Urodziłam się pod panowaniem Cenzury. W czasach mojego dzieciństwa cenzurowano dosłownie wszystko: książki, czasopisma, programy telewizyjne i radiowe, filmy, spektakle i kabarety. Cenzurowano afisze, zaproszenia, życzenia, nekrologi, a nawet drukowane na wewnętrzne potrzeby instytucji formularze i tabelki z kolumnami "winien-ma". Kontrolowano rozmowy telefoniczne, uważnie czytano prywatne listy i telegramy, zamazując w nich nieprawomyślne słowa. W stanie wojennym czyniono to w majestacie prawa, przedtem i potem – tajnie. Za krytykę władzy w liście skierowanym do krewniaka jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych można było iść na półtora roku za kraty.
Ofiarami cenzury padały dzieła polskiej kinematografii, które zamiast trafić do kin, na długie lata przechodziły w stan spoczynku w randze "półkownika", i przedstawienia teatralne zdejmowane z afisza albo okaleczane nożycami cenzora. Powodów ingerencji było nieskończenie wiele. Zanim w 1982 roku usunięto z programu Teatru Wybrzeże słynny spektakl Betlejem polskie Lucjana Rydla, cenzura wycięła z niego fragment modlitwy Matki Boskiej, gdyż "mógłby on naruszać uczucia osób niewierzących".
Ponury Urząd na Mysiej rzucał swój długi cień także na pisemka, w których się wówczas zaczytywałam. Nawet potulny "Miś" mógł okazać się groźny dla ustroju. "Niecenzuralne" obrazki próbował przemycić w nim sam Bohdan Butenko. Na jednym z nich Gapiszon stał w bardzo długiej kolejce do sklepu, na kolejnym – sypał ziarno. "A w ogonku, równie długim, ustawiły się ptaki. Cenzura to na jakiś czas zatrzymała" – wspominał Mistrz.
W mojej ukochanej dobranocce "Porwanie Baltazara Gąbki" nadworny kucharz króla Kraka imć Bartolini Bartłomiej szczycił się herbem Zielona Pietruszka. Mało kto wie, że w będącej podstawą scenariusza filmu animowanego książce Stanisława Pagaczewskiego ten sam kucharz nosił herb Dwa Widelce i Udziec Barani. W obliczu kryzysu na rynku mięsnym było to niedopuszczalne.
O mięsie lepiej było w ogóle nie pisać. Trzymał się tej zasady Marian Eile, redaktor naczelny "Przekroju", po tym, jak w początkach lat pięćdziesiątych oskarżono go o propagowanie na łamach pisma burżuazyjnego stylu życia. Jego zbrodnia polegała na zamieszczeniu w jednym z numerów kilku przedwojennych przepisów na dania mięsne. W filmie "Rejs" władzom nie spodobała się scena, w której Himilsbachowi ginie z talerza kiełbasa, "co już jest aż za nachalną aluzją do trudności na rynku mięsnym" – jak pisał Janusz Głowacki.
Karę można było ponieść nawet za to, czego się ostatecznie nie wyartykułowało. W 1978 roku w Kabarecie Olgi Lipińskiej Jan Kobuszewski chce opowiedzieć dowcip o pierogach: "W barze mlecznym wychyla się panienka i krzyczy: - Kto prosił…" "Co pan, co pan" – mityguje go Wojciech Pokora, grający dyrektora kabaretu. "A tak, tak, faktycznie" – uświadamia sobie niebezpieczeństwo Kobusz i zamiast o ruskich, zaczyna opowiadać dowcip o leniwych. Kawał w zmienionej wersji był co prawda nieśmieszny, ale za to nie godził otwarcie w sojusze. Niestety, na dowcipie poznali się sami zainteresowani. Na skutek nacisków z radzieckiej ambasady Kabaret Olgi Lipińskiej został zawieszony na kilkanaście miesięcy.
Cenzura ingerowała nie tylko w życie ludzi, ale i zwierząt. W książce Marka Górlikowskiego "Państwo Gucwińscy. Zwierzęta i ich ludzie" Hanna Gucwińska opowiadała o niebezpieczeństwach czyhających na ekipę nagrywającą program "Z kamerą wśród zwierząt". Podczas stanu wojennego przed kamerą wystąpiła kobra: "Wyglądała zwyczajnie. Kiedy taka kobra czuje zagrożenie, nadyma się, kręci głową i widać czarne okulary. Ja palnęłam od razu, że wtedy straszy czarnymi okularami. Chryja nie z tej ziemi, czarne okulary generała Wojciecha Jaruzelskiego były na każdym murze w stanie wojennym. Nie pamiętam, chyba to wycięli. Ale na pewno jak powiedzieliśmy w programie, że bocian ma czerwone nogi i czerwony dziób, a mimo to leci sobie swobodnie za granicę, to kierownik produkcji musiała jechać do Katowic, żeby to wyciąć". Gdy na planie audycji któryś z pracowników krzyknął do zebry: "Wojtek!", trzeba było zdjęcia zaczynać od początku.
