[Wisława Szymborska: Dwukropek. Wydawnictwo a5, Kraków 2005, s. 46.]
Tym razem nie czekaliśmy długo - bo na wiersze i kolejne tomiki Wisławy Szymborskiej s i ę c z e k a, zgadując ich ton i temat, warsztat i wydźwięk - zaledwie trzy lata i parę miesięcy...
Nowym zwyczajem omówienia i recenzje poprzedziły tomik. Zanim Dwukropek (2005) ujrzał późnolistopadowe światło, niecierpliwi i głodni otrzymali pierwszą, orientacyjną strawę, zaostrzającą apetyt na przygotowaną w krakowskim Wydawnictwie a5 całość. Tu i ówdzie można było przeczytać o nowych wierszach, których bohaterem jest pies Hitlera (chodzi o drukowany w majowej "Twórczości" z 2004 roku Monolog psa zaplątanego w dzieje), jako że dzieci politycznej epoki chwytają głównie, a nieraz wyłącznie, wszystko, co ma wydźwięk, "odcień", "aspekt polityczny". To polityka - nieszczęście naszych czasów, zamulające szare komórki szarych ludzi, a nawet głów do pozłoty - wyniosła niebotycznie, i chyba ku utrapieniu samej autorki, Fotografię z 11 września ponad inne, równie znakomite wiersze Chwili (2002). W Dwukropku, jak wskazują na to wstępne sygnały i zapowiedzi, rolę holownika może odegrać wilczur z alpejskiej rezydencji Adolfa Hitlera, "wybrany pies swojego pana", tragicznie zaplątany w ludzkie dzieje, któremu po sześćdziesięciu latach milczenia łaska poezji - czyniąc podmiotem i narratorem - udzieliła bezstronnego głosu ważnego, choć przewrotnego świadka historii:
Byle parszywy kundel potrafi mieć pana.
Ale uwaga - wara od porównań.
Mój pan był panem jedynym w swoim rodzaju.
Miał okazałe stado chodzące za nim krok w krok
i zapatrzone w niego z lękliwym podziwem.
[...]
Tylko mnie wolno było
z głową na jego kolanach
dostępować głaskania i tarmoszenia za uszy.
[...]
Na innych gniewał się często i głośno.
Warczał na nich, ujadał
biegał od ściany do ściany.
Myślę, że lubił tylko mnie
i więcej nigdy, nikogo.
Miałem też obowiązki: czekanie, ufanie.
Bo zjawiał się na krótko i na długo znikał.
Co go zatrzymywało tam, w dolinach, nie wiem.
Odgadywałem jednak, że pilne to sprawy,
co najmniej takie pilne
jak dla mnie walka z kotami
i wszystkim, co się niepotrzebnie rusza.
I jeszcze finał tej bajki narracyjnej, tej przypowieści czy apokryfu, jakże podobny do finału pana, do epilogu wszystkich Wielmożów Historii, tyranów i dyktatorów...
Ktoś zerwał mi obrożę nabijaną srebrem.
Ktoś kopnął moją miskę od kilku dni pustą.
A potem ktoś ostatni, zanim ruszył w drogę,
wychylił się z szoferki
i strzelił do mnie dwa razy.
Nawet nie umiał trafić, gdzie należy,
bo umierałem jeszcze długo i boleśnie
w brzęku rozzuchwalonych much.
Ja, pies mojego pana.
Na dnie wiersza Szymborskiej, pod przykrywką równej, beznamiętnej opowieści "ciurkającej", kryje się, zwyczajna u tej poetki, myśl przewrotna i nie pozbawiona goryczy: dziś wyobraźnia się znieczuliła, hekatomba opatrzyła, sumienie zarosło nie tyle "błoną podłości", co statystycznej obojętności. Trzeba zaproponować ludziom mniej prostolinijne, naiwne i ograne sposoby przemawiania, przekonywania, nową formułę wzruszenia. Już trzydzieści lat temu, w Wielkiej liczbie (1976) na otwarcie tomiku takie wyznanie:
Cztery miliardy ludzi na tej ziemi,
a moja wyobraźnia jest jak była.
Źle sobie radzi w wielkimi liczbami.
Ciągle ją jeszcze wzrusza poszczególność.
