Mieszkanie wydawało się na wyrost. Ze swoimi sufitami zawieszonymi gdzieś wysoko przerastało niewielką rodzinę z małym dobytkiem, a położenie, w centrum miasta, było wręcz przesadne, niemal luksusowe, nawet jeśli to miała być odpłata za długie miesiące poszukiwań; nie wspominając nawet o cenie. Jedyny większy zgrzyt wypadał akurat naprzeciwko nas, po drugiej stronie wąskiej ulicy: doskonale widoczne z okien ziało miejsce po nieciągłości w zabudowaniach, tam, gdzie podczas wojny spadła bomba, zalepione betonowym budynkiem o uroku kartonowego pudła. Ale to nam niespecjalnie wadziło, bo nie spodziewaliśmy się olśnień, tylko zwykłego mieszkania na obrzeżach miasta. Dostrzegaliśmy pozostałe wady: konieczność remontu, bo stan mieszkania był fatalny: jeden z pokoi był zielonogranatowy, wcześniej właściciele wybierali dlań barwy zgniłozieloną i czerwoną, co odkryliśmy jednak dopiero później, podczas malowania. Na szczęście reszta pomieszczeń była zwykła jak na tutejsze standardy, żółta albo różowa. Do drzwi toalety przyśrubowano aluminiową popielniczkę PKP, a różowe kafelki w łazience ze stukiem odpryskiwały dniem i nocą. Okna były przewiewne jak firany, czego doświadczyliśmy już pierwszej jesieni, kiedy deszcz wlewał się do środka i w panice wciskaliśmy w szpary zrolowane ręczniki i szmaty. W zimie zastąpiły je koce, bez nich temperatura spadała poniżej przyzwoitej; lubiliśmy za to skrzypiące parkiety ze zużytej klepki, zawrotnie wysokie pokoje, no i po prostu przeważał zachwyt, bo z okien roztaczał się widok na niczym nieprzesłonięte niebo, a ta wielka, wysoka przestrzeń była tylko dla nas, a w niej całodniowe i szczodre światło.
Moja droga do pracy przez Rynek trwała wtedy kilka minut, J. miała trochę dalej, choć też blisko. Mogłem iść z zamkniętymi oczami, zresztą i tak przez lata na tej krótkiej trasie zazwyczaj zatapiałem się w rozmyślaniach o tym, po co nadal tkwię na etacie, a jedyna odpowiedź, że dla świętego spokoju i zarobków, napełniała mnie odrazą do siebie. Po raz kolejny uczyłem się okolicy, drogi do starych i nowych miejsc, do szkoły dziecka, do rozmaitych sklepów, głównie spożywczych, w centrum tworzących wówczas jeszcze rozległą sieć, do punktów usługowych i na targ; we dwoje wybieraliśmy kina, które nam najbardziej odpowiadały, było ich sporo. Uczyłem się powoli przewag i minusów okolicznych placówek pocztowych, starając się wybrać złoty środek między opryskliwymi urzędniczkami a kolejkami bez końca. Zdobywałem też wiedzę na inne tematy, związane już nie z tym co jest powszechnie konieczne, tylko niektórym, przy czym nie zależało to nawet od mojego wyboru, a wewnętrznego przymusu odbywania krótkich podróży; nie wiedziałem wtedy jeszcze, że z czasem to uczucie może się zaostrzyć i stać się dla mnie, nosiciela, bardzo kłopotliwe. Te trasy zaczynały się często tuż za rogiem, od muru klasztornego z ręcznie robionej i częściowo zwietrzałej cegły, która układała się w długi, wklęsły łuk, który pewnie kiedyś pasował do duktu ulicy, a dziś wygląda jakby dawna linia prosta sflaczała i zapadała się bezwładnie do środka. Trzy drogi prowadziły do wielkiego parku, do wszystkich jego bram, na Błonia dwie, nie licząc drobniejszych czy nierozsądnie długich wariantów.
