Paradoksalne jest choćby to, że ten rzekomo nieadaptowalny autor tylko w Polsce trzykrotnie był przenoszony na ekran, a jego jedyną niesfilmowaną dotąd powieścią pozostaje "Trans-Atlantyk". A przecież Gombrowicz jest kompletnie afilmowy. Nie da się przełożyć na język kina jego rozważań o Formie, językowo-filozoficzne gry wydają się zupełnie nieprzetłumaczalne, groteska – nieprzesadnie fotogeniczna, a galopady myśli, którym oddają się narratorzy i bohaterowie gombrowiczowskich tekstów, są może i ciekawe, ale za nic nie składają się w spójną, przyczynowo-skutkową całość.
Gombrowicz, twórca hołubiony przez filmowców i inspirujący ich, zarazem obnaża słabość kina jako medium. Literatura Gombrowicza jest przestrzenią myśli, a nie zdarzeń. "Kosmos", "Pornografia", "Trans-Atlantyk" czy "Ferdydurke" żywią się ideą, a nie emocją. Jeśli obedrzeć je z filozoficznej nadbudowy, wypreparować z nich błyskotliwe obserwacje społeczne i egzystencjalne z fabuł tych pozostaną jedynie wątłe szkielety pozbawione dramaturgii i zupełnie nieciekawe. Zwłaszcza dla kina, które karmi się emocjami, potrzebuje kinetycznej energii, dziania się, napięcia i bohaterów gotowych do przekraczania swoich ograniczeń.
Skolimowski czyta "Ferdydurke"
Mogłoby się więc wydawać, że Gombrowicz powinien być przez polskie kino przemilczany tak, jak przemilczany został choćby Mrożek. A jednak Gombrowicz-powieściopisarz przez dekady był obiektem westchnień filmowców.
Gdy w 1972 roku Andrzej Wajda powoływał do życia Zespół Filmowy X, w jego dewizie programowej pisał o tym, że trzeba "wprowadzić do kina naszą literaturę XX wieku", a wśród pierwszych propozycji znajdował się "Ślub" Gombrowicza (wymieniany obok dzieł Mrożka i Witkacego). A jednak ani Wajda, ani żaden z jego kolegów filmowców nie nakręcił adaptacji Gombrowicza. Spośród polskich twórców pierwszy z Gombrowiczem zmierzył się Jerzy Skolimowski. I poległ z kretesem.
Inaczej jednak być nie mogło, bo też adaptacja "Ferdydurke" przygotowana przez Skolimowskiego w 1991 roku nie była długo wyczekiwanym dzieckiem reżysera, opracowywanym przez lata i dogłębnie przemyślanym, lecz dziełem nakręconym nieco przypadkiem, owocem osobistej ambicji, a nie artystycznego planu. Sam Skolimowski w rozmowie z Joanną Pogorzelską z "Gazety Wyborczej" tak opisywał okoliczności, które doprowadziły do powstania "Ferdydurke":
Otóż bezpośrednio przed tym filmem byłem zaangażowany w najbardziej komercyjny projekt, jakiego dotknąłem w życiu. Po raz pierwszy miałem otrzymać siedmiocyfrowe honorarium. Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze, mieliśmy znakomitą obsadę: Gary Oldman, Kelly McGillis, kupione prawa do książki, na podstawie której miałem napisać scenariusz. Nie warto wymieniać jej tytułu. Historia dotyczyła morderstwa na tle seksualnym, działo się to w Wiedniu na przełomie XIX i XX wieku. Mnie zainteresowała możliwość wprowadzenia postaci Freuda i Junga. Mimo iż w książce nie pojawia się nawet ich cień, w scenariuszu chciałem położyć nacisk na to, że historia wiąże się z ich działalnością. W Wiedniu znalazłem wspaniałe miejsca do zdjęć i byłem gotów do pisania. Wtedy zdarzyło się coś dziwnego: im bardziej imponująco temat wyglądał, im bardziej go wzbogacałem, tym bardziej zaczęło mnie drażnić, że u podstaw tej historii leży ta parszywa książka, szmira piątej kategorii, niemal literatura brukowa. Wróciłem do Kalifornii, oświadczyłem agentowi, że zwracam zainkasowane dziesięć procent. On na to: "Ale musiałbym zwrócić to, co ja dostałem!". "Więc zrób to", powiedziałem. Wybuchła awantura. Wtedy oznajmiłem, że chcę zrobić w Polsce film oparty na czymś rzetelnym. "Macie w Polsce jakiegoś dwudziestowiecznego klasyka?", zapytał agent. "Gombrowicz", mówię. On oczywiście nie znał tego nazwiska. Opowiedziałem mu o "Ferdydurke". On na to: "Rób to, ale po angielsku, ze znanymi aktorami, żeby to można było wypuścić w świat. Załatwię ci koprodukcję". I to był błąd. Gombrowicz okazał się nieprzetłumaczalny.