Szymborskiej zdaje się wtórować Herbert ze swoim Panem Cogito czytającym gazetę:
Na pierwszej stronie
meldunek o zabiciu 120 żołnierzy
wojna trwała długo
można się przyzwyczaić - tuż obok doniesienie
o sensacyjnej zbrodni
z portretem mordercy
oko Pana Cogito
przesuwa się obojętnie
po żołnierskiej hekatombie
aby zagłębić się z lubością
w opis codziennej makabry
[...]
120 poległych
daremnie szukać na mapie
zbyt wielka odległość
pokrywa ich jak dżungla
nie przemawiają do wyobraźni
jest ich za dużo
cyfra zero na końcu
przemienia ich w abstrakcję
temat do rozmyślania:
arytmetyka współczucia
Pamiętamy jeszcze, jak Gombrowicz grzmiał w Dzienniku 1953-1956 przeciw tym prozaikom powojnia, którzy "zabrali się do ciał torturowanych sądząc, że niebotyczność cierpienia dostarczy im jakiejś prawdy, moralności"; którzy uwierzyli, że Himalaje trupów, miliony pomordowanych są dostateczną rękojmią wielkiej, poruszającej literatury i argumentem przeciw wojnie. Kłuł ich i zawstydzał: "Proust więcej znalazł w swoim ciasteczku [...] niż oni w dymiących przez lata całe krematoriach. [...] Zakazałbym tej typowo polskiej naiwności, która mniema, że tylko na szczytach jest coś do odkrycia. [...] Dlatego, gdybym był towarzyszem-prezesem ich Związku Literatów w tych dniach powojennych, zaleciłbym wyjątkową ostrożność w traktowaniu tematów demonicznych, nadmiernie olbrzymich - a przynajmniej wyjątkową chytrość. [...] Jękami nie robi się literatury. Ani pustką à la Borowski. Ani sumieniem à la ksiądz Andrzejewski".
Monolog psa zaplątanego w dzieje, jak przedtem inne znakomite "zwierzęce" wiersze, by przypomnieć jedynie Małpę, Dwie małpy Bruegla, Tarsjusza, Zwierzęta cyrkowe, Kota w pustym mieszkaniu, wiersze z Yetim, martwym żukiem i preparowanym dinozaurem (Z nie odbytej wyprawy w Himalaje, Widziane z góry, Szkielet jaszczura), to dowód, że Szymborska jest raczej "chytra" czy po prostu inteligentna, niż naiwna (nie bez kozery pisała przecież dwadzieścia lat temu: "Wolę dobroć przebiegłą od łatwowiernej za bardzo"). Że z porażki pierwszych, ideowych dokonań, zanadto frontowych i frontalnych, czegoś się nauczyła. Że szczęśliwie wybiera ścieżkę Ezopową zamiast Kazalnicy, aluzyjne "ogródki" zamiast trybunału, grodzkiego, piotrkowskiego czy w Norymberdze, napomknienie w miejsce Sądu Ostatecznego, raczej penetrację zakamarków niż łysych wierzchołków, chętniej skrawków i marginesów niż "centralnych problemów ludzkości". Szymborska, czego nie ukrywa, woli "oddolność" niż "odgórność", podrzędność niż nadrzędność, poszczególność raczej niż globalność. I - jak się zdaje - "czas owadzi od gwiezdnego", bardziej zwierzęcość niż boskość, ułomność niż Absolut, "piekło chaosu od piekła porządku". Moralizowanie, mentorowanie, zapał poprawiania świata doktryną, chwytanie Pana Boga za nogi to nie jej specjalność. Udowodniła już wielokrotnie i olśniewająco, że potrafi przenieść drastyczne sprawy Rodzaju, kunsztowne i kosztowne paradoksy Historii w lżejszy, mniej zobowiązujący wymiar i kaliber gawędy, przypowieści, dramy, happeningu… Również w Dwukropku ma miejsce w sposób nie narzucający się, prawie niezauważalny (na tę przewrotną "lekkość" Szymborskiej, na to sotto voce grazioso już nabrało się wielu miłośników grave risoluto i tutta la forza) dotykanie meritum spraw ludzkich... przy szydełkowaniu. By nie być gołosłownym: Pascalowskie dramatyczne, może nawet histeryczne, fundamentalne pytanie retoryczne "czemu raczej tu niż gdzie indziej, czemu raczej teraz niż wtedy... Kto mnie tu postawił? Na czyj rozkaz i z czyjej woli przeznaczono mi to miejsce i ten czas?" brzmi u Szymborskiej, na otwarcie nowego tomiku, jakoś mniej ostatecznie, kosmicznie i demonicznie. Wygląda bardziej zwyczajnie, lekkostrawnie, frywolnie może nawet, figlarnie...
