W wielu wspomnieniach o Lechoniu powtarza się ta komplikacja jego losu osobistego, twórczości i historii, komplikacja czyli związek, a nie tylko uwikłanie. Irena Lorentowicz, malarka i scenograf, która znała Lechonia od czasów paryskich, gdy robiła projekty do Harnasi Szymanowskiego, wystawianych wtedy w Paryżu, naszkicowała taki jego portret w 1972 roku:
Zamieszkiwało go właściwie kilka różnych postaci. Był dowcipny i cyniczny, był gadułą i samotnikiem pełnym rozpaczy. Był najbardziej towarzyskim człowiekiem, jakiego znałam, i najbardziej nieszczęśliwym. "Trzeba bardzo siebie lubić, żeby znosić samotność" - mówił, siedząc pod jabłonią w górach amerykańskich, w przyjemnej miejscowości, do której wszyscyśmy jeździli.
Bardzo podobnie wspominał Lechonia tuż po jego śmierci Tadeusz Nowakowski, publicysta i dziennikarz emigracyjny, pracujący w Radiu Wolna Europa:
Od dawna znałem dwóch Lechoniów, zanim poznałem go osobiście. Obu miłowałem jednako, choć jednemu z nich ufałem bardziej. Dzisiaj widzę, że jednak nie temu uderzającemu w czynów stal, nie temu z patetycznej sceny, nie temu spełniającemu przykaz
Żeromskiego ze "Snu o szpadzie", nie temu przy werblu, mikrofonie czy Maryjnej sygnaturce, ale skrajnemu sceptykowi, czarnemu pesymiście, chłodnemu, akademickiemu piewcy śmierci i bezowocnej miłości, nieszczęśliwemu, który od dawna żyje i cierpi we własnym, niewidocznym dla innych piekle, wstydliwie zasłaniając śmiertelną ranę serca przed światem. Lechoń w kręgu Konrada zaledwie grał niezłą rolę w teatrze własnej poezji. Ten drugi, bez kurantów, bez larum, jakby się sam przed sobą ukrywający, okazał się prawdziwszy, także jako artysta.
Non usitata nec tenui ferar penna...
To rozdarcie, powiększone jeszcze przez emigracyjne wyobcowanie, mogło być poniekąd zaleczone przez poetycką twórczość, pamięć, ponowne zakorzenienie w tradycji historycznej i kulturowej, także działalność społeczną na emigracji, tworzenie środowiska polskiego w Ameryce. Szczególnie poezja dla Lechonia była sposobem, choćby warunkowo, jak się okazało, przekroczenia osobistych kryzysów i załamań; i odwrotnie, tradycja, do której się odwoływał, nabierała w jego utworach konkretnego, osobistego wyrazu. Na emigracji wytworzył się specyficzny patriotyzm, któremu poezja Lechonia nadawała łatwiejszy do przyjęcia kształt, nową, bardziej powściągliwą, pozbawioną zewnętrznego patosu formę, za to osobiście przeżytą, której nie brak było ironii czy dystansu, a która wyrażała jednocześnie swoisty heroizm, poczucie wielkości i tragizm polskiej kondycji. Ten sam tragizm, który przenikał życie samego poety. Najlepiej chyba ujął go bliski mu również na emigracji poeta Józef Wittlin w pożegnalnym szkicu "Śmierć i śmiech", łącząc ostateczne doświadczenie nie tylko z metafizycznym wyzwoleniem, lecz także ze specyficznym poczuciem humoru:
Lechonia, zwłaszcza w ostatnich latach, urzekała jego śmierć. Nie tylko śmierć, ale i samo umieranie i wszystko, co, podług wyobrażeń, zgodnych z nauką Kościoła, dzieje się z człowiekiem po śmierci. W najbujniejszych - jak się mogło wydawać - epokach życia zmagał się Lechoń ze swoją śmiercią, wyzywał ją, może i kokietował, jak gdyby chciał ją swoimi wierszami unieszkodliwić. Jak tylu poetów przed nim, już za życia usiłował wtargnąć w zaświaty. [...] Ten poeta ustawicznie szarpany namiętnościami, mocujący się niemal bezustannie z aniołami i diabłami w sobie i poza sobą, często bywał w bezpośrednim obcowaniu z ludźmi nierówny, niespokojny, pogmatwany. Ale z chwilą, gdy w nim zagrała poezja, a mowa jego stawała się mową wiązaną, osiągał przynajmniej dla nas, dla czytelników, taką równość, harmonię i swobodę, jakie u niewielu znajdziemy dziś poetów.[...] Ale w swych ostatnich utworach Lechoń już nie chce, na wzór wielkich romantyków polskich, służyć ujarzmionemu narodowi za duchowego przywódcę, nie chce już być wyrazicielem rozczarowań i gorzkich żalów emigracji politycznej. Chce już tylko być samotnym sobą, nagim sobą, takim, jaki ma stanąć na Sądzie Ostatecznym, gdzie nie ma już "Laurów Kapitolu" i gdzie, jak powiada, "nie będą liczyły się ani czyny, których przykładem przyszłość ma się ćwiczyć, ani honor kamienny i wola ze stali". Ta wyzwolona samotność zawiodła go na wysokie szczyty poezji, ale też kazała mu z wysokości nowojorskiego drapacza chmur skoczyć w śmierć, z którą tak długo i tak rozpaczliwie się oswajał.
Z naszej krajowej perspektywy te sprzeczne wątki biografii i twórczości Lechonia powiązał przekonywająco Paweł Hertz, opisując po latach niezwykle wnikliwie znaczenie postaci, roli i twórczości poety, którego poznał przelotnie jeszcze przed wojną:
Miał Lechoń niezwykły dar, który pozwalał mu widzieć i odczuwać rzeczy polskie w sposób tak przenikliwy i wizjonerski, w jaki nie potrafił już ich widzieć i odczuwać chyba nikt z jego współczesnych. Starsi -
Reymont,
Żeromski, Berent - chyba to umieli, jeszcze to czuli. Z młodszych chyba już nikt. Wydawało się, że ten dar jest już niepotrzebny. I sam Lechoń tak myślał, kiedy pisał swego "Herostratesa". Ale czar polski, który owiał go pewno jeszcze w dzieciństwie, może gdzieś za załomem murów zamkowych, a może pod pomnikiem konnym Jana, w tych okolicach Warszawy, w których musiał za jedynego swojego i tak krótkiego w niej pobytu przystawać
Wyspiański, okazał się silniejszy nad wolę jego unicestwienia. Stąd trudno mówić, jak to czynią niektórzy o stylizatorstwie "Karmazynowego poematu". To nieprawda, wszystko tu jest kolejnym przemyśleniem spraw doniosłych, ważnych i jak miało się niebawem okazać - nierozstrzygniętych, choć wtedy pozornie już minionych. W poezji dwudziestolecia, które upłynęło między wyjątkowo szczęśliwym dla nas zakończeniem pierwszej i początkiem odmieniającej nasze losy drugiej wojny światowej, Lechoń najwcześniej chyba dostrzegł gromadzące się nad nami chmury. Wypowiadając w "Karmazynowym poemacie" wszystko, co nowego i radosnego miała wtedy w sobie dusza polska, poruszył jednak tkwiące w niej gdzieś na dnie, zepchnięte tam na ów czas radości, męty i niepokoje. [...] Dopiero wojna wyzwala uczucia i myśli w owym świecie niewypowiadane, niestosowne w kawiarniach, salonach, na wizytach czy premierach. Wojna, niosąc rzeczy prawdziwe: krew, pot, łzy i śmierć, każe wrócić do słów prawdziwych. Poezja Lechonia urasta do wielkości sprawy, o którą Polacy toczą swoją wojnę. Staje się zwyczajna, powszednia i prosta, osiągając piękność równą urodzie dawnych wierszy. Gdy niegdyś była epilogiem, przychodziła na koniec dziejów, spinała je złotą klamrą, niby karmazynową zasłonę, teraz stawała się prologiem, otwierała nieznany ciąg historii.