Próba Skolimowskiego, choć ambitna, okazała się porażką. Nie pomogły nawet próby zuniwersalizowania gombrowiczowskiej historii na potrzeby koprodukcji. Polski tytuł został zastąpiony równie enigmatycznym angielskim "30 Door Key", a obok nadwiślańskich aktorów (m.in. Tadeusza Łomnickiego, Jana Peszka czy Marka Probosza) pojawiły się zagraniczne gwiazdy z Ianem Glenem i Crispinem Gloverem na czele. Skolimowski chciał wyrwać Gombrowicza z ograniczającego kontekstu polskości – zrezygnował więc ze scen o wielkości Słowackiego, część scen uprościł, a historię Józia umieścił w szerszym społeczno-politycznym kontekście lat 30..
Reżyser "Bariery" wydawał się właściwym człowiekiem do tego, by przepisać Gombrowicza na język X muzy. Obu artystów łączyło przekonanie, że tylko z siebie wywodzić można frapujące i ważne opowieści, a w takich filmach jak "Walkower" czy "Rysopis" można znaleźć odpryski gombrowiczowskiej refleksji o tym, jakie jest znaczenie społecznych ról w procesie kształtowania się ludzkiej osobowości.
Ale Gombrowicz wciąż się Skolimowskiemu wymykał. Reżyserowi nie udawało się przenieść na ekran rozważań narratora o formie, która zniewala i kształtuje bohaterów. Nawet filmowy pojedynek na miny nie miał tej wagi i wyrazistości co jego powieściowy pierwowzór.
Nie znajdując odpowiedniego języka do wyrażenia gombrowiczowskich idei, Skolimowski postawił na fabularność "Ferdydurke". Wiernie podążał za powieściowymi wydarzeniami. Te zaś okazywały się zbyt mało nośne, by wokół nich dało się zbudować przekonującą opowieść.
Po latach Skolimowski tak mówił Barbarze Hollender o pracy nad "Ferdydurke":
Przez cały czas byłem w podłym nastroju, pocieszałem się alkoholami i innymi używkami, źle się prowadziłem, moja żona zażądała rozwodu, wszystko się zaczęło sypać. "Ferdydurke" stało się dla mnie przekleństwem. Po premierze tego filmu zrozumiałem, że błądzę i muszę odsunąć się od kina, żeby znów odnaleźć w sobie artystę.
I tak oto po starciu z Gombrowiczem i jego literaturą, Skolimowski przez siedemnaście lat lizał rany, by w 2008 roku powrócić zarazem skromnie i spektakularnie filmem "Cztery noce z Anną".
Kolski przepisuje "Pornografię"
Fani Gombrowicza nieco krócej musieli czekać na kolejną adaptację powieści pisarza. Śmiałkiem, który podjął wyzwanie, był Jan Jakub Kolski, jednocześnie największy wrażliwiec i twardziel wśród polskich reżyserów. I znów – jak w przypadku Skolimowskiego – za decyzją o próbie przeniesienia na ekran "Pornografii" nie stały wieloletnie rozważania, ale przypadek i nieokiełznane ambicje. Kolski potraktował bowiem Gombrowicza " jako wyzwanie, jako przygodę męską i zawodową".
Wyzwanie nie należało do łatwych, o czym przed Kolskim przekonało się wielu twórców. Swoją adaptację "Pornografii" chciał przygotować Andrzej Wajda; nad projektem bez efektu pracowali twórcy z Hollywood; Luc Bondy i Gerard Brach, wieloletni współpracownik Romana Polańskiego, po roku prac zarzucili projekt (dopiero Kolski przywrócił go do życia); a projekt adaptacji przygotowywany przez Grzegorza Jarzynę także nie doczekał się realizacji.