Tramwaje do odległych dzielnic, a nawet do gmin już pozamiejskich, gdzie więcej pól i przemysłu niż domów, miały swoje przystanki pod domem; jeździłem więc do miejsc, gdzie huta sąsiadowała z drewnianymi ostańcami, a pola wielkości większego ogródka bronił przed ptactwem martwy gawron zawieszony na sznurku. Zimą ludzie brnęli do siebie przez zaśnieżone bruzdy. Chodziłem najdalej, jak się tylko dało, bardzo często nocą, fotografowałem miasto i przedmieścia z równym zapałem jak odległe krainy. Nie było różnicy, wszystko było dla mnie nowe. Bo jedną z zalet tego miejsca jest to, że można stąd dojść niemal wszędzie, dokądkolwiek szybko dojechać, na dworzec są dwa krótkie przystanki, na lotnisko niecałe pół godziny. Przemieszczanie się jest przypisane do wielu moich zajęć, tych, które zacząłem wykonywać, kiedy nie wytrzymałem w dawnej pracy, w ostatnich latach wykonywanej zresztą coraz gorzej, z ruchu bierze się niemal wszystko, co robię. Pisanie, które niezauważalnie przeistoczyło się z pokątnego zajęcia w zawód, od początku wymuszało na mnie uliczne podsłuchy, podglądanie, podkradanie drobnych wydarzeń: jestem w tym fachu raczej kieszonkowcem niż specjalistą od wielkich skoków. Ruch, fotograficzne notatki, ciągłe porównywanie przypisane są również do tworzenia wystaw, pisania o fotografii, a do pisania o jedzeniu potrzebna jest wiedza nie tylko wyssana z książek, ale nawiedzanie muzeów i nieustające próbowanie smaków, gdziekolwiek jestem. Każde z tych i pozostałych, drobniejszych zajęć, wymusza dostęp do źródeł i ludzi. Nie można jednak powiedzieć, że to beztroskie włóczęgi bez planu czy turystyczne wyprawy, byłaby to fikcja stworzona dla podniesienia własnej wartości, zabieg budujący markę człowieka wolnego i niezależnego: bo równie ważną, ważniejszą nawet stronę stanowi bezwzględna rutyna, codzienna nuda, zmuszanie się wszelkim sposobem do wielogodzinnego siedzenia. Każde z tych zajęć polega na powtarzalności, łamaniu siebie, codziennym zachowaniu względnego spokoju, by wygasić lęk czy wzbierającą wściekłość. Cały ten proces odbywa się w samotności: bo nie poszarzała twarz szlifierza ma wabić, a blask tego, nad czym pracował.
Siedzenie, bezruch, niepewność, sekretarska praca, najczęściej w domu, choć tam kusi, żeby co chwila zaparzyć herbatę, przejrzeć gazetę w internecie, cokolwiek, co pozwoli zerwać na chwilę kontrakt zawarty ze sobą czy zleceniodawcą. W czterech ścianach własnego mieszkania częściej czuję potrzebę, by odnaleźć na półkach zagubioną książkę, i za każdym razem wydaje się, że jest bezwzględnie konieczna do pisania, albo poszukiwać w wirtualnym świecie nieistniejących źródeł. Dom, bezpieczne schronienie, sprzyja tworzeniu zapór przed jednostajną pracą, stukaniem w klawiaturę; czasem trzeba więc pożegnać się na chwilę z mieszkaniem i uciec do czytelni, księgarni albo kawiarni. Bo choć mieszkanie nadal jest schronieniem, to bywa, że rozprasza, bowiem z czasem przestały je wypełniać wyłącznie soczyste światło i nieliczne graty, zamieniło się w radosny, choć niepokojący zbiór tego wszystkiego, co nam się spodobało mieć na ścianach i podłogach, obrazów, zdjęć, dywanów, a niemałą część przestrzeni zabierają książki, kupowane, od kiedy pamiętam.
Więc ruch i przestój, na zmianę: żeby zastygnąć nad pracą, trzeba pogmerać w świecie, napełnić głowę czymś świeżym, samymi książkami się nie da, ani tym, co płynie z sieci. I tak na przemian, siedząc przed komputerem cicho knuję wyjazdy i sprawdzam pogodę w różnych miejscach, a w podróży coś nieustannie notuję na wszelki wypadek, robię byle jakie zdjęcia, prywatną dokumentację, żeby, jeśli nie z pamięci, to z własnych zdjęć odtworzyć widoki, nie z cudzych. Po powrocie znów przyjdzie usiąść na długo, przymuszać się: tak wygląda to schizofreniczne życie człowieka cieszącego się ponoć większą od innych wolnością.