Niewiele brakowało,
a moja matka mogłaby poślubić
pana Zbigniewa B. ze Zduńskiej Woli.
I gdyby mieli córkę - nie ja bym nią była.
[...]
Niewiele brakowało,
a mój ojciec mógłby w tym samym czasie poślubić
pannę Jadwigę R. z Zakopanego.
I gdyby mieli córkę - nie ja bym nią była.
[...]
Może obie spotkałyby się nawet
w tej samej szkole i tej samej klasie.
Ale żadna z nich para,
żadne pokrewieństwo,
a na grupowym zdjęciu daleko od siebie.
[...]
Zwyczajność, powszedniość, powtarzalność w wąskim zakresie życia, na zdumiewająco niewielkiej przestrzeni, z domem jako centrum wszechświata - jest nam przyrodzona. Czekająca nas, już chwilę po, kosmiczna perspektywa (czy jak w wierszu Miłosza zapowiedź "końca świata"), możliwa przecież do pomyślenia, jak tego dowodzą religia, filozofia, fizyka i poezja, praktycznie nie zmienia naszych przyzwyczajeń i nawyków związanych z obrządkami codzienności. Z naszym wąskim, zakrawającym na metafizyczną nieczułość, na brak wyobraźni czy krnąbrność, zdumiewającym przywiązaniem do ziemi i życia. Bo do czego nam, istotom pełzającym, zrytualizowanym czy zrutynizowanym, Boska, kosmiczna perspektywa czy Pascalowski le vertige, zawrót głowy, których chcieliby nas nauczyć najprzenikliwsi geniusze ludzkości? Skąd ta zadufana pewność (korygowana dyskretnie przez Szymborską) samozwańczych nauczycieli życia, że nasza dziwna niewrażliwość na "szersze perspektywy", dalsze horyzonty, że nasza ograniczoność, nieuwaga jest niewłaściwa i naganna?
Źle sprawowałam się dzisiaj w kosmosie.
Przeżyłam całą dobę nie pytając o nic,
nie dziwiąc się niczemu.
Wykonywałam czynności codzienne,
jak by to było wszystko, co powinnam.
Wdech, wydech, krok za krokiem, obowiązki,
ale bez myśli sięgającej dalej
niż wyjście z domu i powrót do domu.
Świat mógł być odbierany jako świat szalony,
a ja brałam go tylko na zwykły użytek.
Żadnych - jak - i dlaczego -
i skąd się taki tu wziął -
i na co mu aż tyle ruchliwych szczegółów.
[...]
Kosmiczny savoir-vivre
choć milczy na nasz temat,
to jednak czegoś się od nas domaga:
trochę uwagi, kilku zdań z Pascala
i zdumionego udziału w tej grze
o regułach nieznanych.
Tak, stanowczo nie jest człowiek, wbrew Micińskiemu, "komet królem", a i Szymborska dość daleko odjechała od stylistyki i słownictwa W mroku gwiazd i Króla-Ducha. Widać nie przebywamy na co dzień w górnych rejonach bytu i nie pamiętamy nazbyt pilnie o "drugiej przestrzeni". Póki nas nie porazi śmierć (która i tak już niczego człowieka nie uczy, bo - tu ukłon w stronę Epikura - przybywa spóźniona o całe życie), póki nie potrząśnie nami tragedia, jakaś nieuleczalna choroba, katastrofa, wypadek drogowy najbliższych, żyjemy sobie jakby nigdy nic, pośród codziennych trosk, prostych spraw i małych radości. Za co, jak się zdaje, w odróżnieniu od wielkich moralistów, nie zamierza się poetka na nas gniewać i boczyć. Wie bowiem, podobnie jak Camus, że "ludzie są zawsze tacy sami, ale w tym tkwi ich siła i ich niewinność". Nie zamierza w celu ich poprawy sprowadzać dżumy do miasta, asystować tragedii, gniewać się na rzeczywistość. Zawczasu czytać z chmur, co mogło zajść na szosie:
Jeszcze nie wiedzą,
co pół godziny temu
stało się tam, na szosie.