Lechoń prowadził korespondencję z wieloma osobami, z przyjaciółmi i znajomymi, rozdzielonymi w emigracyjnej diasporze, co było częścią jego bardzo aktywnego życia w Ameryce. Publikował najwięcej w londyńskich "Wiadomościach", często więc korespondował z ich redaktorem, Mieczysławem Grydzewskim. Listy Lechonia jednak tajemniczo zniknęły, mimo skrupulatności redaktorów "Wiadomości". Dopiero teraz je odnaleziono i ich historia jest wręcz sensacyjna. Wiadomo było, że korespondencja ta trwała aż do śmierci Lechonia. Można się było spodziewać, że była ciekawa i ważna nie tylko dla korespondentów, ale i dla postronnych czytelników, dla lepszego poznania biografii poety i życia emigracyjnego w ogóle. Jednakże, jeśli jej połowa, listy pochodzące od Grydzewskiego, była dostępna w Polskim Instytucie Naukowym w Nowym Jorku, to druga część, listy Lechonia do Grydzewskiego, została uznana za zaginioną. Po chorobie i śmierci Grydzewskiego w 1970 roku ślad po nich zaginął. Stefania Kossowska, która redagowała po nim "Wiadomości", ostrzegała w jednym z ostatnich numerów w 1981 roku przed bezprawnym nabyciem zaginionej korespondencji. Sprawa wyglądała więc jeszcze bardziej tajemniczo i nie została wtedy wyjaśniona publicznie. Dopiero z prywatnej korespondencji Kossowskiej ze Stanisławem Balińskim i Edwardem Krasińskim, który poszukiwał tej korespondencji w Nowym Jorku, wiadomo, że listy Lechonia dostały się do rąk Aleksandra Janty-Połczyńskiego podczas choroby Grydzewskiego i zostały później sprzedane bibliotece Uniwersytetu Harvard przez wdowę po Jancie-Połczyńskim. Kilka z tych listów odnalazł i ogłosił Edward Krasiński, ale ich całość była nieznana.
Dopiero teraz po długich poszukiwaniach odnalazła je, przygotowała do druku i wydała Beata Dorosz. Poszukiwania te były tym bardziej mozolne, gdy okazało się, że listów Lechonia wcale nie ma w spodziewanym miejscu w bibliotece. Trzeba było niemal detektywistycznych zabiegów, by natrafić na nieskatalogowane nawet i pokryte kurzem w jakimś magazynie całe archiwum Lechonia. To przestroga aktualna, zwłaszcza że niedawno ważyły się losy archiwum Zbigniewa Herberta, które miało być sprzedane jednemu z uniwersytetów amerykańskich.
Beata Dorosz nie tylko odnalazła listy Lechonia, lecz także podjęła się benedyktyńskiej wręcz pracy - ich uporządkowania i odczytania, są one bowiem prawie nieczytelne. Sam Lechoń nazywał swą kaligrafię "kwadraturą koła" i żartował, że sprawę mogłoby jedynie rozwiązać "małżeństwo z osobą piszącą biegle (i ortograficznie) na maszynie". Beata Dorosz wykonała też ogromną pracę, przygotowując wydanie korespondencji. Opracowała obszerne komentarze i źródłowe przypisy, a także wprowadzającą przedmowę, bez czego żywy i wszechstronny dialog tych wybitnych postaci emigracyjnych byłby niezrozumiały, niekomunikatywny i nieciekawy dla dzisiejszego czytelnika.