Jakiś czas temu spędziłem pewien czas w szpitalu: dokoła nocne krzyki, kilkuosobowa sala, zapachy ciała i szpitalnej kuchni, przywołujące wspomnienia szkolnej klasy i szkolnej stołówki, wreszcie brak zamków w łazienkach i toaletach. To, co przed przymusową pobytem w sali pełnej niepokojących dźwięków wydaje się wręcz nie do wytrzymania, po dwóch czy trzech dniach przeistacza się nieprzyjemną i dokuczliwą rutynę, znika lęk obecny w noc przyjęcia, kiedy po raz trzeci od późnego wieczora podawałem swoje dane, przebyte choroby i nazwy przyjmowanych leków, szpital bowiem, choć obficie zaopatrzony w komputery, nie połączył ich w sieć; a dwa pokoje dalej ktoś rzęził przy otwartych drzwiach, by w końcu wykrztusić z siebie życie. Kiedy już stamtąd na dobre wychodziłem, świeciło słońce, jakby specjalnie, mimo chłodu, niosłem płaszcz na ramieniu i byłem pełen dobrych myśli. Ta nadmierna radość nie trwała jednak długo, bo jak w wielu krajach przyszło nam się odizolować, choć, i to być może jedyna ciekawostka, która nas jakoś wyróżniała z tłumu chorych i zastraszonych, nierzadko towarzyszyła jej wiara, że jako naród wielokrotnie wskazany przez Boży palec uratujemy się dzięki wytrwałym modłom; lecz i tym razem ów pancerz nie sprawdził się najlepiej. Niedługo po słonecznym spacerze ku uzdrowieniu przyszło nam więc wspólnie z J. przesiedzieć w mieszkaniu całe tygodnie, bez prawa wyjścia za próg; było się do kogo odezwać, wspólnie pomarudzić, nocą słyszeć oddech drugiej osoby, ale na tym koniec, bo świat się kończył na progu mieszkania.
Przyszło nam siedzieć w czterech ścianach, niemal cudem kiedyś zdobytych, tym razem jednak nie z własnego wyboru, kiedy nachodzi chęć albo trzeba wykonać pilną pracę czy na ulicach dusi żar i się zwyczajnie nie chce, tylko z bezwzględnego przymusu, który miał trwać nie wiedzieć jak długo. Takie zamknięcie niepodobne jest do doprowadzających do furii podróży, kiedy mimo widniejących w rozkładzie jazdy godzin każda obietnica ulatniała się po niedługim czasie: pięć godzin mogło się zamienić w dwadzieścia, a nikt dokoła nie wydawał się tym zestresowany, co tylko wzmagało moje rozjątrzenie. W tym przypadku nie było rozkładu, jedynie nagły początek, dzień gorączki i zatrzaśnięcia drzwi przed nosem, zaś koniec, jak podczas każdego zagrożenia (a bywały większe) nie został nawet prowizorycznie oznaczony. Bezruch i uwięzienie w czterech ścianach szybko wywołały mętlik w głowie, podobnie jak grypa powoduje utratę węchu i smaku, aż ogarnia pewność, że nigdy nie wrócą: tyle że nie samo odebranie swobody doprowadzała do lęku i utraty woli, ale jej bezwzględny przymus i niepewność. Tak jak w szpitalu, gdzie poza murami oddziału nie ma świata, epidemia, zresztą każda, podobnie jak inne w miarę realne zagrożenie, która nakazuje nam wciskać się za dnia w kryjówki jak szczury, nieważne czy przed tym, co można by zawlec do domu wychodząc mimo zakazów na ulice z obawy przed światem, czy też, jak lubimy mówić o sobie, z troski o to, co nasza obecność mogłaby wyrządzić światu. Rozległa przestrzeń mieszkania stała się niewidoczna, skoro niedostępny stał się świat poza murami, straciłem zainteresowanie wszystkimi drobiazgami, na które w innych czasach lubię spojrzeć choćby przelotnie, a czasem wziąć do ręki, zastanawiając się nad ich pochodzeniem, wszystko znikło: nic mnie już nie obchodziło. Stały się niewidoczne, jak półki, na których stoją, jak ściany, na których wiszą ulubione dzieła. Cała ta przestrzeń skurczyła się jak jaszczurza skóra do kuchni, do łóżka, na którym leżałem skulony, a wraz z przestrzenią skurczyłem i ja, żeby na koniec już nie nawet marzyć o wyjściu na ulice, o ucieczce. Zgubił się gdzieś sens i zagubiłem się ja sam.