Na ich zegarkach
pora taka sobie
popołudniowa, czwartkowa, wrześniowa.
Ktoś odcedza makaron.
Ktoś grabi liście w ogródku.
Dzieci z piskiem biegają dookoła stołu.
Komuś kot z łaski swojej pozwala się głaskać.
Ktoś płacze -
jak to zwykle przed telewizorem.
kiedy niedobry Diego zdradza Juanitę.
Słychać pukanie -
to nic, to sąsiadka z pożyczoną patelnią.
W głębi mieszkania dzwonek telefonu -
na razie tylko w sprawie ogłoszenia.
Gdyby ktoś stanął w oknie
i popatrzył w niebo,
mógłby ujrzeć już chmury
przywiane znad miejsca wypadku.
Wprawdzie porozrywane i porozrzucane,
ale to u nich na porządku dziennym.
Niech nas jednak pozory przyziemności, zwyczajności u tej przewrotnej, ścichapęk poetki nie zwiodą. Szymborska stawia podstawowe pytania, podejmuje główne problemy egzystencji, załatwia krok po kroku, niewielkimi, ale starannie mierzonymi i dawkowanymi, niezauważalnymi środkami najważniejsze sprawy epoki. Tyle że nie od frontu, nie na łapu-capu, z biciem w dzwony i zawczasu przygotowaną tezą czy puentą, do tego modelowaną - jak u niektórych - na kształt objawienia, wyroczni. Dziwna rzecz, ale jej utwory nie wydają się doczepione do puenty, zdają się w ogóle mieć puentę za nic, jak gdyby nie chciały nas podprowadzać, obiecywać za wiele i zobowiązywać się odpowiedzią. Widać jest ona nieznana albo - co bardziej u Szymborskiej prawdopodobne - ostrożna, przybliżona, robocza, hipotetyczna, przedwczesna, niepełna, niegotowa, prowizoryczna. Niesprawdzona jeszcze życiem do końca, niedostatecznie wychodzona, jak powiada w Zmierzchu bożyszcz Nietzsche ("Nur ergangene Gedanken sind gut"), dlatego często powstrzymana, zawieszona, odłożona. Wyglądająca na wymijającą. Przypomina się z poprzedniego tomiku piękny wiersz Milczenie roślin, zgłaszający pilną potrzebę zasadniczej, poważnej rozmowy z bytem w celu lepszego wzajemnego poznania się i zrozumienia. I przypomina się ten schodzący z linii ognia, agnostyczny, a tak przecież uczciwy finał:
Porośla, zagajniki, łąki i szuwary -
wszystko, co do was mówię, to monolog,
i nie wy go słuchacie.
Rozmowa z wami konieczna jest i niemożliwa.
Pilna w życiu pośpiesznym
i odłożona na nigdy.
Ważkie pytania, tyle że stawiane nie wprost, lecz ogródkami, po drodze, mimochodem, głębokie i wnikliwe drążenia (jak choćby w znakomitym "wywiadzie" z Mojrą o Szefa całego interesu, o sprawstwo śmierci, o Zwierzchnika-zleceniodawcę), a w odpowiedzi puste przestrzenie i obszary ciszy, jakieś nie zdążające do puenty, do mocnego finału rozchwiania, rozpłynięcia, rozdrobnienia, jakby lękliwe utajnienia wypełniają Dwukropek. Te niedociśnięcia pedału, niedopięcia, zawieszenia albo odpowiedzi "dialektyczne", znoszące się wzajemnie, neutralizujące, te paty, remisy, te efektownie rozgrywane, a nierozegrane gry o wyniku zero - gotowiśmy w pierwszej chwili brać za słabość wiersza, dopóki przy bliższym wejrzeniu nie wychynie z tego światopogląd. Godzien szacunku dla jego intelektualnej uczciwości, dla jego odważnego agnostycyzmu i prohibicjonizmu, dla poetyckiego "primum non nocere" (zresztą autorstwa Horacego), tak dosadnie wyłożonego w przemówieniu sztokholmskim z 7 grudnia 1996 roku i zamarkowane już wcześniej pytaniem o poezję...