Przez cały okres PRL-u obrót informacji w kraju regulowały cenzorskie zapisy. Nie wolno było pisać nie tylko o Katyniu, ale też o tym, że nowe, witane z aplauzem przez środki masowego przekazu mleko w folii jest o jedną czwartą droższe od mleka butelkowanego. Nie można było wspominać o wzroście marż w gastronomii ani straszyć czytelników zawartym w jedynym dostępnym oleju kwasem erukowym, przyczyniającym się do powstania miażdżycy. Nie wolno było ujawniać wysokości rocznego krajowego spożycia kawy ani ilości wyprodukowanego cukru. Wiadomości o masowych zatruciach pokarmowych na wczasach i koloniach miały pozostać ściśle tajne.
Cenzura nie tylko utajniała trudno dostępne informacje. Zatrzymywała też materiały ukazujące codzienność, z którą bez przerwy stykali się czytelnicy gazet. Zdjęcia ogołoconych półek, których jedynym listkiem figowym były butelki octu, nawet w karnawale "Solidarności" okazywały się niecenzuralne.
Zakazane były też pojedyncze słowa. Boże Narodzenie nazywano w prasie "świętami zimowymi" albo "gwiazdką". Na wiosnę Polacy obchodzić mieli "święta wiosenne", bo nazwy "Wielkanoc" władze obawiały się jak diabeł święconej wody. Restauracje popularyzujące smaki i obyczaje kulinarne bratnich krajów socjalistycznych zwano z początku "narodowościowymi", ponieważ słowo "narodowe" pachniało nacjonalizmem. Jeszcze bardziej bały się władze słowa "podwyżka", bo ta prowadziła już nieraz do masowych protestów. Używano więc eufemizmów typu: "operacja cenowa", "zmiana cen", "ceny komercyjne". Strajki, które w socjalizmie były czymś nie do pomyślenia, określano mianem "nieuzasadnionych przerw w pracy". Kojarzące się z wojną i ubóstwem kartki nazywano oficjalnie biletami towarowymi albo bonami.
Władze PRL-u wierzyły w moc słowa i obrazu, dlatego z nieustannymi kryzysami walczyły głównie za pomocą cenzorskich nożyc i kopiowego ołówka. Nowomowa i inne zabiegi lingwistyczne miały tuszować realne problemy nierealnego ustroju.
11 kwietnia 1990 roku zniesiono w Polsce cenzurę prewencyjną. Szarzy panowie posprzątali biurka i zamknęli na klucz swoje gabinety w ponurym gmaszysku na Mysiej. Nie odeszli jednak daleko. Zamieszkali w nas. Mój wewnętrzny cenzor wciąż patrzy mi przez ramię w ekran komputera. Kontroluje moje felietony. Nie pozwolił mi na przykład napisać o rokokowym Murzynku Madame du Barry. Strojony przez nią i hołubiony jak własne dziecko, gdy dorósł, posłał swą protektorkę prosto na gilotynę. "«Murzynek» to słowo zakazane, pisz «czarnoskóry»" – mówi mi mój wewnętrzny cenzor. "Czarnoskóry? – pytam prawie z płaczem. – W szkole uczono mnie, że definiowanie kogoś poprzez kolor skóry to rasizm". Z cenzorem nie da się dyskutować. Podsuwa mi tabelkę: "Eskimos – Inuita, Indianin – rdzenny Amerykanin, Cygan – Rom. Tylko spróbuj się pomylić!". "A lody eskimo, zabawa w Indian, cygańska muzyka?". Twarz cenzora wykrzywia postkolonialny grymas. "I tak dobrze, że nie żyjesz w czasach rewolucji francuskiej – mówi mi na pocieszenie. – Rewolucja skutecznie radziła sobie ze wszystkimi przestarzałymi formami: spory językowe przecinała gilotyna".
Staram się więc nie pomylić, choć język czasem sam nas zdradza. Po buncie wójta Alberta ludzie Łokietka kazali powtarzać zniemczałym krakowianom: "soczewica, koło, miele, młyn". Kto nie zdał testu językowego, ginął. "Soczewica, koło, miele, młyn" – trzeba się wyuczyć, trzeba się przystosować.
Dziś zdradzają nas nie tylko słowa, ale i końcówki. Ba! Te chyba najbardziej. Trzeba być z nimi stale na bieżąco. Historia języka toczy się coraz szybciej, lokomotywa dziejów pędzi w jedynie słusznym kierunku: inkluzywnie, wciąż bardziej inkluzywnie… "Soczewica, koło, miele, młyn" – powtarzam, by nie wypaść z formy. I powoli, powolutku przeistaczam się w OSOBĘ AUTORSKĄ – całkiem bezosobową.