Zacznę od osobistego wspomnienia. Otóż kiedy byłem jeszcze studentem polonistyki, znany badacz literatury staropolskiej, zachęcając do udziału w swoim seminarium, wypowiedział słowa, które miały nas ośmielić i przełamać lęk przed jego odległym obszarem zainteresowań: "Nic się nie martwcie, u mnie można równie dobrze pisać o Sępie Szarzyńskim, jak i o Urszuli Kozioł". Nie wybrałem tego seminarium, nie z powodu wspomnianych poetów, ale szybko zorientowałem się, że sąsiedztwo ich nazwisk nie wynikało jedynie z podobnej, zwierzęcej etymologii: Sęp - Kozioł. Stary profesor widział tu niechybnie zbieżność natury twórczej, bliskość poetyckiego spojrzenia - bo przecież nie światopoglądu - ogarniającego myśli, czyny i rzeczy w kategoriach ścierania się przeciwieństw. Pisano w takim kontekście o liryce Urszuli Kozioł, a do ważnych paranteli literackich dodawano także lirykę Norwida, w związku ze zbieżnością zintelektualizowanego, ironicznego postrzegania egzystencji człowieka, oraz na przykład poezję Staffa, z powodu analogii w stoickim rejestrowaniu przemijania świata, a ściślej, ludzi w świecie.
W bardzo wielu omówieniach twórczości Urszuli Kozioł przewija się konstatacja, że reprezentuje ona filozoficzne skrzydło poezji polskiej. To szczera prawda, autorkę Suplik zaliczyć można bezdyskusyjnie do najwybitniejszych przedstawicieli tego nurtu. Warto jednak uzupełnić, że typ jej intelektualnej refleksji, a zwłaszcza rodzaj artystycznej konkretyzacji owego namysłu nad kondycją człowieczą jest na wskroś nowoczesny, ba, miejscami nawet zupełnie awangardowy. Urszula Kozioł uniwersalizuje zagadnienia bytu jako tematu ontologicznego bądź też języka jako narzędzia poznawczego w sposób z gruntu nieklasyczny i niestylizatorski. Wybiera materialny lub wręcz organiczny konkret zamiast uogólniającej abstrakcji. Woli osadzoną w czysto językowym fundamencie lingwistyczną formę od spiżowych konturów regularnej strofy, chyba że ma to być prościutka, zwrotkowa postać piosenki, pożyczona z kresowego folkloru albo od Lenartowicza czy Syrokomli.
Przypisywano poetce wielu filozoficznych patronów, najczęściej niebezpodstawnie, albowiem w głębokich pokładach tej liryki rafinują się myśli najtęższych umysłów. W kontekście najnowszego tomiku wskazałbym trzy adresy, a dokładnie rzecz ujmując, trzy domeny kognitywne, inspirujące ciągle - jak mi się wydaje - Urszulę Kozioł. Wyglądałoby one mniej więcej tak: Kant zinterpretowany przez Cassirera, Heidegger oświetlony przez Sartre'a i Camusa oraz Freud odczytany przez Lacana.
W pierwszym przypadku chodzi o świadomość ograniczenia władzy poznawczej człowieka do form postrzeganych zmysłowo i konstruowanych przez rozum. Kant sprecyzował to jako niepoznawalność rzeczy samych w sobie, niedostępność istoty przedmiotów, które nie występują w realnym doświadczeniu. Cassirer uzupełnił ten pogląd o stwierdzenie, że nie jest nam dane oglądanie i przedstawianie siebie z zewnątrz, spoza naszej immanencji, zatem nagi byt, nieokreślony przez konkretną formę to tylko metafora. Poezja Urszuli Kozioł starannie rozważa te problematy. Wychodząc ze stanowisk agnostycznych i antymetafizycznych, podejmuje - i to coraz częściej - arcyciekawe próby transcendowania podmiotowego doświadczenia.
Lekcja egzystencjalizmu jawi się jako oczywista dla protagonistki pokolenia "Współczesności", tak doskonale rozpoznającego się w - bardziej pewnie francuskiej niż niemieckiej - filozofii bytu. Wszyscy wiemy, o co z grubsza tutaj idzie. O nasze niewoluntarne wrzucenie w egzystencję, o jej nieodwracalny kierunek ku śmierci, o dojmującą samotność i brak pocieszenia na owej drodze. Ale Urszula Kozioł kapitalnie pokazuje niuanse tych paradygmatów myślowych. Mówiąc językiem Heideggera, "różnice między zewnętrznym traktowaniem śmierci jako faktu przyrodniczego, a próbą zrozumienia zjawiska śmierci jako najbardziej własnej, stale obecnej możliwości". Ta śmierć nie daje się do niczego odnieść, nie ma żadnego precedensu, jest możliwością skrajną i nieprześcigalną. Niemniej tylko perspektywa ostatecznego niebycia odrywa nas od trywialnego zgiełku codzienności, od banału - czy też, jak chciał Sartre, piekła - schematów społecznych i psychicznych interakcji. Jedynie dzięki niej, zatroskani raczej niż przerażeni, możemy wrócić na ścieżkę autentycznego bycia.
