Lidia Pańków i Ewa Kaniowska: Podobno w każdej kolejnej książce bierzesz na warsztat temat, z którym nie wiesz, czy sobie poradzisz. Co było wyzwaniem przy pisaniu "Szczęśliwej ziemi", a co przy "Tracę ciepło"?
Łukasz Orbitowski: "Tracę ciepło" pisałem w Bostonie, wieczorami, bo w dzień pracowałem na budowie. Oczywiście pisałem tę książkę z nadzieją, że zostanę pisarzem, ale tak naprawdę stworzył ją trochę zmęczony, trochę wściekły, trochę zagubiony gówniarz, który nie miał co ze sobą zrobić w tej cholernej Ameryce. To była książka żywioł – potrzaskana, nic się tam nie zgadzało, fura emocji, fura fajnych pomysłów, naupychane, dociśnięte kolanem, jedziemy. A "Szczęśliwą ziemię" już sobie pisałem w gabineciku, w komforciku, w ciepełku, z kawusią, z papieroskiem, w poczuciu stabilności.
Wyzwanie? Były dwa: skomponowanie tych wszystkich wątków, żeby książka uzyskała spójność, nie będąc jednocześnie książką spójną w tradycyjnym sensie tego słowa. Nie jest specjalnie linearna, mamy narrację pierwszoosobową, która miesza się z trzecioosobową, są cztery główne wątki poboczne, mnóstwo pobocznych bohaterów. Musiałem nieźle się napocić, żeby to skomponować, żeby jeden wątek nie przeciążał pozostałych - tutaj sama narracja pierwszoosobowa sprawiała trudność. Drugim kłopotem było redefiniowanie proporcji pomiędzy warstwą fantastyczną, czy też mistyczną, a realistyczną.
Której warstwy było więcej w pierwszej wersji?
Pierwsza wersja była obłąkaną powieścią mistyczną, która działa się w Mai, czyli w buddyjskiej krainie ułudy. To była kompletna psychodelia i nikt tego nie zrozumiał, zresztą ja sam nie rozumiałem, dokąd jadę. Aż wymyśliłem, żeby wątek fantastyczny, motyw byka, był jednocześnie osiowy i mało widoczny, jak kręgosłup.
Kręgosłup trzyma nas w pionie, tam idą nerwy, dzięki którym machamy łapami i dzięki którym mogę wam teraz pleść te androny, ale przecież nie widzimy kręgosłupa, widzimy tylko kręgi, a jak ktoś się spasie, to nawet tych kręgów nie widać. I chodziło właśnie o coś takiego, żeby dać parę wyraźnych fantastycznych scen, nadać całej książce niesamowitą atmosferę, a potem to obudować tak zwanym twardym realizmem. Chociaż są ludzie, którzy nigdy tego byka nie zaakceptują, tak samo jak są ludzie, którzy nie przyjmą tak dużej dawki przyziemnych smutków zawartych w tej książce.
W "Szczęśliwej ziemi" mężczyźni niosą brzemię nowoczesności, a kobiety są sprowadzone do postaci mglistych, romantycznych, szalonych, nieobliczalnych, poharatanych, wewnętrznie niezintegrowanych.
Wiem, że obraz kobiet we wszystkich moich książkach jest straszliwie zubożony, być może nawet względem was, dziewczyn, krzywdzący. Ale nie można podbić świata w jedną noc. Próbuję się rozwijać jako pisarz, ale nie jestem w stanie pokonać wszystkich słabości na raz. Twórca musi znać swoje ograniczenia.
Wydaje mi się na przykład, że tak wielki pisarz jak Faulkner nie byłby w stanie napisać książki o tak skomplikowanej fabule, jak "Firma" Grishama, która jest przecież literaturą niższego rzędu. Nie sądzę też, żeby Cormac McCarthy potrafił napisać książkę w stylu Chucka Palahniuka, i odwrotnie. Są pisarze, którzy mają świetne opisy, a nie idą im dialogi. Są pisarze rzeczy małych, jak na przykład Myśliwski, i są pisarze rzeczy wielkich, jak Szczepan Twardoch. A ja nie bardzo umiem pisać o babach. Mimo że to jest ważny aspekt mojego życia. Może powinienem przepisać "Szczęśliwą ziemię" po raz piąty i te dziewczyny bardziej ukrwić, ale już naprawdę nie byłem w stanie tego zrobić. Jak masz głos na dwie oktawy, to śpiewasz Johny’ego Casha, a nie porywasz się na arię.
Na blogu narzekasz na odklejenie pisarzy od życia. Ale czy pisarz powinien być kronikarzem cudzych historii, czy raczej wejść w nurt życia i napełniać się nowymi przeżyciami? O swoich mówisz, że już je literacko wyeksploatowałeś, że wszystko sprzedałeś.
