Mit Białego Kontynentu rozpalał w tamtych czasach naszą wyobraźnię. Także i moją. Gdy jako kilkuletni berbeć oglądałam w telewizji program "Kawiarenka pod globusem", śnieżący wiecznie ekran czarno-białego telewizora sprawiał, że wieczne lody półkuli południowej zdawały się być tuż-tuż, na wyciągnięcie ręki.
Nasze antarktyczne podboje miały już wtedy dość długą tradycję. Pierwszymi Polakami, którzy pod koniec dziewiętnastego stulecia dopłynęli w rejon Antarktydy, byli uczestnicy belgijskiej wyprawy naukowo-badawczej – Henryk Arctowski i Antoni Bolesław Dobrowolski. Młodzi uczeni razem z resztą załogi statku "Belgica" na cały rok utknęli w lodach niegościnnego Morza Bellingshausena. To pierwsze w historii, przymusowe zimowanie w Antarktyce przyniosło dla nauki wiele korzyści, a główny wkład do wyników wyprawy w dziedzinie meteorologii, geologii i oceanologii wnieśli właśnie Polacy. W pewnym sensie pozostali na tym kontynencie na zawsze. Ich imiona noszą bowiem dwie znajdujące się tam polskie stacje badawcze.
Pierwsza, której patronem został Dobrowolski, była darem Związku Radzieckiego. W 1959 roku otrzymaliśmy od Kraju Rad dwa drewniane domki w Oazie Bungera w Antarktydzie Wschodniej. Polacy nazwali je "Warszawa" i "Kraków", a w ceremonii wciągania biało-czerwonej na maszt uczestniczyła para słynnych wówczas pisarzy-podróżników – Alina i Czesław Centkiewiczowie. Krótko jednak cieszyliśmy się "darem od przyjaciół". Do smaganej huraganami oazy dotrzeć można było jedynie drogą powietrzną, a my na szóstym kontynencie nie posiadaliśmy ani jednego samolotu.
Kolejną stację, tym razem imienia Arctowskiego, zawdzięczaliśmy już samym sobie, a dokładniej – profesorowi Rakusie-Suszczewskiemu. I małemu skorupiakowi zwanemu po łacinie Euphausia superba, a po polsku – kryl. To bogate w cenne aminokwasy żyjątko stało się przynętą dla władz PRL-u, które – zatroskane coraz bardziej dotkliwym brakiem białka zwierzęcego w kraju i kurczeniem się dotychczasowych łowisk w świecie – zgodziły się na zorganizowanie pierwszej polskiej wyprawy antarktycznej. Ekspedycja, która wypłynęła z Gdyni w grudniu 1975 roku, została w prasie okrzyknięta wyprawą po złote runo kryla. Współcześni argonauci wysyłali z drogi tchnące optymizmem depesze do Edwarda Gierka, a ich sieci urywały się dosłownie pod ciężarem krewetkopodobnego skorupiaka. Wkrótce Polska stała się jednym ze światowych potentatów pod względem połowów i technologii obróbki kryla. Cóż z tego, skoro Polacy nie chcieli jeść podejrzanych frutti di mare, nadal domagając się od władzy swojskiego schaboszczaka.
Sukcesy pierwszej wyprawy sprawiły, że z Polski w kierunku Antarktydy wyruszyły kolejne statki, tym razem obładowane niezwykłym ciężarem. Misją ekipy płynącej na jednostkach "Dalmor" i "Zabrze" było zbudowanie nowej stacji badawczej. Profesor Rakusa-Suszczewski wybrał dla niej bardzo dogodne miejsce – Wyspę Króla Jerzego w Archipelagu Szetlandów Południowych. Nad brzegiem zacisznej Zatoki Admiralicji w przeciągu zaledwie 57 dni wybudowana została Stacja im. Arctowskiego, całoroczna baza dla polskich naukowców i bezpieczna przystań dla rybaków łowiących kryla, kergulenę albo nototenię. Polska zaś mogła stać się trzynastym sygnatariuszem Układu Antarktycznego. Sukces gonił sukces.
Pamiątkowe klucze do stacji trafiły w ręce Edwarda Gierka. Budowniczy drugiej Polski marzył ponoć o jej powiększeniu o zamorskie terytoria. W rozmowie z założycielami Stacji Arctowskiego pierwszy sekretarz miał prosić polarników o poszukanie w Antarktyce jakiejś wyspy, na której można by zatknąć biało-czerwoną flagę. Pomysł ten, jakby żywcem wyjęty z czasów wielkich odkryć geograficznych i podbojów kolonialnych, był o parę epok spóźniony. Zgodnie z Układem Antarktycznym żadne z państw nie miało prawa zgłaszać pretensji terytorialnych do ziem położonych w tym rejonie.
Skoro nie można było przywłaszczyć sobie żadnej wyspy, to może można ją było… samemu stworzyć? Na trop tej szalonej idei pierwszego sekretarza wpadł jego biograf Piotr Gajdziński. Edward Gierek miał zaproponować, aby polskie jednostki płynące na Antarktydę za każdym razem wiozły w swych ładowniach kamienie. I tak wyprawa po wyprawie, kamień po kamieniu, udałoby się usypać polską wyspę na Oceanie Południowym… Jeśli prawdą jest, że Pierwszy śnił też o polskiej bombie atomowej i eksportowym pojeździe pancernym zbudowanym na bazie malucha, pomysł usypania sztucznej wysepki u brzegów bezludnego kontynentu nie powinien nas szczególnie dziwić.
Po sukcesach naukowych i połowowych oraz nieudanych aneksjach terytorialnych przyszedł czas na inne polskie podboje szóstego kontynentu. W 1995 roku podróżnik Marek Kamiński jako pierwszy człowiek na świecie zdobył w jednym roku dwa bieguny. Dziewięć lat później wyczyn ten u jego boku powtórzył niepełnosprawny piętnastolatek Jaś Mela. Mamy też już na koncie podboje artystyczne. W 2017 roku na terenie Stacji Arctowskiego odbył się pierwszy transmitowany w polskiej radiofonii koncert z Antarktyki. Na antenie Trójki zabrzmiały piosenki Adama Nowaka, lidera zespołu Raz Dwa Trzy. Antarktyda już nie tylko mówi, ale nawet śpiewa po polsku.
W Antarktyce, mimo braku rozgłosu, dzieje się dziś wiele dobrego. Od niedawna znów działają obie polskie bazy, a Stacja Arctowskiego po raz kolejny zmienia się w plac budowy. Na miejscu starych baraków powstać ma futurystyczny pawilon projektu znanej pracowni Kuryłowicz&Associates. Będzie to nie tylko wygodne lokum dla polskich naukowców, których przez wszystkie te lata przewinęło się tam około półtora tysiąca, ale także polska wizytówka dla napływających tłumnie na Wyspę Króla Jerzego turystów. Czy są zatem szanse, aby znów odżył nasz antarktyczny mit? Czy ten odległy o kilkanaście tysięcy kilometrów kontynent może jeszcze jak dawniej rozpalać naszą wyobraźnię, gdy wszyscy mamy go w zasięgu jednego kliknięcia?