Wspólnota stołu
Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, który rożen zachwycił Polaka, bowiem na wystawie w 1844 roku prezentowało swoje produkty kilkudziesięciu producentów kuchennych maszynerii, w tym firma braci Rogeat z Lyonu, których rozmaite sprzęty do grzania i pieczenia odznaczały się według autora tekstów katalogu wystawy elegancją i przystępnością cenową, a także firma Hoyos z Paryża wykorzystująca w swoich produktach cyrkulację gorącego powietrza.
Nie to zresztą jest dla nas najistotniejsze w świadectwie Prusinowskiego. Jego wypowiedź wprowadza nas w świat przeciętnego przedstawiciela tak zwanej Wielkiej Emigracji – młodego, samotnego mężczyzny, w którego życiu jedzenie zajmowało niezwykle istotną pozycję, a kuchenny wynalazek mógł znacznie polepszyć jakość jego codzienności. Alina Witkowska, autorka najpełniejszego bodaj opracowania prezentującego społeczne aspekty Wielkiej Emigracji ("Cześć i skandale. O emigracyjnym doświadczeniu Polaków", Gdańsk 1997), przedstawiła emigrantów właśnie jako wspólnotę kawalerów, pochodzących z różnych środowisk, których łączyło poczucie charakterystyczne dla wszelkich emigracji, że jest to czas przejściowy, pomiędzy, a nadrzędnym celem jest powrót do ojczyzny. Nawet jeśli z biegiem lat sytuacja ta zmieniała się w permanentną i niektórzy z nich sprowadzali do Francji rodziny, a inni wchodzili w związki małżeńskie, do końca zdecydowanie największą grupę emigrantów stanowili kawalerowie.
Do ich "emigranckiego zakresu losu", jak to nazwała Witkowska, należały deklasacja i bieda. Ważnym elementem tej wspólnej niedoli był stół, który z oszczędności, ale i poczucia wspólnoty, często dzielono. Wiele świadectw takich "menaży" znajdziemy w pamiętnikach emigrantów. Wspólnoty stołu były najczęściej kilkuosobowe, czasem większe. Piotr Konopczyński wspominał niejakiego Szulca, który osiadłszy w Levroux, stół "dla 50 osób zaprowadził; płacą za miesiąc za śniadanie i obiad po 23 franków (bez wina). Często im daje polski kapuśniak lub krupnik". Zazwyczaj jednak była to grupa kilku mężczyzn, z których jeden gotował, a pozostali wykonywali pozostałe niezbędne czynności – robili zakupy, myli, sprzątali. Niekiedy do gotowania zatrudniano kobietę, nierzadko Francuzkę, która "nauczyła się wszystkich potraw polskich: zrazy, pierogi, barszcz, kapuśniak, jadaliśmy prawdziwie po polsku" – pisał Jan Nepomucen Janowski.
Turnaszewski i Faucherski
Jeden z takich menaży prowadziła matka najlepszego przyjaciela Gasparda-Félixa Tournachona, późniejszego słynnego fotografa, który przeszedł do historii jako portrecista francuskiej bohemy i twórca fotograficznego portretu psychologicznego. Przyszły Nadar niedługo po przeprowadzce z Lyonu do Paryża zaprzyjaźnił się z Polakiem, emigrantem, znanym jako Karol d’Anelle. Jego matka prowadziła przy rue Mignon stołówkę, wokół której gromadziła się polska wspólnota. Częstym jej gościem był Adam Mickiewicz, ale też francuska bohema, przyjaciele Karola, w tym 17-letni Gaspard-Félix. Niemal codziennie spędzał czas w mansardzie przy rue Mignon, gdzie wraz z polską kuchnią pochłaniał emigranckie idee, uczestnicząc w dyskusjach i słuchając patriotycznych deklaracji.
Jego przyjaźń z Karolem i wdzięczność za bycie karmionym przez jego matkę, przerodzą się z czasem w serdeczne uczucia dla polskiego narodu. Kiedy w lutym 1848 roku w Paryżu wybucha rewolucja, która doprowadzi do abdykacji Ludwika-Filipa i proklamacji Drugiej Republiki, zawiązuje się polsko-francuski regiment ochotników, chcących wyzwalać Polskę na fali ogólnoeuropejskiego ruchu. Nadar, ale i jego przyjaciel Antoine Fauchery, zaciągają się, przybierając spolonizowane nazwiska Turnaszewski i Faucherski. 30 marca ruszają w kierunku Warszawy, jednak zostają zatrzymani na terenie Saksonii i uwięzieni w Magdeburgu. Po powrocie do Paryża początkujący fotograf będzie, na znak solidarności z Polakami, nosił polską czapkę. Kilka lat później, już jako uznany artysta, sfotografuje kilku wybitnych przedstawicieli, w tym Mickiewicza, Krasińskiego i księcia Adama Czartoryskiego. Ten ostatni zostawi w jego księdze pamiątkowej znaczący wpis: "En signe de reconnaissance à un jeune soldat qui a voulu combattre pour l’indépendance d’un pays maintenant abandonné de tout le monde" (Na znak uznania dla młodego żołnierza, który chciał walczyć za kraj dziś opuszczony przez wszystkich).
Mleko, dość powiedzieć, paryskie
Sam Zieliński dużo miejsca w swoich "wspomnieniach z tułactwa" poświęca spożywanym potrawom, niemal zawsze informując, ile kosztowały go zakupy na targu i stołowanie się w restauracjach i oberżach. Z rozrzewnieniem wspomina smakołyki południa: łatwo dostępne winogrona, figi, pomarańcze, morele, arbuzy i melony, tanie acz przewyborne ostrygi, "ślimaki rozmaitego rodzaju, ryby szczególnych kształtów, istoty w gąbczastej osłonie, żółte jak jajko, pająki, które Francuzi z łakomstwem pożerają, znów galareciane jakieś jak talerze, lub przeźroczyste jak winne grona”. Przyznaje, że żywił się przez jakiś czas wyłącznie ostrygami i białym winem, przez co lokalni mieszkańcy zwali go rozpustnikiem. Z kolei na północy docenia częściej jedzone mięso i drób, co przypomina mu ojczyste strony, jak również używanie masła w miejsce rozpowszechnionej na południu oliwy.
Niekiedy przyszło mu jadać strawę najtańszą, która wyłącznie na ogrzanie starczała, jak zupa przygotowana przez gospodarza w Lunel: "nałożył ogień, nastawił wodę, natarł grzanki chleba białego czosnkiem, nalał oliwy i wszystko opatrzył ukropem, co wyborną dla głodnego i tanią sporządziło zupę". Wojciech Darasz wspomina natomiast jedzoną w Le Puy "pospolitą zupkę francuską, zwaną u nas wasserzupką". Dopiero jednak przybycie do Paryża dało poznać, co znaczy prawdziwy głód i tułaczy chleb, "nędza i rozpacz". Ze wzruszeniem wspominał Zieliński swoje dzienne menu: