Fotografia, którą mam rękach, tkwi pośród innych zdjęć tak długo, że aż się przestałem nią przejmować. Od początku zabawna, ale poza tym zamknięta, bo samego dowcipu, jaki w niej tkwi (i nie był zamierzony), w zdjęciach nie cenię nadmiernie: nie prowadzi daleko, mrugnięciem oka jak szybkim skinieniem zbywa inne możliwości tkwiące w zdjęciach z pozoru zwykłych. Nieraz trzeba czekać całe lata, aż coś się wyłoni ze zdjęcia: chodzi o to, żeby dostrzec ten mały otwór, dziurkę w ścianie, przez którą widać szersze przestrzenie. Nadmiar wolnego czasu, jaki został mi ofiarowany przez zamknięcie, owo doprowadzające do furii odosobnienie, sprawił, iż kłopotliwa fotografia, o której tu piszę, znów się znalazła w moich rękach.
Niemal wszystko jest w niej takie, że aż nie ma co tu opisywać, format zwykły, mniej więcej 13 na 17 centymetrów, czarna obwódka, ślad kończącego się negatywu, najwyraźniej szklanej kliszy. Tak zostało przycięte i w tej postaci ktoś uznał je za skończone. Więc zdjęcie z obwódką. Nawet karton, na który je naklejono, jest zwykły, elegancko szary. Na pierwszy rzut oka nie podejrzewałbym go o te prawie sto lat: karton nie stał się kruchy, zachował formę, niemal nie pożółkł na brzegach. Tylko ludzie na zdjęciu, ich ubiór i fryzury, i wnętrze, w którym się zaleźli, zdradzają, że to gdzieś w przeszłości, w zeszłym wieku, bliżej początku niż końca. Podobnie zresztą jak sama technika, myślę dopiero po chwili, choć przecież moje pierwsze zdjęcia do dokumentu (tłusty, roześmiany ja w zbyt ciepłej koszulce z materiału frotté) miejscowy fotograf wykonał właśnie na maleńkim szkiełku, a jego pomocnik retuszer, którego stanowisko znajdowało się obok rzędu krzeseł dla oczekujących, paroma machnięciami ołówka poprawił niedoskonałości. Więc, jeśli to liczyć na mojej skali czasu, jeszcze nie tak długiej, to na prowincji Europy zdjęcia wykonywano na szklanych negatywach stosunkowo niedawno, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Żeby się wydobyć z okowów nudy, wyłapuję w tej fotografii to, co najciekawsze: jest gra postaw i spojrzeń ośmiu przedstawionych osób, czwórki siedzących, czwórki stojących, siedmiu mężczyzn i jedynej kobiety. Patrzą jakby nielogicznie, bez ładu i składu, a jednocześnie mają sprawiać wrażenie, że mimo zamkniętych ust prowadzą ze sobą rozmowę. Centralna postać, siedzący mężczyzna, który wydaje się szczególnie mikry nie tylko za sprawą cudu perspektywy oraz obecność kolosa po lewej, ma swojej twarzy coś ptasiego, dziwne podobieństwo do Leśmiana; jego oczy są półprzymknięte, może wpatrzone w obrus na stole, w leżący na nim zapisany papier, a może po prostu ten łysiejący i elegancki pan odpoczywa po męczącym spotkaniu, z grzecznym półuśmiechem zabłąkanym na ustach. Ten brak spojrzenia sugeruje nieobecność i zabłąkanie we własnych myślach.
Ale po kolei: po lewej stoi, trudno to określić inaczej, mężczyzna ze wszech miar nadmierny, pod muszką, z prawą dłonią wepchniętą nieelegancko w kieszeń marynarki. Wszystko w nim jest obfite, potężne uda, baloniasty brzuch, tłuste dłonie i jedyny widoczny palec, serdelkowaty kciuk; nad nimi okrągła twarz z wąsikiem, włos elegancko zaczesany do tyłu, całość opakowana w garnitur w prążki (a ja myślę o tym, jak ta marynarka wyglądała na wieszaku: olbrzymi płat wełnianego materiału, rozszerzający się u dołu niemal w nieskończoność). Tak mógł wyglądać dyrektor banku, lekarz, prawnik, hotelarz rozmiłowany w kuchni własnej restauracji: jako jedyny spogląda poza kadr, przed siebie, gdzieś w górę po prawej, jakby w niebo. Ja jednak byłem w sali, gdzie wykonano tę fotografię i wiem, że patrzy w sufit lub ścianę.
Kolejny człowiek, siwiejący mężczyzna z bródką, pod krawatem, w binoklach, siedzi przy stole z dłońmi złożonymi na podołku. Podobnie jak główny bohater sceny, wpatrzony jest w siebie, lekko przechyliwszy głowę na bok, jakby drzemie w wymiętolonym trzyczęściowym garniturze (choć przecież bije od niego niewątpliwa elegancja). Nad nim stoją dwaj kolejni mężczyźni, pierwszy niemal roześmiany, ostrzyżony tak krótko, że prześwituje jego czaszka, drugi uśmiecha się tylko bardzo dyskretnie, niemal niewidocznie. Obaj zwróceni są ku swojej lewej stronie, mojej prawej, ponad głową śniętego bohatera. I tak dalej; jest, co jest.
Mocny cień rzucony na ścianę i odblask na szybie okna wyjaśnia półprzymknięte oczy pozujących: strzał magnezji i to, co mu towarzyszy, iskry i dym, błyśnięcie. (Za kilka lat jednorazowa żarówka zastąpi magię żywego wybuchu). Lampa wydobywa zagniecenia, kanty, wszelkie detale garderoby, nierówności ściany, blask farby olejnej w dolnej części ściany; a niektóre twarze zamienia w maski.
Ta sala wygląda dziś inaczej, nikt już nie używa artystycznego wałka do malowania lamperii, nie pamiętam, żebym w niej widział otwarte okna. Hotel Pollera w Krakowie przy ul. Szpitalnej, mniej więcej w pół drogi między dworcem a Rynkiem. Wykaligrafowany starannie podpis pod zdjęciem wyjaśnia całą sytuację: "Wspólna fotografia ze sławnym Szermanem z Wiednia, fenomenalnem medium. Odczytuje listy zapieczętowane, odgaduje przeszłość i przyszłość. Hotel Pollera 1925. Członkowie Tow. Metapsychicznego".
Przedstawiony w centrum fotografii mężczyzna, ten drobny i wpatrzony w papier, ma zatem być "sławnem Szermanem z Wiednia", Rafałem Szermanem lub Schermanem w polskiej literaturze, znanym również jako Raphael lub Rafael Schermann: urodził się w Krakowie, na Kazimierzu, tam pobierał nauki w chederze, potem zaś uczył się w szkole handlowej. Pracował w Towarzystwie Ubezpieczeniowym "Feniks" w Krakowie, tym samym, które wybudowało sobie wielką kamienicę w Rynku, na rogu świętego Jana (ale to później). Na koniec Schermann przeniósł się do wiedeńskiej centrali Towarzystwa. Swoje umiejętności spoza sfery ubezpieczeniowej, nadprzyrodzonej, wielokrotnie chwalone, ale i kwestionowane, przedstawiał na publicznych występach, tournées po Europie i po Stanach Zjednoczonych. Oprócz wydanej po niemiecku i przetłumaczonej na kilka języków książki poświęconej grafologii "Pismo nie kłamie: psychografologia" (aż dziw, że polskiego wydania doczekała się dopiero w 1939 roku, po dziesięciu latach od jej wydania w niemieckim oryginale, za to została u nas wznowiona aż dwukrotnie w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku). Przy okazji autor groszowych kryminałów sądowych, między innymi "Hilfe! Mörder!", "Trzy testamenty księcia X." i "Samobójstwo zmarłego" (ta ostatnia, niespodzianka, wznowiona w 2014). Nabieram ochoty, żeby pogmerać głębiej w jego życiorysie: niewiele tego.