[...]
Niejedna chwiejna odpowiedź
na to pytanie już padła.
A ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego
jak zbawiennej poręczy.
P a d a n i e (czasem na płask, na wznak, na łopatki) chwiejnych odpowiedzi na niebotyczne pytania i płynący stąd prohibicjonizm, rozsądny probabilizm, wybór aproksymatywności przeciw pysze dogmatów i fałszywej boskości człowieka to u Szymborskiej nic nadzwyczajnego. Dziwna wstrzemięźliwość, wymijanie i ponawianie jest regułą jej gry ze światem. Lub, mówiąc językiem ostatniego tomiku, "stawianie znaków zapytania", a w odpowiedzi zostawianie miejsca po dwukropku. Czasem jest to miejsce na przedzieranie się przez próby i błędy ku odpowiedziom chwilowo zadowalającym, otwartym na nowe rewizje, czasem jest to unik lub system uników, innym razem cisza albo zakłopotana gadatliwość, kontrolowana, rzecz jasna, skwapliwie odmierzonym dystansem ironii, dziecięcego rozćwierkania, szczebiotu, akrobacji słownej, kunsztownego pięknisiostwa. Jak w przedziwnym, wielowarstwowym, wewnętrznie sprzecznym Moralitecie leśnym, wykpiwającym sentymentalno-oświeceniowe złudzenie, staro-nową fikcję "powrotu do natury", pięknej i szlachetnej...
[...]
Czuje się wolny w uwięzi gałęzi,
w jej cieniach i podcieniach,
zielonych sklepieniach,
w ciszy, co w uszy prószy
i co rusz się kruszy.
[...]
Wie, gdzie gotyk-niebotyk,
a gdzie barok w kłębach,
że tu czyżyk, tam strzyżyk,
że przy ziębie zięba
i od kiedy na zrębie
dęby stają dęba.
[...]
I dopiero wśród ludzi ogarnia go złość,
bo każdy mu jest winny, kto od innych inny.
Ładnie, sprytnie, brawurowo, dowcipnie. A do tego, mimo koła ratunkowego ironii, ryzykownie, bo w poetyce niczym nie przypominającej wyświechtanej już i ogranej dykcji sprawujących dziś dyktat głuchych, bezpłciowych i łatwych "poetów amerykańskich języka polskiego" (by wspomóc się określeniem Tadeusza Komendanta). Nawet Szymborska, od czasów Koloratury, Mozaiki bizantyjskiej, Akrobaty i Urodzin, jakby zaszantażowana martwą i płaską modą i manierą, po taki ton, po takie fioritury nie sięgała.
A jednak problem boskiego czy naturalnego urządzenia świata i naszego w nim miejsca, stosunek człowieka do swojego biologicznego łona, ludzkich praw moralnych do elementarnych reguł walki o byt, problem obustronnej adaptacji do siebie i komunikacji wzajemnej męczy Szymborską nie od dziś (stąd u niej tyle zwierząt) i nurtuje może nie mniej niż Leśmiana w Łące. Nie w każdym wypadku daje się on uchylić, odroczyć, obejść lub zaśmiać. Zdarza się, że poetka - nie rezygnując z ulubionej dykteryjki, nowelki, filmu przyrodniczego - chwyta byka za rogi, nie cofa się przed ukazaniem tragicznej bezwyjściowości, pułapki, matni moralnej. Choćby wtedy, gdy okazuje się, jak w wierszu Zdarzenie, że na wzór bajki Krasickiego Przyjaciele, "w pożółkłych trawach sawanny", pod błękitnym niebem, w atmosferze błogiego spokoju i afirmacji boskiego świata, p o ś r ó d s a m y c h n i e w i n n y c h l w y g a z e l ę z j a d ł y. W świetle ludzkich ocen, do których homo sapiens nabył w drodze ewolucji gatunkowe prawo, urządzenie świata wydaje się nieludzkie, a słynny "ład moralny" co najmniej podejrzany lub faryzejski. Równie tragicznie rysuje się - jak na razie - próba naprawy ludzkości, rewolucyjna i odgórna, metodyczna i doktrynerska, krwawa, kosztowna i na