Dzień pierwszy: inauguracja i berlińskie nowinki
To bardzo dziwne uczucie, kiedy pierwszymi dźwiękami usłyszanymi podczas Warszawskiej Jesieni nie jest pierwsza zwrotka Mazurka Dąbrowskiego, tylko wycie syren. Hymn rozpoczyna festiwal od 1955 roku i jest jego integralną częścią, a każda mała zmiana wprowadza bywalców zebrań muzyki współczesnej w konsternację. Tak jak dwa lata temu, kiedy Mazurek został odtworzony z głośników, a to dlatego, że na sali nie było akurat Orkiestry Filharmonii Narodowej (na inauguracji występował zespół muzyki dawnej). W tym roku wszystko poszło zgodnie z planem, tylko wyżej podpisany recenzent spóźnił się na inaugurację, zaburzając tym samym swój wewnętrzny cykl festiwalu. Proszę pamiętać, żeby nie spóźniać się na inaugurację Warszawskiej Jesieni, bo to prawdopodobnie jedyny festiwal, który rozpoczyna się hymnem.
Wspomniane syreny były elementem utworu ''Tuning Up'' (1947) skomponowanego przez Edgarda Varèse'a. Mówiąc dokładniej, Varèse pozostawił po sobie dwa szkice, trwające około 1,5 minuty; na warsztat wziął je w 1998 roku Chou Wen-chung i doprowadził do około pięciu minut. To zwiewna i zabawna impresja na temat strojenia się muzyków przed koncertem. Odgłosy strojącej się orkiestry są dla mnie jedną z najciekawszych rzeczy w świecie dźwięków, czasami na festiwalach muzyki współczesnej wolałbym, żeby muzycy przez godzinę się stroili. Idealny utwór na rozpoczęcie koncertu.
Później był Koncert na dwa flety i orkiestrę ''Lasy deszczowe'' (2013) napisany dla Agaty Kielar-Długosz i Łukasza Długosza przez Grażynę Pstrokońską-Nawratil. Utwór wyjątkowo urokliwy, barwny i sugestywny, brzmiący prawie jak ścieżka dźwiękowa do filmu przyrodniczego (możecie posłuchać sami, utwór jest dostępny na stronie NINAteki). To jego zalety, ale i wady. W końcu to początek festiwalu, który ma ambicję, ale przede wszystkim obowiązek, przedstawiać współczesność muzyki – nie tylko w odsłonie klasycznej, obecnej w programie koncertu za sprawą Varèse'a i Ligetiego – ale i tej odważniejszej, szukającej nowych brzmień i rozwiązań. ''Lasów deszczowych'' słucha się z wielką przyjemnością. To taki utwór, który powinien wejść do programów filharmonii jako narzędzie edukacji muzycznej.
Po przerwie wysłuchaliśmy ''Tour a tour II – La rose des vents'' (2014-15) Philippe'a Hurela, ucznia Tristana Muraila, kompozytora kontynuującego myśl spektralistów. Kolejny ładny utwór, ale inną urodą – urodą utworu skomponowanego w ostatnim ćwierćwieczu XX wieku: czasami kłującą w ucho, ale jednocześnie bardzo barwną, iskrzącą się od szczegółów i ciekawych współbrzmień. Warstwa elektroniczna brzmiała wyjątkowo przyjemnie, wyłaniając się zza instrumentów i przejmując na krótki czas władzę nad brzmieniem utworu, wypełniając salę elektronicznym hałasem. Tylko dlaczego utwory skomponowane przed rokiem, brzmią jakby zostały skomponowane 30 lat temu?
Na koniec utwór niesamowity i w końcu związany z operą, czyli ''Mysteries of a Macabre'', fragment opery ''Le Grand Macabre'' Gyorgy'ego Ligetiego. Śpiewaczka ostrzega przed nadciągającą tragedią w Brueghellandzie, państwie wymyślonym przez kompozytora na potrzeby opery. Nie robi tego słowami, tylko histerycznymi wiązkami sylab, które tworzą pozbawiony gramatyki język. Orkiestra Filharmonii Narodowej i maestro Kaspszyk zaprezentowali się z jak najlepszej strony, ale główną rolę odegrała Joanna Freszel, sopranistka przebrana w kosmiczny kombinezon ze sreberka. Niestety, nie udało się. To partia, która wymaga nie tylko sprawności wokalnej, ale i gry aktorskiej. Freszel poszła w przesadę, grę gestów i koloratury zamieniając w histeryczne piski, przerysowane grymasy. Niektórym może to odpowiadać, ja czułem się jakbym dostawał obuchem dosłowności po głowie.