A będzie odtąd ta korespondencja, obok Dziennika Lechonia, cennym źródłem pełniejszego poznania życia i twórczości poety. Klęska wojenna i sytuacja Polski po niej dotknęły osobiście poetę, który był przecież od lat 30. również dyplomatą na misji w Paryżu. Pozostał jednak przede wszystkim pisarzem, choć angażował się także w działalność niepodległościową w Ameryce, zakładał "Tygodnik Polski" w Nowym Jorku, działał w Polskim Komitecie Naukowym i w Instytucie Józefa Piłsudskiego, udzielał się w Radiu Voice of America i w Radiu Wolna Europa. Jego stanowisko wobec sytuacji Polski podlegającej coraz większym wpływom sowieckiego komunizmu było bardzo żywe i osobiste, jego oceny i komentarze były często bardzo zdecydowane i emocjonalne, podyktowane niepokojem, osobistym przeżywaniem narodowej klęski. Poszukiwał przy tym nieustannie nadziei i znajdował ją w Ameryce, której był w ogóle entuzjastą. Uważał nie bez złudzeń, że tylko Ameryka i trzecia wojna światowa mogą uratować Polskę, emigracja więc powinna skupić się na współpracy z władzami amerykańskimi. W listach do Grydzewskiego przekonywał wielokrotnie o tej konieczności, doradzał to politykom emigracyjnym w Londynie. W 1948 roku pisał w swym stylu:
Powiedz Panu Prezydentowi i Julkowi Sakowskiemu, że jest wielka szansa, że za parę tygodni będzie wielka kwestia uznania rządów na wygnaniu. Zamiast kłócić się, czy ma być Rowmund Piłsudski czy Józef Dmowski, czy Sopicki i Kuncewicz, należy rwać co sił do Waszyngtonu. [...] Ale jeżeli tutaj nie będzie, to ten najperfidniejszy ze zdrajców zostanie głosem Polski wobec Ameryki. Wyrzućcie [go] za drzwi - tylko i n t e l i g e n t n i e. I przeciwstawcie mu coś naprawdę. Ja oczywiście uważam, że sprawa Polski po raz pierwszy naprawdę n i e i s t n i e j e dziś bez sprawy całego świata i wszystkie granice wschodnie i zachodnie toną wobec wizji "Pax Sovietica", czy "Pax Americana". Ale i z tego tylko jeden wniosek. Nie może być żadnego znaczenia Polski w przyszłości bez m ą d r y c h l u d z i - więcej: ludzi z wizją. Amen.
Józef Dmowski to oczywiście postać fikcyjna, wynik gry językowej poety, połączenie nazwisk Piłsudskiego i Dmowskiego, zdrajca zaś to Stanisław Mikołajczyk, liczący na współpracę z Warszawą.
Grydzewski był bardziej sceptyczny, studził zapały i rozwiewał nadzieje poety: "Nie rozumiem ustępu z Twego listu, że ktoś powinien był do Was przyjechać. Kto? Przecież nie ma tu ani jednego człowieka na serio, ani jednego, z którym by można poważnie porozmawiać, ani jednego, który by nie kłamał". Podobnie nie miał złudzeń co do nowej wojny, która zmieniłaby polską sytuację, pisząc po paru latach w 1953 roku: "Drogi Leszku, ucieszysz się zapewne, gdy się dowiesz, że Twoje przepowiednie polityczne uważam za zupełną brednię. Eisenhower, jak Churchill, mówi co chwila co innego, przypomnij sobie, co mówił na temat Jałty. W Rosji panuje spokój, nie będzie żadnego przewrotu, będzie szereg kompromisów, na co się cieszę, bo w Kraju ludziom będzie mniej ciężko".
Kiedy rozwiały się nadzieje polityczne Lechonia, zaczął on namawiać usilnie Grydzewskiego, by przynajmniej przeniósł się do Ameryki, zachwalając ją jak najlepszy towar: "Jestem pewien, że znalazłbyś tu to, czego chcesz - to znaczy posadę przy jakimś uniwersytecie lub bibliotece, znakomite jedzenie w dowolnych ilościach i kilkadziesiąt milionów długonogich kobiet".
Na Europę i jej powojenną propozycję kulturową, jej duchowe perspektywy, zwłaszcza francuskie, patrzył Lechoń bardzo ironicznie, często wyrażając się z sarkazmem: "Wszystko, co Francuzi piszą jest przerażające - Dostojewski jest przy tym naprawdę s ł o d k i. I poważny". Grydzewski zgadzał się z nim całkowicie: "Podzielam Twoje zdanie o Sartrze i Camusie, czytałem i widziałem kilka ich rzeczy. Nie wiem dobrze, co to jest egzystencjalizm, ale chyba to samo, co Horzyca wymyślił dwadzieścia kilka lat temu".