dłuższą metę bezowocna. Boleśnie, dotkliwie pouczona przez życie i "odwilż" polityczną "zetempówka" z Krakowa, autorka pierwszych "zaangażowanych", a nawet "partyjnych" tomików (wypominanych jej co rusz przez pięćdziesięciolecie, jak gdybyśmy od razu otrzymywali świadomość stylowo umeblowaną, duszę gotową i nie musieli się uczyć, choćby od diabła), coś wie na ten mało budujący i mało chwalebny dla natury ludzkiej temat. Dlatego w Starym profesorze (jakimś "poprawionym" marksiście) zdaje się trochę rozgrzeszać winy i błędy młodości buńczucznej, niecierpliwej (próbującej chodzić na skróty i wymuszać panowanie jednej, najlepszej prawdy), ale też ostrzegać nowych zapaleńców-naśladowców: jeśli macie zepsuć kolejny raz, niczego nie ruszajcie, nie manipulujcie przy machinie świata, zaufajcie - póki na dobre nie zmądrzejecie - samej naturze rzeczy. Pełnej wszechmożliwości, bogactwa rozwiązań i perspektyw.
Spytałam go o tamte czasy,
kiedy byliśmy jeszcze tacy młodzi,
naiwni, zapalczywi, głupi, niegotowi.
Trochę z tego zostało, z wyjątkiem młodości
- odpowiedział.
Spytałam go, czy nadal wie na pewno,
co dla ludzkości dobre a co złe.
Najbardziej śmiercionośne złudzenie z możliwych
- odpowiedział.
Spytałam go o przyszłość,
czy ciągle jasno ją widzi.
Zbyt wiele przeczytałem książek historycznych
- odpowiedział.
[...]
Spytałam o ogródek i ławkę w ogródku.
Kiedy wieczór pogodny, obserwuję niebo.
Nie mogę się nadziwić,
ile tam punktów widzenia
- odpowiedział.
Zdarza się najczęściej, że na prezentacjach i omówieniach nowości wydawniczych, porządkowanych wedle pewnej zasady, niekoniecznie bliskiej zamysłom i skalom autora, tracą wiersze najpiękniejsze, najbliższe "istocie poezji" (tylko nie pytajmy znów, co to takiego). Są to wiersze integralne, nie dające się bez sumy strat sprowadzić do dyskursu, przełożyć na żaden inny, pozapoetycki język, zawsze im o b c y, nieadekwatny, nieprzylegający. Powiedzieć o Greckim posągu, że to wiersz o bezwzględności przemijania, o niszczycielskim czasie, nie oszczędzającym ani ludzi, ani rzeczy, ani życia, ani sztuki ("Ars longa, vita brevis" czy inne pocieszające banały), to - jak w muzyce - grać nuty, zamiast tego, co m i ę d z y nutami, to nie wyczuwać pulsu, tonu, kolorytu, ostinata, rubata... Walec czasu, przejeżdżający się po bryle sztuki, paradoksalnie czyni ją jeszcze atrakcyjniejszą, kieruje naszą uwagę na patynę wieków, na heroizm trwania, na opór postawiony przemijaniu. Tajemnicza moc i powab Różewiczowskiego "zawsze-fragmentu" budzi głód wyobraźni, potrzebę rekonstrukcji utraconej Całości. Gwarantuje żywy kontakt twórcy i odtwórcy, zapewnia tak cenioną dziś współpracę odbiorcy z artystą - sprzed dwóch i pół tysiąca lat dawno minionych...
[...]
Posągi marmurowe giną jednak biało
i nie zawsze do końca.
Z tego, o którym mowa, zachował się tors
i jest jak wstrzymywany przy wysiłku oddech,
ponieważ musi teraz
przyciągać
do siebie
cały wdzięk i powagę
utraconej reszty.
I to mu się udaje
[...]
Wstępny opis żmudnej pracy czasu nad posągiem greckim, po to, by go uczynić jeszcze ciekawszym - kolejne obtłukiwanie detali, nosa, palców, genitaliów, potem masywniejszych elementów: "uda prawego i uda lewego, / pleców i bioder, głowy i pośladków" - to prawdziwy (z ledwo słyszalnym czarcim chichocikiem) majstersztyk Szymborskiej.