I wreszcie Freud, a za nim, częstokroć przeciw niemu, Lacan. I to bynajmniej nie z powodu instynktów, ale za sprawą języka. Urszula Kozioł odsłania wielokrotnie w swojej poezji przekonanie, że język, szczególnie język poetycki, jest wielkim, nieprzepłaconym darem. Że byt w słowie to praktycznie jedyna forma pełni życia i pośmiertnego continuum, by nie sadzić się zaraz na pragnienie nieśmiertelności. Ale zarazem gdy twórca formułuje wypowiedź, próbując siebie wyrazić, używa narzędzia, które nie należy do niego. Mowa pochodzi wszak ze sfery zewnętrznej wobec jednostki, płynie szerokim strumieniem z alienującej ją kultury. Tak więc mówiąc, poeta staje się obcy samemu sobie. Sądzę, że na tym właśnie polega opisywana wielokrotnie nieufność wobec słowa, ujawniająca się w licznych utworach Urszuli Kozioł. Nie na prostej sprzeczności pomiędzy bogactwem myśli a ubóstwem języka, względnie między wielostronnym przekazem świata a ograniczeniami niedoskonałej mowy. Poetkę martwi chyba znacznie bardziej zretoryzowanie, konwencjonalizacja aktu ekspresji niż jego nieprzystawalność do wewnętrznego doświadczenia artysty.
Tyle rysu syntetyzującego, rzecz jasna pobieżnie i powierzchownie, znakomitą lirykę Urszuli Kozioł. To nie wystarczy, by pojąć, dlaczego poetka zajmuje tak niezwykle ważne miejsce w obszarze literatury polskiej ostatnich pięćdziesięciu lat, a tym bardziej, aby zrozumieć, czemu jej twórczość, wyprzedzając dzieła innych autorów niemal w biegu, zyskuje rangę najdonioślejszych osiągnięć rodzimej mowy wiązanej końca XX i początku XXI wieku. Jeśli czytelnicy wezmą do ręki tomik Przelotem, rychło widoczna stanie się miałkość i niewystarczalność moich dotychczasowych konstatacji. Prawdziwym atutem wierszy Urszuli Kozioł jest bowiem ich nieprzekładalna na język filozofii czy literaturoznawstwa poetyckość. Nie da się jej oddać żadną krytyczną parafrazą. Te utwory trzeba po prostu czytać, a nie, choćby w najlepszych intencjach, omawiać.
Oto otwierający zbiór tytułowy wiersz-piosenka Przelotem, niechby nawet tylko jego pierwsza strofa:
Góry dymią chmurami
morze chmur pod stopami
czym się stanę gdzie będę
gdy podziemia zasiędę
Cóż napisać w jednym zdaniu o tym liryku? Że prosty melodycznie i że odwołuje się do ludowych inkantacji - cytuję poetkę - "z kraju dzieciństwa nad Tanwią i Sanem". Albo że skomplikowany filozoficznie i że powtarza pytania Leśmiana o - cytuję poetę - "ludzkie omieciny" peregrynujące po nicości. Ewentualnie, że perfekcyjnie skomponowany na zasadzie przestrzennego kontrastu: góra - dół, ponad - pod. To wszystko prawda, niemniej jak tutaj bez głośnej lektury zdobyć się na skojarzenie z tożsamą rytmicznie pieśnią studencką "Gaudeamus igitur", w której pojawia się podobna fraza, że w końcu posiędzie nas ziemia: "nos habebit humus"? W tym samym rytmie, zarówno metrycznym, jak i ideowym, poetka uzupełnia kwestię mgnienia ludzkiego bytu na tle nieskończoności - to jej własne określenie - praniebytu. W początkowym dwuwierszu utworu Nutka trzecia pyta:
I co to ze mną było kiedy mnie nie było
Urszula Kozioł nie traktuje literackich nawiązań, cytatów, aluzji czy trawestacji, jako nobliwego ornamentu swoich wierszy. W ostatnim tomiku wyraźne ślady zostawiają również sporadycznie Homer, Wergiliusz, Szekspir, Hölderlin, Słowacki. Ale przecież jest to poetka - jakkolwiek zabrzmi to sformułowanie - uczona, świetnie oczytana w antycznej klasyce i w nowożytnej tradycji. Jej dyskusja z mistrzami pióra toczy się często na poziomie obrazu lub rytmu. Kiedy pisze:
i niech Wergili swą strofą mnie wspiera
gdy czarną paszczą nicość mnie powita
- odwołuje się właśnie do pamięci rytmu, ocalającego przed chaosem rozpadu, przed rozpraszaniem się ludzkiej identyczności, tożsamości, osobowości, krótko i nowocześnie mówiąc, przed entropią. Urszula Kozioł powiada, że rytm jest czymś w rodzaju ż a g l a, postawionego nad łódką wiersza. Ale sama stawia ów żagiel rzadko i tylko na chwilę. Często też rytmy przenikają się nawzajem. W cytowanym dystychu walczy o pierwszeństwo jedenastozgłoskowiec - tak charakterystyczny choćby dla wierszy rówieśnego jej Grochowiaka - z zanurzoną w rzymskiej harmonii pentapodią jambiczną. Nigdy jednak brzmieniowa regularność nie trwa zbyt długo, nie staje się katarynką czy też - przed czym przestrzegał Norwid - młockarnią rytmu. Poetka natychmiast przełamuje prozodię, nie wahając się przed użyciem instrumentacji choćby rodem z rapu.
