[Stanisław Ignacy Witkiewicz: Listy do żony (1923-1927). Przygotowała do druku Anna Micińska. Opracował i przypisami opatrzył Janusz Degler. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2005, s. 504.]
To, co najczęściej otoczone aurą sensacji, co otrzymujemy jako intymne zwierzenia pisarzy, to nic innego, jak kolejna odsłona teatru prywatności, jaki odgrywają przed naszymi oczyma próżni do granic wytrzymałości artyści słowa. Był, a może nadal jest w naszej literaturze czas polowania na autentyki, czytelnicy - podobno znudzeni beletrystyką (a czy mieli oni jej nadmiar w polskiej literaturze?) - polują teraz na opowieści prawdziwe, chcą zajrzeć wielkim autorom do alkowy, poznać ich intymne światy, przeżycia duchowe. Podobno. I co dostają? Ano wielotomowe dzienniki, zbiory korespondencji, wysnute z tego wszystkiego opowieści dziennikarskie. I bezmyślnie przyjmują to za prawdę. O naiwni!
Czy można sobie bowiem wyobrazić, że ktoś spisuje dziennik dlatego, bo chce zaspokoić głębokie wewnętrzne potrzeby duchowe? Dlatego, że nie może się zwierzyć swoim współczesnym albo że nie ma wśród nich godnych partnerów jego szczerości? Nie wierzę w prawdę, jaka mogłaby być zawarta w twierdzącej odpowiedzi na takie pytania. Oni to piszą i pisali dlatego, ponieważ byli przekonani, że potomni będą czekać na ich zwierzenia, że w ten sposób ukształtują swój wizerunek, oddziałają na historyków literatury. Jakich bowiem trzeba bezgranicznych pokładów megalomanii, by siadać i opisywać, o czym się gadało przy wódce z innym poetą czy krytykiem, uznając, że to ważne dla potomnych! No i oczywiście nie pisze się całej prawdy, bo przecież nadrzędna w takich okolicznościach jest świadomość, że przecież tak naprawdę pisze się dla innych, że ktoś to przeczyta i - da Bóg! - opublikuje.
Nigdy nie mogłem uwierzyć, że pisarski dziennik jest czymś innym niż zwyczajnym narzędziem autokreacji. W tym sensie niewiele się różni od całego cyrku prasy kolorowej, w której odgrywają swoją prywatność rozmaite gwiazdki serialowe, telewizyjni prezenterzy i osoby znane z tego, że są znane. Bliska jest mi też myśl, że kryje się w tym perfidny zamysł szkalowania wrogów, z którymi nie można (nie wypada) rozliczać się na bieżąco. Zawsze to przecież przyjemnie żyć ze świadomością, że wykopało się wilcze doły, w które wpadnie w przyszłości pamięć o tym i owym, że rozstawia się miny, na których po latach wyleci w powietrze ta czy inna wielkość. Mówiąc więc krótko: dzienniki literackie nie są intymną spowiedzią, lecz tylko inną wersją literackiej aktywności, są po prostu literaturą.
To odnosi się również do korespondencji. Znam przypadki pisarzy, czy szerzej - ludzi pióra - którzy kopiują każdy wysłany list z myślą o przyszłych badaczach własnej twórczości. Nie wiem, jak innych, ale mnie to bawi, zawsze bowiem wyobrażam sobie, że autor takich z pietyzmem archiwizowanych listów nie zdobędzie sławy wiecznej i spadkobiercy będą mieli ubaw, odnajdując tę zakonserwowaną korespondencję: wybuchają śmiechem na jej widok i wywalają do śmietnika. Czy taki list, który powstaje z kopią, to jest rzeczywiście prawdziwy list, forma intymnej rozmowy z drugim człowiekiem? Nie, to znów rodzaj konwencjonalnego przedstawienia, tyle że odgrywana jest przed samym sobą, adresatem i potomnymi intymność rozmowy.