Pisarze spotykają się głównie z innymi pisarzami i kadzą sobie nawzajem o tym, jakie piękne opowiadanie czy powieść napisali. Ja oczywiście byłem głupcem, bo miałem jakieś dzieciństwo, to napisałem książkę o dzieciństwie, czyli "Tracę ciepło". Rozwiodłem się, to napisałem książkę o rozstaniu, czyli "Widma". Można by pomyśleć, że zwrot ku drugiemu człowiekowi w "Szczęśliwej ziemi " jest kwestią przyzwoitości, ludzkim odruchem. Być może po części jest, wreszcie popatrzyłem na innych. Ale to była paląca konieczność, bo wyjąłbym z siebie ostatni metr jelita i byłoby po mnie, zarżnąłbym się i zamęczył.
Jakbyś osadził siebie w kontekście literackich tradycji - polskich i światowych? Pytamy niekoniecznie o identyfikację, również o sentymenty. Twoje powieści porównywane są do prozy Stephena Kinga. W "Szczęśliwej ziemi" rozwijasz warsztat realisty.
Lubię Marka Twaina. Był taki facet, który się nazywał Erskine Caldwell - pisał rozwlekłe i nudne powieści obyczajowe o losie czarnych na Południu Ameryki. A poza tym pisał cudowne opowiadania humorystyczne - jest książeczka "Sługa boży, Chłopiec z Georgii". W tym się zaczytywałem.
Nie mogę się wyprzeć powinowactwa z literaturą popularną. Mam na myśli głównie powieści Stephena Kinga i Grahama Mastertona. To żadni pisarze, King miał swoje momenty, ale summa summarum to jednak kaszaniarz. Ale jak miałem czternaście lat, ważyłem pięćdziesiąt kilo i miałem okulary większe od głowy, ganiałem do budek z książkami, kupowałem te książki w kolorowych okładkach ze złoconym liternictwem i się tym zaczytywałem jak wściekły. Te lektury popchnęły mnie do własnego pisania.
A gdzie umiejscowiłbyś siebie w polskiej tradycji prozy?
Jestem niedobrym, fragmentarycznym czytelnikiem. Iwaszkiewicz był dla mnie ważnym autorem. Swego czasu ważny był dla mnie Edward Redliński. Wypadałoby wymienić i Tyrmanda, i Piotra Siemiona, którego lubiłem za "Niskie łąki". Była też dobra powieść Kowalewskiego "Bóg zapłacz" - zacna rzecz. Kiedyś zacząłem przed nim machać rękami i mówić, jakie to wszystko było ważne – myślał, że oszalałem.
Ja dzisiaj tkwię w miłosnym uścisku z kolegami po piórze - mam na myśli Kubę Żulczyka, Wita Szostaka i Szczepana Twardocha. Literacko się obściskujemy, pieścimy i spijamy sobie z dzióbków. I może po tych wszystkich pieszczotach trudno mi zachować energię na czytanie innych polskich autorów.
"Szczęśliwa ziemia" zdradza ambicje do tworzenia prozy z szeroką panoramą społeczną. Przedzierasz się przez różne grupy zawodowe, opisujesz i polską prowincję, i świat deweloperski ze stolicy, i kosmopolityczną Kopenhagę. Czy nie byłoby ciekawe opisanie w kolejnej powieści np. upper class albo ludzi biznesu?
W "Szczęśliwej ziemi" trzasnąłem sobie panoramkę. I na razie wystarczy. Nie lubię się powtarzać. W następnej książce odbiję ku czemuś zupełnie innemu. Ale skąd biedny pisarz miałby wiedzieć, jak wygląda życie upper class? I kto by takiego łajzę tam zaprosił? O tym braku na pewno decyduje brak wglądu.
W "Szczęśliwej ziemi" wątek dewelopera jest wiernie zbudowany na prawdziwej historii. Dlaczego jednak nie pisze się książek o biznesmenach? Bo to śmiertelnie nudne. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Pracuję teraz nad czymś, co od biedy można by określić mianem książki podróżniczej, a tak naprawdę jest raportem z wycieczki. Jeździliśmy z dziewczyną po RPA volkswagenem przez miesiąc. Nie było to mądrym pomysłem choćby dlatego, że nie ma tam dróg. Przedzieraliśmy się przez dzicz, a wokół nas płonęły trawy. Zgubiliśmy się na wiosce i myśleliśmy, że tam zostaniemy. Uczestniczyliśmy w nocnej akcji ratunkowej, bo nasz samochód jako jedyny działał.
Ponieważ bliscy w Polsce niepokoili się, że zjedzą nas tam lwy albo coś jeszcze gorszego, zacząłem pisać relację z podróży. No i jak to w takich sytuacjach bywa, nastukałem tego 200 tys. znaków, przyjaciele namawiają do wydania. Moje zapiski będą wzbogacone afrykańskimi legendami z regionu. We wstępie napiszę, że nie jestem reporterem, reporterem jest Tochman. Ani podróżnikiem, bo podróżnikiem jest Cejrowski. A tu, proszę państwa, relacja z wycieczki. Kupcie, jeśli chcecie.
Rozmawiały: Ewa Kaniowska i Lidia Pańków, luty 2014.