Długo by o tym, a tu cisną się inne refleksje. Przede wszystkim zachwyt nad kształtem autotematyzmu w poezji Urszuli Kozioł. Autorka rozwija ten wątek w sposób z pozoru bardzo lekki, niekiedy wręcz nieodparcie zabawny. Wyraża się o wierszach i do wierszy tak, jak gdyby były żywymi organizmami. Błaga niemądrą strofkę o więcej życia, żeby nie wyprzedzała jej w śmierci; myśli o rozwianym na jawie liryku przez analogię do spłoszonego ptaka; widzi w roboczych frazach niegotowych utworów kocie gesty przymilności; wpada w irytację, gdy wiersz niczym wypasiony łabędź nie podrywa się do lotu; skrzykuje słowa na apel, a potem robi im regularną musztrę; pisze traktacik o przecinku, który na podobieństwo kiełkującego nasionka podważa kropkę; patrzy ze smutkiem, jak kuśtyka samotna głoska, szukając drugiej do całego wyrazu; wreszcie podgląda życie płciowe głosek dryfujących ku sobie w nadziei na leksykalne zespolenie. Żarty są śmieszne i przy tym wysokiej próby. Wszelako wiwisekcja genezy wiersza, w istocie będącej najczęściej gehenną, odsłania rzeczywistość niesłychanie poważną. Kto wie, czy nie jedyną sferę nienaoczną i nieempiryczną, z której może zdać sobie sprawę twórca. Urszula Kozioł definiuje to jako swego rodzaju powierzchnię przejawiania się duszy:
Sensu tych sekretnych zapisków mogę dociekać i dopatrywać się jedynie we śnie, przez mgły domysłów, chyba że uda mi się niekiedy na wpół świadomie doczołgać się do rdzenia własnego, powstającego akurat wiersza.
Wtedy, tak, wtedy prawie zgaduję, że tym, co mnie przenika tak dojmująco na wskroś, jest moja dusza lub bodaj mój o niej domysł.
Nie jestem w stanie wyczerpać wszystkich pokładów artystycznych i tematycznych najnowszego tomiku Urszuli Kozioł. Jest w nim wiele kapitalnych wierszy o starości, o jesieni życia, która zgodnie z naturą wygląda jak plucha. Są wstrząsające utwory na temat demontażu człowieka przez czas, wycofywania go z obiegu, wystawiania za próg, ale też umierania jego intymnej pamięci o najbliższych lub o sobie samym z przeszłości:
coś chwila po chwili
wymazuje mnie cierpliwie z praesens
- niemal belfersko konstatuje poetka, z pełną świadomością, że to nie ona jest tutaj nauczycielką. Nie nazwałbym jednak tej liryki senilną, gdyż - mimo licznych akcentów elegijności i rozmaitych gestów pożegnania - nie ma tutaj atmosfery rezygnacji. Przeciwnie, toczy się wciąż desperacka walka o życie w pełni jego uczuć i odczuć. Upewnia o tym ów rozśpiewany żywioł ptasi, przenikający niemal wszystkie wiersze, zaświadczają także niepodrabialne, wirtuozowskie i przenikliwe erotyki, z których Urszula Kozioł zawsze słynęła. A kiedy Eros idzie ciągle obok Tanatosa, to - jak w De rerum natura Lukrecjusza - nie czas jeszcze na ostateczne pożegnanie. Czy nie o tym jest ten piękny fragment utworu Dopóki:
nie uważasz że śmierć
jest siarczystym policzkiem
jest policzkiem na odlew
wymierzonym przez nicość
ach nie pozwól nie pozwól
dopóki jeszcze pamiętam
by dawała nam w pysk
tym zimnym piszczelem kostuchy
A mnie się zdaje, że to poezja Urszuli Kozioł jest policzkiem wymierzonym nicości.
Piotr Łuszczykiewicz
© by "Twórczość" 2008