Piekło literatury polskiej
Lechonia i Grydzewskiego łączył zdecydowany i nieprzejednany stosunek do kraju pod rządami komunistów. Odmawiali wszelkich kompromisów i nawiązywania jakichkolwiek kontaktów z instytucjami reżimowymi, co dla wielu pisarzy i publicystów emigracyjnych było stałym dylematem. W ich korespondencji, która staje się często osobliwym, często świetnym literacko, błyskotliwym i pełnym humoru dialogiem, odbijają się echa wielu najważniejszych na emigracji kampanii prasowych, sporów i nieraz gwałtownych polemik. Po powrocie kilku pisarzy emigracyjnych do kraju w latach 40. i 50., rozgorzał spór o to, jak się wobec nich zachowywać. Lechoń, który pilnie obserwował życie kulturalne w kraju, pisał do Grydzewskiego w 1950 roku: "Czytam teraz po kolei 'Odrodzenie'. Zgroza! Pomimo wszystko Gałczyńskiego trzeba będzie skazać na dożywotnie więzienie. Tuwima sam wybronię. Ale bez wieszania się nie obejdzie". O Jancie-Połczyńskim, tym samym, który wyłudził później listy Lechonia z archiwum "Wiadomości", pisał po jego powrocie, kiedy ten w 1948 roku obejrzał kraj i opublikował w paryskiej "Kulturze" entuzjastyczny artykuł:
Czy Giedroyc zwariował, umieszczając Jantę? Przecież to jest najwredniejszy zdrajca - bo na [...] dwóch stołkach chce siedzieć. Jak w ogóle może być jakaś przyzwoitość moralna zachowana, jeżeli 2. Korpus puszcza się na takie perwersje. [...] Ach! Naprawdę, że świętą rację miała służąca Nowaczyńskiego, gdy mówiła: "Polacy dobry naród, tylko n i e c o k o l w i e k głupi".
Lechoń i Grydzewski krytycznie odnosili się też do Wańkowicza, który propagował swoją koncepcję zachowania neutralności przez władze emigracyjne w artykule "Klub Trzeciego Miejsca" w "Kulturze" w 1949 roku. Szczególnie jednak wiele miejsca w listach obu korespondentów zajął emigracyjny spór o Miłosza. Na łamach "Wiadomości" toczyła się gwałtowna dyskusja o nowej sytuacji, jaką stworzył dla emigracji Miłosz. "Sprawę Miłosza w 'Kulturze' [...] uważam za skandal pierwszej klasy - pisał Lechoń - i nie rozumiem, jak ludzie mogą po tym drukować w 'Kulturze' ", po apelu zaś innych pisarzy, biorących Miłosza w obronę, dodawał: "Na miłość boską, zróbcie jakieś lanie Miłoszowi. Czapski i jego kaplica robią świństwo niepojęte, bo przecież są jakieś polskie sprawy, polskie krzywdy, o które trzeba się upominać". Grydzewski odpowiadał: "Nie wiem, dlaczego namawiasz mnie do robienia lania Miłoszowi, przecież nic innego nie robię: notatka w 'Silvie', artykuł Piaseckiego, list Pawlikowskiego, artykuł Pandory, drugi artykuł Piaseckiego. Przypomina mi to trochę Napierskiego, który Słonimskiego po jego powrocie z Brazylii namawiał na podróże". Na temat artykułu Sergiusza Piaseckiego "Były poputczik Miłosz" Lechoń mu odpisywał: "Artykuł Piaseckiego o Miłoszu uważam za swego rodzaju arcydzieło publicystyczne. Jest w nim ton niepodrobionej pasji i pogardy, którego brakowało innym na ten temat sceptycznym mędrkowaniom. Jeśli Miłosz ma w sobie odrobinę uczciwości, powinien się powiesić, a w każdym razie pójść do pracy fizycznej, aby dowieść, że jest 'z ludem' ". Przy okazji sprawy Miłosza ujawniły się inne, wcześniej już istniejące stanowiska, różnice między środowiskami "Wiadomości" i "Kultury". "A inna rzecz - pisał Lechoń do Grydzewskiego w 1954 roku - że w a r t o przeczytać tego Miłosza. Uważam, że przybył nowy Karamazow - odmiana Iwana, ale gorsza." Wyjaśniał to bliżej w Dzienniku:
"Miłosz to nie znany nam dotąd brat Karamazowa, Czesław Karamazow, który nie odważy się na nic takiego jak Dymitr i nie ma nawet tej gigantycznej hipokryzji co Iwan. Małość, plugawa mała zawiść i pustka serca - to jego demonizm"
Stosunek do kraju pod rządami komunistycznymi podzielił emigrację, doprowadzał do osobistych konfliktów i rozstań. Jak wiadomo, Lechoń zerwał długoletnią znajomość z Tuwimem. W listach, podobnie jak w Dzienniku, zachowało się wiele wzmianek na ten temat. Pisząc do Grydzewskiego w 1952 roku, uszczypliwie komentował bałwochwalstwa Tuwima wobec władzy, w szczególności "List otwarty do B. Bieruta z okazji 60. rocznicy urodzin", któremu poświęcił więcej uwagi w Dzienniku:
Tuwim w liście do "kochanego towarzysza prezydenta Bieruta" obiecuje mu na jego sześćdziesięciolecie oddać do druku maszynopis przekładu Niekrasowa. Trudno o bardziej skandaliczny i demoniczny dowód rosyjskiej niewoli, na którą przecież Tuwim nigdy nie cierpiał. Ta niewola przybrała tutaj ulubione przez Tuwima gogolowskie formy, i doprawdy że ten prezent dla Bieruta jest to też swego rodzaju hołd dla Muzy Gogola w jego stulecie.
W liście do Grydzewskiego nie mógł powstrzymać się od okrzyku: "Widzę, widzę..., widzę..., czerwono, czerwono. Piekło! Piekło literatury polskiej". Nigdy jednak Lechoń nie deprecjonował z powodu różnic politycznych autentycznej poezji Tuwima. Pisał w Dzienniku w 1950 roku: "Wszystko między mną a Tuwimem zerwane na zawsze oprócz poezji. W niej będzie jego ułaskawienie". A po jego śmierci w 1953 roku zwierzał się Grydzewskiemu: "Rozumiesz, jak moje uczucia są zmącone. Byłem pierwszy, który z nim zerwał i zarazem nigdy, zwłaszcza w naszych audycjach do Kraju, nie przestawałem mówić z tym samym najszczerszym entuzjazmem o jego poezji". W Dzienniku dodawał: "Już nie nam go sądzić i szkoda każdego słowa naszego ludzkiego sądu. 'Niech Ci lekką będzie, Julku, ta ziemia polska, którąś tak źle, tak głupio, ale naprawdę kochał' ".
Per liquidum aethera...
Dwa obecnie wydane opasłe tomy listów Lechonia i Grydzewskiego zawierają ich prawie pięćset. Można je czytać jako opowieść na dwa głosy o życiu emigracyjnym i losach pisarzy, kronikę historyczną, a także jako komentarz do twórczości poety i jego biografii, wydań aktualnych utworów, powstania Dziennika, aż do tragicznego zakończenia. Ale wiele w nich także żartobliwych, pełnych finezji, błyskotliwych spostrzeżeń, sporów, a nawet, jak można sądzić, pozorowanych kłótni między poetą i skrupulatnym redaktorem. Jak wiecznie powtarzające się spory o korekty autorskie. Grydzewski był znany ze swej manii sprawdzania i ulepszania tekstów. Sam mówił o sobie, że jak znajduje informację, że Mickiewicz jest autorem Pana Tadeusza, to sprawdza to w encyklopedii. W liście do Lechonia pisał w 1949 roku: "Masz rację, że redakcja nie ma prawa nic zmieniać bez zgody autora, ale ma prawo proponować zmiany: nie ma w tym nic niewłaściwego, skoro zawsze można propozycję odrzucić. Twierdzę, że i Sienkiewicz, i Żeromski zyskaliby na inteligentnej korekturze językowej". Oczywiście miał siebie na myśli.