Jeszcze trudniej mówić nam o pięknej i wzruszającej Uprzejmości niewidomych. Wieczór autorski w takich, dajmy na to, Laskach, jakaż to straszna próba dla materialistów, reistów, konkretystów, kolorystów...; Nic tylko milczeć i cytować... Choćby tylko fragment...
Poeta czyta wiersze niewidomym.
Nie przewidywał, że to takie trudne.
Drży mu głos.
Drżą mu ręce.
Czuje, że każde zdanie
wystawione jest tutaj na próbę ciemności.
Będzie musiało radzić sobie samo,
bez świateł i kolorów.
[...]
Ale wielka jest uprzejmość niewidomych,
wielka wyrozumiałość i wspaniałomyślność.
Słuchają, uśmiechają się i klaszczą.
Ktoś z nich podchodzi
z książką otwartą na opak
prosząc o niewidzialny dla siebie autograf.
Coś się stało dzisiaj w ogóle z pięknymi wierszami, tymi najdorodniejszymi owocami z drzewa poezji. Czyżby zatłukła je masówka, maniera, suchy koncept intelektualny, małpowanie obcych wzorów zrodzonych gdzie indziej, w innej tradycji, wyręczanie filozofii, dziennikarzy, polityków? Czyżby poeci przejęli się duchem antyestetyzmu, Gombrowiczowską, koniunkturalną przecież, krytyką "pięknych wierszy" Skamandra i filipiką tegoż Przeciw poetom; wzięli sobie do serca zazdrosne ataki Miłosza na "piękną plejadę"? Gdzie dziś znaleźć urodę takiego na przykład Sitowia Tuwima, łączącego głębię i powab, pracę myśli i pracę słowa; urodę Plejad Iwaszkiewicza, Pana Błyszczyńskiego Leśmiana? Czy autorka Dwukropka, zobligowana wiekiem i Noblem do ściślejszej dyscypliny, dziś zdecydowałaby się na tamten Aufschwung, na dawną szarżę, która nie gubiąc głębi i wagi, rodziła takie rozkiełzane arcydzieła poetyckiego "śpiewu", jak Jeszcze, Upamiętnienie, Chwila w Troi ("Bruneci z filmów, / bracia koleżanek, / nauczyciel rysunków, / ach, polegną wszyscy."), Przy winie, Wieczór autorski, Mozaika bizantyjska ("- Wybornieś umartwiony, / mężu mój i panie, / wzajemny cieniu cienia mego.") czy Wszelki wypadek. Takie rodzaje perpetuum mobile, kalejdoskopy i fajerwerki, w których słowa rzucają na siebie wzajemnie światło, dziwią się i bawią swoim sąsiedztwem, jak Urodziny sprzed trzydziestu pięciu lat:
Tyle naraz świata ze wszystkich stron świata:
moreny, mureny i morza i zorze
i ogień i ogon i orzeł i orzech -
jak ja to ustawię, gdzie ja to położę?
Te chaszcze i paszcze i leszcze i deszcze,
bodziszki, modliszki - gdzie ja to pomieszczę?
Motyle, goryle, beryle i trele -
dziękuję, to chyba o wiele za wiele.
I prawie niezauważalna "gołym uchem" zmiana rytmu:
Do dzbanka jakiego ten łopian i łopot
i łubin i popłoch i przepych i kłopot?
Gdzie zabrać kolibra, gdzie ukryć to srebro,
co zrobić na serio z tym żubrem i zebrą?
Wystarczy. Wyskakujemy w biegu z rozkręconej karuzeli słów. Proszę to teraz, dla ochłody, przełożyć na dyskurs. Przetłumaczyć, bez strat, na francuski czy angielski. Grecki posąg, Uprzejmość niewidomych, Moralitet leśny, choć ten ostatni zaasekurowany cudzysłowem ironii, zdziecinniałego szczebiotu, ukazują wciąż niewyczerpane możliwości twórcze Wisławy Szymborskiej. Jej wyborną formę i kondycję.
listopad 2005
Aneta Wiatr © by "Twórczość" 2006 | |