Musiałem to z siebie wyrzucić, bo otrzymaliśmy oto do wglądu pierwszą część bardzo obszernej korespondencji
Stanisława Ignacego Witkiewicza z żoną. Te listy od lat otoczone były legendą i są dokumentem rzeczywiście niezwykłym - autor Szewców pisał je z myślą, że zostaną przez adresatkę spalone. Nie udawał, że pisze do niej, a tak naprawdę programuje w swoim pisaniu lekturę przez tłum przyszłych czytelników. Ostrzegał ją w lipcu 1925 roku, nim jeszcze korespondencja weszła w fazę swojego szczytowego rozkwitu: "jeśli komu po śmierci mojej do rąk wpadną, będę skompromitowany (i Ty także), że o takich rzeczach musiałem pisać do Żony (!)". Ona na szczęście ich nie spaliła, a my dzisiaj czytamy, choć pewnie chcąc pozostać w zgodzie z intencją autora, nie powinniśmy. No, ale jak tu się powstrzymać...
Tych listów, widokówek i telegramów jest 1278 - to rzeczywiście olbrzymi blok korespondencji, który edytorzy podzielili na cztery części i właśnie w czterech tomach zostanie on opublikowany z obszernymi przypisami Janusza Deglera. Pierwszy list nosi datę 21 marca 1923 roku, ostatni - 24 sierpnia 1939. Korespondencja zaczęła się więc na dziewięć dni przez ślubem Witkiewicza z Jadwigą z Unrugów.
Okoliczności tego ślubu były raczej niezwykłe, jeśli przykładać do nich dzisiejsze miary - nie składały się na nie ani miłość, ani jakieś kalkulacje finansowe (oboje byli raczej mało zamożni), ani naciski rodzin. Autor Nienasycenia gdzieś w okolicach swoich trzydziestych ósmych urodzin po prostu postanowił się ożenić. Co się za tym kryło? Nie wiadomo. Może chęć osłabienia dominującej roli, jaką odgrywała w jego życiu despotyczna matka, może - jak przestrzegano przyszłą żonę - był to kolejny wygłup ekscentrycznego artysty, może chęć skończenia z samotnością, bo chyba samotność mu dokuczała, mimo pozorów szaleńczego życia towarzyskiego. Może szukał nowych doświadczeń, "nowalii", jak to nazywa - w liście jeszcze sprzed ślubu pisze do narzeczonej: "Tego, czym się napompowałem przez 38 lat, starczy jeszcze na zrobienie paru interesujących rzeczy, ale epoka z a s a d n i c z y c h nowalii skończyła się". Może tu należy szukać przyczyn jego nerwowego szukania żony? W każdym razie zaczął się rozglądać za dobrą oraz odpowiednią partią i - jak to zwięźle ujmuje w "Nocie wydawniczej" Janusz Degler - "mając do wyboru bogatą blondynkę i straszliwie inteligentną Żydówkę [...], decyduje się wybrać tę trzecią - ubogą pannę o arystokratycznym pochodzeniu". Po kilku miesiącach znajomości oświadczył się jej. Owa "uboga panna" dobiegała już trzydziestki i była przekonana, że to ostatnia szansa zamążpójścia, więc przyjęła oświadczyny. Tło jest dziwne, bo - jeśli wierzyć rozmaitym zapisom - pobierało się dwoje ludzi niekochających się i nie zmuszonych do tego kroku przez jakąkolwiek znaną okoliczność życiową. Jedyne rozsądne wytłumaczenie: chcieli podporządkować się konwencji obyczajowej i może także skończyć z samotnością albo możliwością jej nadejścia.