W pośmiertnym szkicu o Lechoniu pisał Janta-Połczyński:
Testamentu nie znaleziono. Zwierzał się, bywało, że chce leżeć w Montmorency, gdyby nie mógł, tak jak pragnął, w Polsce. Wola tego powrotu i wiara, że tak się stanie, zamyka wizję i wróżbę pożegnalną, wysnutą pod znakiem Erynii. Kończącym ją akordem zwiastował sobie przecież to zmartwychpowstanie:
Że jeśli teraz pochód z mego domu ruszy
I złoży pod cyprysem ciężką, czarną skrzynię,
Będzie ona tam leżeć przez dwa dni jedynie.
Ale skrzynię mu dali orzechową, nie czarną.
Lechoń wspominał, że mógłby spocząć gdzieś w Paryżu lub okolicy, jakby zamiast Słowackiego, który spoczywał już w Polsce, bo jego szczątki sam przewoził. Ale też wyobrażał sobie, co wtedy na emigracyjnym wygnaniu było prawie niewyobrażalne, powrót do Polski. W mowie żałobnej na cmentarzu Calvary w Nowym Jorku najbliższy przyjaciel Lechonia w poezji, Kazimierz Wierzyński, nie tylko przejmująco żegnał się z nim, ale i przepowiadał mimowolnie przyszłość:
W jednym wierszu Lechoń napisał taką strofkę:
To, w co tak trudno nam uwierzyć,
Kiedyś się przecież stanie jawą,
Więc pomyślałem: chciałbym leżeć
Tam, gdzie mój ojciec - pod Warszawą.
I oto śmierć jego stała się jawą. Składamy Lechonia do grobu. Ale nie będzie leżał tam, gdzie jego ojciec i matka, która go tak bardzo kochała. Będzie leżał w obcej ziemi i czekał na wolność ziemi własnej. I doczeka się tej wolności, bo przecież dawno już nam mówił, że Kasandra się myli.
Wierzyński się nie mylił. Przepowiadał też własną przyszłość, jeszcze przed Lechoniem sam spoczął na Powązkach. Lechoń wrócił symbolicznie do ojczyzny, pod Warszawę, szybciej nawet niż Słowacki, czekał krócej, bo trzydzieści pięć lat. Przeleciał nad Atlantykiem, vates biformis, dwukształtny, w nowej postaci poeta, przez płynne przestrzenie, per liquidum aethera, na potężnych a niezwykłych skrzydłach, non usitata nec tenui penna. Na pamiątkowych zdjęciach zachował się pogrzeb w Calvary z licznymi żałobnikami i płyta nagrobna z mylną datą śmierci, na której dano mu miesiąc więcej życia. Może gdyby żył ten miesiąc dłużej, przeżyłby? Na zdjęciu z 1991 roku niewielka urna z prochami poety zostaje złożona w rodzinnym grobowcu w Laskach pod Warszawą. Na nim również najpierw pomylono datę śmierci, cofając ją z kolei o miesiąc. Może to ostatni już żart poety i wyzwanie wobec przyjaciela-redaktora, którego również zabrakło.
Testamentem Lechonia jest poezja. Przeżyła jego śmierć, upadek na bruk nowojorski, jakby zatrzymała się, zawisła ponad czy poza czasem, gdzie nie dosięga jej ziemska grawitacja i prawa pośpiesznego zniszczenia. A w niej również, tylko inaczej, nie wprost, jest obecny sam poeta.
Marek Klecel
© by "Twórczość" 2007
[
Mieczysław Grydzewski,
Jan Lechoń: Listy. 1923-1956, t. I-II, z autografu do druku przygotowała, wstępem i przypisami opatrzyła Beata Dorosz, Biblioteka
"Więzi", Warszawa 2007, ss. 464 + 578.]
[Wspomnienia o Janie Lechoniu, opracowanie Paweł Kądziela, Biblioteka "Więzi", Warszawa 2006, ss.366.]