Jest jeszcze coś, spoza tej sfery: myślałbym raczej, że ten niewielki człowieczek jest u progu starości, urodził się jednak w 1879 roku. Na zdjęciu ma czterdzieści sześć lat, na zbliżeniach z tego samego okresu nie jest ani tak łysy, ani tak stary. Będzie żył, jak czytam, jeszcze piętnaście, może dwadzieścia lat, nie wiadomo, ile dokładnie; przed wojną przeprowadził się z Wiednia do Krakowa, następnie do Warszawy. Zginął być może tam, być może na Syberii, tak za świadectwami świadków uważała jego siostra, Zofia Schermann Rosenstrauchowa; ślad po nim nie został odnaleziony. W liście Zofii skierowanym do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce z 1947 roku czytam o kolejnej postaci skrytej w drobnym ciele, poza skrzętnym i docenianym urzędnikiem, autorem tanich kryminałów, grafologiem i, co tu dużo gadać, wróżem, jest jeszcze kolekcjoner, który odrobinę się w tej pasji zatracił. Jego kolekcja przyjechała za nim z Wiednia i zawierała między innymi: "ok. 400 skatalogowanych obrazów – miscellanea, m. in. Rembrandt, Velázquez, Teniers (3 oryginały ze świadectwami oryginalności), Van Eyck, inne oryginały szkoły flamandzkiej, galeria o uznanej wartości"; następnie zegary, zegarki, w sumie około 350, dzwonki i tabakiery, też mnóstwo, a także "wykopaliska (starożytności)". Jest potężne archiwum grafologiczne, a także pełne i bogate wyposażenie mieszkania, a czego w nim nie ma, choćby ta "makata – pokrycie na łóżko z kremowego brokatu wyszywanego srebrem z biegnącym przez całą długość, 20 cm szerokim szczerozłotym pasem i takimiż frendzlami, ofiarowana bratu przez jednego z maharadżów". Całość została zrabowana, pisze Zofia, "przez "prezydenta" Warszawy w czasie okupacji niemieckiej, Ludwika Leista".
A on tu sobie skromnie siedzi, jak człowiek, któremu należą się honory, świadom swej sławy. (To być może ułuda). Naprowadza na niego stół z biały obrusem, wianuszek otaczających go ludzi czyni kompozycję zamkniętą: są jak ciemna aureola wokół jego skromnego jaśnienia. Być może odczytał im właśnie zamknięty list albo przepowiedział dokładnie przeszłość nieznanej mu osobiście osoby. Nad swoją, myślę, zbyt wiele nie medytował, skoro podczas wojny stało się, co się stało, i siostry nie ostrzegł, że będzie Holokaust, a jej, jak czytam, przyjdzie przecierpieć Birkenau. Byłby pewnie szczęśliwy, że bliska mu myśl jest nadal obecna, choć już w innej formule: "Krakowska Grupa Spirytystyczna powstała w styczniu 2015 roku, pamiętnego dnia w restauracji Sąsiedzi obierając za patrona Ojca Pio"; zaś literatura spirytystyczna dostępna jest powszechnie, szczególnie w krainie racjonalizmu (jak się w niej uznaje myśleć), Republice Francuskiej.
O co w końcu tu chodzi, czy w ogóle o zdjęcie? Ma swój rytm i cichy urok, skamienienie, precyzyjne ustawienie modeli, zapewne dzieło fotografa. Jest jeszcze fałszywa nuta, potężny dźwięk psujący wszystko, ów otyły jegomość, który jakby do grupy nie należał i patrzy nie wiadomo gdzie, jakby cała ta sytuacja nic go nie obchodziła. Cała rzecz, wiem to, im dłużej się zastanawiam, nie w samym zdjęciu, ale w paru istotnych momentach przyciągających oko, w najdrobniejszym i najpotężniejszym z pozujących, oraz w podpisie, w zestawieniu fotografii i darowanej wiedzy. Tej wiedzy nie tak wiele, bo archiwa Towarzystwa są w strzępach, ledwie co się ostało; więcej znaleźć można w czasopismach, coś się błąka po sieci.
Nie o nich chodzi, tych na fotografii. (Choć mnie ciekawi, kim byli, i kusi, żeby zbadać ich losy). Póki co, nie pasjonują mnie losy Towarzystwa, którego byli członkami. Historię Hotelu Pollera poznałem całkiem szczegółowo, kiedy w moich rękach znalazły się zdjęcia członków tamtej rodziny. Tu idzie o iskrę, która wszystko odpala, wydobywa z niebytu jak strzał magnezji: dzięki niej "ktoś" (a więc każdy z tłumu, jednoosobowy nikt) przeistacza się w osobę znaną z imienia, nazwiska i czynów (i dzięki bonusowi od losu okazuje się przy tym ciekawa). Dzięki podpisowi zdjęcie draśnięte nudą i nijakością wydobywa się z masy papieru; może się stać częścią archiwum lub, jak w moim przypadku, początkiem rozważań o roli słowa w fotografii.
Bo nie należy lekceważyć wagi słowa.