Narzeczony pisze w liście do Bronisława Malinowskiego o oblubienicy: "Nie kocha mnie wcale, a nawet się jej specjalnie nie podobam. Ale mniejsza o to. Nie posiada żadnych dóbr materialnych, ale rozumie, co to jest fantastyczność w życiu i poza życiem. [...] Nie myśl, że dostałem bzika. Jestem zupełnie przytomny, ale ślub myślę wziąć po pijanemu albo pod narkozą". Czy to rozumienie fantastyczności tak Witkacego zachwyciło, że odwrócił się od "blondynki" z posagiem i "straszliwej inteligencji"? Pewnie tak. O urodzie narzeczonej pisze z umiarkowanym entuzjazmem, choć - jeśli można ją ocenić na podstawie zachowanych zdjęć - niesłusznie. Natomiast ona, jak wspominała Anna Iwaszkiewiczowa, "mówiła szczerze, że go nie kocha, ale wierzy, że jest mu potrzebna, i że on ma mimo swych dziwactw dobre serce".
Pobrali się 30 kwietnia 1923 roku i po krótkim okresie wspólnego mieszkania w Zakopanem ona wróciła do Warszawy - Witkacy jeździł do niej, ona do niego, ale już właściwie nigdy dłużej ze sobą nie mieszkali. To dlatego powstał ten obszerny zbiór listów.
Niestety, nie zachowały się te, które pisała Jadwiga, więc korespondencję znamy tylko jednokierunkowo i trudno domyślać się zawartości listów Witkiewiczowej do męża - coś tam jedynie można wysnuć z jego odpowiedzi na nie. Nie były to pewnie listy intelektualne, bo też Witkacy w swoich nie porusza głębiej spraw własnej twórczości. Jeśli o niej pisze, to zdawkowo, ograniczając się częściej do kłopotów z samym procesem twórczym, dat ukończenia, planów "zagospodarowania" kolejnych utworów, rzadko napomykając coś o ich treści. Malarstwo z kolei traktuje w listach kompletnie użytkowo i z lekceważeniem (tak jak w życiu), odnotowując tylko kolejne prace i sumy, jakie za nie osiągał - są to więc raczej sprawozdania finansowe.
Doprawdy trudno w tej korespondencji znaleźć ślady tego, o czym Witkacy pisał Malinowskiemu, że jego żona "rozumie, co to jest fantastyczność w życiu". Raczej były one bardzo niefantastyczne. Ale może tego autor Nienasycenia potrzebował? Bardzo solennie wywiązywał się z comiesięcznego wysyłania żonie pieniędzy, relacjonował stan swoich zasobów finansowych, uczestniczył - najczęściej korespondencyjnie - w jej codziennych problemach. Może o to właśnie mu chodziło, by ona stanowiła coś w rodzaju kotwicy uniemożliwiającej mu, jakby powiedzieli dzisiejsi młodzi, kompletny odlot? By trzymała go blisko rzeczywistości?
Takie pytania muszą nurtować każdego, kto zna choćby powierzchownie życiorys Witkiewicza, a już z pewnością nie może się od nich opędzić czytelnik Listów do żony.
Charakterystyczne są pod tym względem pierwsze listy - jeszcze przedślubne - w których Witkacy nie pisze nic o uczuciach; żadnych wyznań, a tylko opisy jego mizernej sytuacji finansowej, coś jakby ostrzeżenie, a potem ustalenia "techniczne", czyli zastrzega sobie swobodę życiową i z bezwzględną szczerością wyjawia, że twórczość będzie zawsze dla niego sprawą najważniejszą. Później, jakieś dwa tygodnie po ślubie, przeżywał atak zazdrości, przeżywał oczywiście na swój sposób, niby serio, ale z pewnym dystansem, a jednocześnie także odrobiną szaleństwa, którego przyczyną jest być może alkoholowy "podkład" - nocą, po towarzyskiej imprezie, napisał dramatyczny list do śpiącej w pokoju obok żony i jest to chyba najważniejszy tekst tej książki, pełen wahań, intymnych wyznań i uświadamianego sobie uczucia zazdrości, ponieważ Jadwiga kimś tam się rzekomo nadmiernie zainteresowała.