Tyle w Filharmonii, potem przemieściliśmy się na drugi koniec Warszawy, żeby w Soho Factory posłuchać ''Angel View'' (2014) Juliany Hodkinson. Kompozytorka chciała oddać hołd Berlinowi, w opisie swojego utworu powoływała się na cytaty z Waltera Benjamina i ''Niebo nad Berlinem'' Wima Wendersa, pisała o ''składowisku odpadów miejskich i muzycznych, skrawkach brzmieniowych (...) sonicznym bazarze (...) wszystko to słyszane jest jak gdyby z lotu ptaka''. Muzycy z duńskiego zespołu SCENATET imitowali odgłosy miasta, używając kilku miejskich rekwizytów, nagrań miejskiej audiosfery, uderzając w beton, puszczając cicho losowe fale radiowe.
Taki typowy utwór na festiwal muzyki współczesnej: trochę warsztatu kompozytorskiego, żeby pokazać dyplom kompozytorski; kilka brzmień bardziej eksperymentalnych, żeby pokazać zorientowanie w temacie muzyki niezależnej; kilka gestów teatralnych; przemieszczający się muzycy. Jednocześnie jest to bardzo zachowawcze i tylko symuluje przestrzeń swobody i eksperymentu. Efekty są do przewidzenia: będzie brzmiało dobrze. Czyli nudno.
Dzień drugi, dzień dwóch oper
Wystawiona w Zamku Ujazdowskim ''Memoopera'' Marty Śniady była efektem pracy wspólnej. Napisane przez Annę Kierkosz libretto powstało na podstawie memów stworzonych przez uczniów szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych, scenografia została stworzona przez Konrada Dworakowskiego i Jakuba Stępnia Hakobo podczas otwartych dla publiczności warsztatów w CSW. Choreografia również została współtworzona przez uczestników warsztatów.
Po ''Memooperze'' można było spodziewać się memów, uproszczeń, skrótów i wreszcie poczucia humoru, które często wykracza poza granicę dobrego smaku (albo poza granice rozumu). Nic z tego! Nie pojawił się ani jeden mem, żadnego śmiesznego obrazka okaleczonego zabawnym/głupim/błyskotliwym tekstem. Nie jestem pewien, czy to dobrze.
Kompozytorka napisała w programie, że jest to opera-instalacja. Na scenie mogliśmy znaleźć kilka sześcianów: mniejsze (robiące za ''fotele'', w trakcie spektaklu służyły także do budowania różnych konstrukcji) i większy, na który rzucany był obraz. Białe sześciany były zajęte przez wolontariuszki, które odpowiadały za choreografię, i muzyków: Rafała Luca z akordeonem, Wojciecha Błażejczyka z gitarą elektryczną, Bartosza Sałdana z perkusjonaliami, Dominika Płocińskiego z wiolonczelą, Łucję Szablewską mająca do dyspozycji swój głos i oczywiście dyrygenta, Macieja Koczura.
Muzycy wygrywali swoje partie. Wolontariuszki przez pierwszą część opery siedziały bez ruchu, aż w pewnym momencie zaczęły być w ciągłym, chociaż powolnym, ruchu. Wchodziły w interakcje z muzykami, na przykład podawały im zabawkowe wersje swoich instrumentów. Oprócz tego przenosiły sześciany, z których układały większą konstrukcję. Na nią rzucany był obraz z rzutnika.
Czy to czyni z opery instalację? Ja bym jej tak nie nazwał, bo w instalacjach dźwiękowych najbardziej cenię ich interaktywność. Możliwość obejrzenia/usłyszenia instalacji pod różnymi kątami, perspektywę bardzo indywidualnego doznania. Swobody brakowało, wszyscy byliśmy uwięzieni w krzesłach, widoczność była ograniczona i nie wszystko było słychać. Na przykład libretto, które na początku składało się z multum anglojęzycznych definicji słowa ''change'' – z powodu specyficznej akustyki na dziedzińcu Zamku Ujazdowskiego wytworzyło się duże echo i wyśpiewywane przez Szablewską słowa były niezrozumiałe.