Nauczony ich doświadczeniem i bogatszy o historię "Ferdydurke" Skolimowskiego Kolski wiedział, że aby naprawdę opowiedzieć w kinie historię z "Pornografii" nie można podchodzić do Gombrowicza na kolanach. Więcej - trzeba być gotowym, by wziąć się z nim za bary. I Kolski zrobił to, szybko przekonując się, jak trudnym przeciwnikiem jest autor "Trans-Atlantyku". Tak mówił o tym Magdzie Voigt z Interii:
Po roku proces adaptowania zastał mnie mniej więcej w takim momencie, w jakim zastał – jak mi się wydaje – pozostałych adaptatorów, czyli momencie bezradności. I wtedy pojechałem do Witulina, w pejzaż serdeczny Gombrowicza, w miejsce, gdzie do dziś stoją ruiny fabryki tektury, którą jego rodzice ufundowali mu zamiast stypendium, z tego łożyli na jego kształcenie. I tam z fundamentów wydłubałem taki wielki kamień, z pięćdziesiąt kilo (…), włożyłem go do samochodu i powiozłem do Wrocławia, paręset kilometrów, i wyjąłem u siebie na podwórku. I usiadłem na nim.
Żonisko moje wychodziło z domu i pytało: “A co ty robisz? Czyś ty zwariował?”. Bo tak to wyglądało – jakbym zwariował. A ja mówiłem: “Wysiedzę Gombrowicza. Nie wysiedzę głową, może wysiedzę inną częścią ciała”. I wysiedziałem. Coś zaczęło mi się “otwierać” w tej powieści, jakieś “prześwity”, które doprowadziły do decyzji zuchwałych, ale takich, które poskutkowały scenariuszem dającym się przełożyć na film.
Kolski postanowił przefiltrować Gombrowicza przez siebie, pójść za duchem, a nie za literą gombrowiczowskiego tekstu. Po latach tak opisywał ten proces Barbarze Hollender:
Musiałem znieczulić się na język Gombrowicza, jego frazę, melodię. Nauczyłem się mówić "nie" całym fragmentom, które zachwycały mnie jako czytelnika, ale nie dawały się zamienić na film. Kiedy jednak odrzuciłem te piękne kawałki, pozostało niewiele. Dlatego "przyszyłem" do bohaterów nowe zdarzenia i przede wszystkim dałem im nowe motywacje. Książka może rozgrywać się w głowach bohaterów, film to obrazy.
Znów – jak w przypadku "Ferdydurke" - okazało się, że dramaturgiczna wyporność powieści Gombrowicza jest zbyt niewielka, by unieść pełnometrażowy, fabularny film. Kolski we współpracy z aktorem Krzysztofem Majchrzakiem dopisał więc własną historię, wczytał się w Gombrowicza i w jego bohaterach znalazł ślady prowadzące do ich przeszłości. Tak oto Fryderyk, bon vivant, "król życia" u Kolskiego stał się ojcem, który przed laty nie potrafił ochronić przed śmiercią swojej kilkuletniej córeczki, a dziś dręczony jest przez poczucie winy.
Nie wszystkim podobało się takie potraktowanie powieści Gombrowicza. Znaczna część dziennikarzy zarzucała Kolskiemu, że odszedł zbyt daleko od tekstu "Pornografii", zaś jeden z krytyków zarzucał twórcom, że wprowadzili do filmu wątek Holocaustu, by zwrócić uwagę na swój film i… zwiększyć szanse na festiwalowe nagrody. Prawda była jednak zupełnie inna, a wątek zagłady został wyprowadzony z samego Gombrowicza, który w swej powieści zapisał m.in. takie zdanie: "W zasadzie nic się nie zmieniło, jedynie w miasteczku dało się odczuć dojmujący brak Żydów". Dla Kolskiego stało się ono początkiem "innej przygody mojej".
Filmowa "Pornografia", którą premierowo zaprezentowano na festiwalu w Wenecji w 2003 roku, nie została odpowiednio doceniona. A powinna. Bo Kolski odważnie wszedł w starcie z Gombrowiczem, przeczytał go po swojemu i na nowo. Przede wszystkim zaś – stworzył poruszający film ze znakomitymi zdjęciami Krzysztofa Ptaka, świetną kreacją Krzysztofa Majchrzaka i z muzyką Zygmunta Koniecznego, którą pamięta się nawet po upływie kilkunastu lat.