To chyba wtedy miłość, która zaczyna się w listach pojawiać, nabiera dla niego prawdziwego znaczenia - przestaje być konwencjonalnym słowem, który musi od czasu do czasu padać. I wtedy też chyba uświadomił sobie, jak wiele ich dzieli, że być może żona nigdy go nie zrozumie. Ale to wszystko zaczęło go fascynować, bo - co możliwe - rodziło się w nim uczucie, które było silniejsze od niego, nad którym już nie potrafił zapanować. I którego nie zakłóciła nawet jeszcze jedna bardzo istotna sprawa. Otóż z listów Witkacego wynika, że coś jest nie tak, jak powinno, z ich życiem erotycznym. Kilka miesięcy po ślubie pisał: "Jestem niespokojny o Ciebie, a jednocześnie myślę, że może Ci to dobrze zrobi na obojętność erotyczną". Po upływie tygodnia rzuca pytanie: "Czy uczucia erotyczne nie zaczynają się w Tobie budzić?". Kilka tygodni później: "Tymczasem mogłabyś się 'przespać' ze mną, jeślibyś chciała". Tajemnicę tych wtrętów odsłaniają spisane po latach wspomnienia Jadwigi Witkiewiczowej, z których stosowny fragment przytacza Janusz Degler: "Staś był erotomanem i więcej niż erotomanem - uważał przeżycia seksualne z osobą kochaną za coś bardzo pięknego i istotnego. Ja, niestety, mimo pozorów 'wampa', byłam pozbawiona temperamentu i [...] te poważne sprawy nudziły mnie i męczyły, i znajdowałam w nich mało przyjemności, a nie chciałam udawać, że coś odczuwam".
Sytuacja była rzeczywiście skomplikowana: dzielił ich dystans geograficzny, dzielił mentalny (jak się można domyślać), dzielił wreszcie dystans i różnice temperamentów erotycznych! A jednak w miarę upływu lat deklaracje Witkiewicza są coraz bardziej gorące i namiętne, z coraz większą otwartością pisał w kolejnych listach o swoim uczuciu do żony, o tęsknocie, o tym, że życie bez niej byłoby dla niego nieznośne czy wręcz niemożliwe, że płacze z tęsknoty i poczucia opuszczenia. Te opisy płaczu są najbardziej przejmującymi fragmentami listów. Okazuje się, że spod powłoki szalonego artysty i filozofa wyłania się po prostu zakochany, przerażony możliwością odrzucenia mężczyzna, który cierpi, tęskni, kocha etc. Aż wreszcie w pisanym w sylwestra 1927 roku liście (ostatnim z opublikowanego teraz bloku) sięgnął do wyświechtanej, banalnej rekwizytorni romansowego pisania: "Jestem w rozpaczy, że płakałaś, i chcę Ci rąbek nieba przychylić...". Gdyby to pokazać jakiemuś znawcy twórczości Witkacego, pewnie by nie odgadł, że coś takiego napisał autor 622 upadków Bunga. I nie byłoby powodów do zdziwienia.
Dla takiego znawcy ten zbiór listów to oczywiście kopalnia wiedzy, ocean informacji, w którym może się miesiącami pławić, wyszukiwać napomknień o tym, jak powstawało na przykład Pożegnanie jesieni czy kolejne - przypadające na ten okres jego życia - sztuki teatralne, jaki wpływ miały na poszczególne utwory używki czy abstynencja od nich, ale jako dzieło epistolograficzne są listy Witkiewcza do żony, przynajmniej ta ich partia, wielką opowieścią o miłości pozornie niemożliwej, bo jest to zakochanie człowieka, który zrobił wiele, by uznano go za cynika i wariata (w artystycznym, nie dosłownym sensie), i który panuje nad uczuciami tak banalnymi, jak na przykład miłość.
Jakoś nie mogę się opędzić od skojarzenia, że Listy do żony
Stanisława Ignacego Witkiewicza to coś na kształt polskiego, dwudziestowiecznego odpowiednika listów Abelarda do Heloizy.
Leszek Bugajski © by "Twórczość" 2006 | |