W ''Memooperze'' więcej rzeczy nie było, niż było. Były ciekawe pomysły na brzmienie instrumentów, w końcu Marta Śniady jest zdolną kompozytorką (w zeszłym roku na Jesieni zaprezentowała świetne ''aer''). Nie dało to zbyt wiele, bo zabrakło dramaturgii, nawet ciekawe pomysły mogą stać się w końcu monotonne. Szczególna pochwała należy się Łucji Szablewskiej, to dzięki jej śpiewowi udało mi się przetrwać godzinę kompozycyjnego memowania. Śpiew był ładny, ale trochę zabrakło w nim treści. Chociaż pojawiały się dowcipy, ale czy żartowanie z Johannes Kreidlera, kompozytora, którego zna na świecie około 10 tysięcy osób, ma jakiś sens? Czy w ogóle coś w ''Memooperze'' miało sens? Twórcom konceptu ''Memoopery'' jedno się udało: ośmieszyć konwencje muzyki współczesnej. To wszystko wyglądało jak parodia.
Parodią z pewnością nie było ''Le malentendu'' Fabiána Panisello. Szkoda, że mieliśmy okazję wysłuchać tylko wykonania koncertowego, myślę, że w wersji scenicznej dzieło argentyńskiego kompozytora na podstawie dramatu Alberta Camusa mogłoby mieć większą siłę rażenia. Mamy tutaj do czynienia z historią Edypa à rebours (prawie). Do swego domu rodzinnego powracam syn, który opuścił go, będąc dziecięciem. Powrócił do swojego domu, który jest jednocześnie hotelem, zameldował się na noc nie informując swojej matki, że jest jej synem. Okazało się, że jego siostra i matka czasami mordują klientów swojego hotelu, oczywiście nie z samej sadystycznej chęci mordu, ale dla pieniędzy. Bohater opery nie zdążył wyjawić matce swojego prawdziwego nazwiska. Wyjawił je tajemniczy sługa, lokaj pracujący w ich hotelu.
Tajemniczy sługa był postacią, która wymówiła w operze tylko jedno zdanie, dlatego w wersji koncertowej jego postać występuje tylko w napisach. Jedyne zdanie sługi zostało wygłoszone przez samego kompozytora, który dyrygował zespołem wykonującym jego utwór. Na scenie występowali: Piia Komsi, fińska sopranistka z piękną koloraturą i śpiewacy związani z Warszawską Operą Kameralną, Aneta Łukaszewicz, Witold Żołądkiewicz i Olga Siemieńczuk. Wszystkim należą się brawa, ich kreacje były dopieszczone wokalnie i aktorsko. Szczególnie dobrze wypadł syn (Żołądkiewicz) i matka (Łukaszewicz), postaci niezdecydowane i nieszczęśliwe.
Właściwie był to kryminał z wątkami psychoanalitycznymi. Muzyka była wielowątkowa, przebogata w detale, ale kilka motywów natrętnie powracało, pogłębiając mitologiczną atmosferę nieuchronności. Usłyszeliśmy je na samym początku, w preludium, w którym rytmiczno-melodyczne wzory przedstawiają każdego z bohaterów. Warstwa elektroakustyczna zawierała nagrania z taśmy i dźwięki sterowane poprzez klawiaturę w czasie rzeczywistym. Muzycznie było to najciekawsze, ale nie wybijało się na pierwszy plan.
''Le malentendu'' w całości jest operą środka, przekrojem przez najnowszą historię opery. Znajdą się tam wspomnienia po XIX wiecznym rozmachu i prowadzeniu linearnej narracji; Schoenbergowski Sprechgesang (śpiew mówiony); traktowanie słów jako materiału dźwiękowego; zabawa elektroniką; i tak dalej. Właściwie to chciałbym usłyszeć ten utwór na rozpoczęciu festiwalu.