"Kosmos" Andrzeja Żuławskiego - pożegnanie
Długie życie wróżyć można także ostatniej z dotychczasowych adaptacji Gombrowicza, "Kosmosowi" wyreżyserowanemu przez Andrzeja Żuławskiego. Nie tylko dlatego, że po śmierci reżysera film okazał się jego artystycznym pożegnaniem, co skłaniać może do różnorakich, quasi mistycznych interpretacji.
Oto bowiem w filmowym "Komosie" nastąpiło spotkanie dwóch niezwykłych osobowości i przenikliwych umysłów. Czytany kilkanaście miesięcy po śmierci Andrzeja Żuławskiego wywiad rzeka przeprowadzony przez Piotrów Mareckiego i Kletowskiego każe sądzić, że nie było w polskim kinie drugiego reżysera, który tak bardzo pasowałby do adaptowania prozy Gombrowicza, który tak dobrze go rozumiał i tak krytycznie go czytał. Żuławski, wielki erudyta polskiego kina, jako jedyny dotąd wynalazł własny język, za pomocą którego mógł wypowiedzieć na ekranie gombrowiczowskie prawdy, nie brzmiąc przy tym jak uczniak recytujący frazy wieszcza.
Jest to tym bardziej zaskakujące, że i filmowy "Kosmos" powstał niejako przez przypadek. Reżyser pytany przez Tadeusza Sobolewskiego, czy długo przygotowywał się do tego filmu, odpowiadał:
Nie. Ale zadzwonił Paolo Branco, producent mojej "Wierności", i zapytał, czy znam "Kosmos". Zrobiłem wielkie oczy. Doceniam producenta, który czyta takie książki. Ten piekielnie inteligentny, szalenie literacki tekst dotyczący spraw wiecznotrwałych - to dla adaptacji karkołomne przedsięwzięcie. Ale przeczytałem "Kosmos" po raz któryś i poddałem się jego jadowitemu wdziękowi
(…) Poprosiłem Paola Branco o miesiąc i spróbowałem wypichcić scenariusz, który będąc wierny Gombrowiczowi, byłby jednak kinem. Branco nie znalazł pieniędzy w PISF-ie. Francuzi na hasło "Gombrowicz", zapytali: "A kto to?". (…)Doceniając odwagę producenta, który zamiast produkować jakieś kolejne gówno, bierze się za "Kosmos", wdałem się w robotę. Napisałem scenariusz, który nikomu się nie podobał, i pojechaliśmy na zdjęcia w Portugalii.
Owocem pracy Żuławskiego był film niezwykły: dzieło autonomiczne i w pełni niepodległe wobec Gombrowicza, a zarazem bliskie jego literaturze. Żuławski nie zdradzał Gombrowicza, ani nie dopisywał mu nowych znaczeń – szukał środków filmowych, które pozwoliłyby mu oddać piękno gombrowiczowskiej opowieści i jej groteskowy charakter. Utkał swój film z mikro żartów – czasem językowych, czasem intertekstualnych, wplatając w "Kosmos" filmowe cytaty i literackie aluzje do Stendhala i Sartre'a, a nawet "Gwiezdnych wojen".
Przede wszystkim jednak Żuławski w "Kosmosie" wyrażał tę samą prawdę, która stała u początku powieści Gombrowicza – o głodzie sensu i potrzebie budowania znaczeń. Tak jak Gombrowicz opowiadał o bohaterze, który z pozornie nieznaczących szczegółów buduje swą wizję świata, próbując nadać przypadkowym zdarzeniom logiczny kształt i zrozumieć ich ukryty sens.
Jak to się stało, że to właśnie Żuławski odniósł sukces jako adaptator? Profesor Tadeusz Lubelski w swym przenikliwym eseju poświęconym "Kosmosowi" wskazuje na możliwą przyczynę. Jest nią – paradoksalnie – niewiara w kino jako medium zdolne do wyrażania treści równie subtelnych jak te, które interesowały autora "Ferdydurke". Przyglądając się karierze Żuławskiego Lubelski zauważa, że artysta z reżysera z biegiem lat przeobraził się w pisarza. Podczas gdy w pierwszych dwóch dekadach swojej kariery Żuławski zrealizował aż dziewięć filmów, w kolejnych dwudziestu pięciu latach nakręcił ich zaledwie cztery, pisząc w tym czasie 25 książek.