Wystarczy oddać głos "naocznym świadkom", tym wszystkim, którzy żyli, byli, pili z Markiem, by poplątać się w ambiwalentnych, często wykluczających się relacjach. W rozplątaniu, czy przynajmniej rozplątywaniu, tego węzła nie pomaga nam również krytyka literacka, wciąż nazbyt gorąca, wyznawcza, stronnicza, to znów - prawem kontrastu, przekory, pod hasłem "bez taryfy ulgowej" – "stawiająca się" idolowi, zaplątana w szczegół, wytykająca uchybienia i błędy modnym autorom i otaczającym go akolitom.
I cóż z tego, że nazajutrz po Nagrodzie Wydawców dla Hłaski (11 stycznia 1958) Artur Sandauer, papież gniewnej krytyki odwilżowej, pochwali u Hłaski przełamanie socrealistycznego konwencjonalizmu, autentyzm, zdolność "chłodnej i trzeźwej obserwacji - rodem z powieści amerykańskiej" tudzież pewien charakterystyczny odcień liryzmu, a dokładniej ów "ciemny, desperacki, zaprzepaszczony liryzm, przypominający chwilami Jesienina". (Jak na pierwszy krok w chmurach niezła rekomendacja.) Ale już po chwili nagroda tak w końcu szanownego i dostojnego grona najznakomitszych pisarzy zostanie in extenso zakwestionowana. Okaże się, że zachwyceni urodą i młodością debiutanta starsi panowie (Kotarbiński, Słonimski, Iwaszkiewicz, Górski, Wyka, Przyboś...) i jeszcze starsze panie (Zofia Kossak i Maria Dąbrowska) ulegli zbiorowej euforii i nagrodzili... knota. Bo "Pierwszy krok w chmurach" (1957) to zbiór opowiadań nierównej wartości, naznaczonych w niektórych przypadkach produkcyjno-socrealistyczną skazą i zbyt wielką łatwością narracji, prowadzącą do niechlujstwa i wodolejstwa. Gorzej, że drukowane po prasie, idące niczym świeże bułeczki dalsze opowiadania i mikropowieści Hłaski, jak "Ósmy dzień tygodnia" czy "Następny do raju" (w odcinkach śląskiej "Panoramy" pod pierwotnym, jeszcze mocniejszym tytułem: "Głupcy wierzą w poranek"), ogrywają, zdaniem Sandauera, te same tematy i pomysły, do tego nie zawsze oryginalne, pościągane mniej czy bardziej szczęśliwie z zachodnich literackich i filmowych bestsellerów, choćby z "Salaire de la Peur" ("Ceny strachu") Arnauda i Clouzota.
W polskiej opowieści o szoferach z firmy "Paged" w imię realizmu i odkłamania przekleństwo goni przekleństwo (taki styl, jak później w filmach Pasikowskiego), wszystkie kobiety to dziwki, mężczyźni - twardziele, wszyscy mają pecha, a wszystkie rany ciała i duszy leczy się wódką. To utwór, gdzie oficjalny róż zamalowuje się - równie mechanicznie - czernią, huraoptymizm zastępuje hurapesymizmem, sprośność podnosi się do rangi objawienia; to opowieść, "której każdy odcinek przynosił jeżeli nie morderstwo, to przynajmniej okaleczenie, jeżeli nie obłapkę, to przynajmniej ochlaj".
Zewsząd chwalony Hłasko, obdarzony niewątpliwym samorodnym talentem narracyjnym, zaczyna się śpieszyć (do laurów w kraju i za granicą?), śpiesząc się, fuszeruje i zostawia niedoróbki. Zdarza się, że "uśmierciwszy bohatera w jednym miejscu, autor przez roztargnienie przywraca go do życia w innym". Jednym słowem - kwituje Sandauer swój szkic "O pewnej nagrodzie", włączony do fundamentalnej pracy "Bez taryfy ulgowej" (1958) - autor "Następnego do raju", utworu "pisanego lewą nogą", stosuje imitację i autoimitację, nie wznosi się, ale obniża loty, sięgając po nazbyt proste środki: fałszywej, dogmatycznej tezie przeciwstawia odruchowo równie zaciętą i nieprawdziwą antytezę, równie jak tamta monotonną, na czym traci i cierpi realizm opowieści. Pikanteria polega jednak na tym, że dyskusję nad Hłaską zastąpiła eksplozja zaufania i zbiorowa euforia, że o jego scenariusze dobija się film, zawierając umowy awansem i w ciemno, zanim jeszcze jego prace ukażą cię drukiem. Nie jest dobrze, gdy krytyka tylko chwali, gdy "najwyższe wyróżnienie spotyka go w chwili, gdy powinien raczej zabrzmieć głos ostrzegawczy, i jeżeli przydziela je grono, które z natury rzeczy powinno najczulej reagować na zaznaczające się w jego twórczości symptomy demoralizacji i łatwizny".
Sandauer - jak się miało okazać - był w swoim tekście tyleż małostkowy, co proroczy; nie pierwszy, nie ostatni raz u niego mądrość i głupstwo w jednym stały domu. Osobiście był życzliwy Hłasce, doceniał jego talent i rolę w październikowym przełomie, dynamikę jego młodości i siłę jego szaleństwa. Podejrzewał jedynie, że idol jest cokolwiek surowy i tandetny, że zamiast dojrzeć, może się zmanierować, że jest "źle prowadzony", rozpaskudzany pochlebstwami lub wielkodusznie i nieroztropnie pozostawiany samemu sobie. ("Przezorniej byłoby nie udzielać mu żadnych dobrych rad" - radził przyjaciel i powiernik Marka, subtelny, przenikliwy krytyk, Henryk Bereza). Może zamierzał "układać" Hłaskę, jak wcześniej Białoszewskiemu wiersze do "Obrotów rzeczy" (1956), bo na "odkrycie" nowej gwiazdy, oszlifowanie diamentu było już za późno. Spotkali się nawet parę razy, by skonstatować swoją odmienność, a echo tych spotkań, lodowato-groteskowych, odnajdziemy w "Pięknych dwudziestoletnich" (1966). Kto znał Sandauera, doceni maestrię Hłaski w podpatrywaniu charakterów ludzkich, jak doceni charakter Hłaski w dążeniu do sprawiedliwych wyroków. Podobno Sandauerowe deprymujące "Do czego pan zmierza?" było leitmotivem tych spotkań na Iwickiej...
"Pamiętam swoją pierwszą wizytę u Sandauera; poszedłem pożyczyć pieniądze. Sandauer zaczął mi czytać wiersze Białoszewskiego: ja siedziałem i nic nie rozumiałem. Wreszcie Sandauer przerwał czytanie.
- Rozumie pan?
- Nie - powiedziałem.
- Proszę słuchać - rzekł Sandauer i zaczął czytać dalej. Ja siedziałem i w dalszym ciągu nic nie rozumiałem.
- Rozumie pan?
- Nie - powiedziałem.
- Nic?
- Zupełnie nic.
- Proszę posłuchać - rzekł Sandauer i znów począł czytać. [...] Po paru seansach Sandauer uznał mnie za idiotę i wyrzucił z domu. Było to w tym czasie, kiedy postanowił rozgromić literaturę polską nie stosując taryfy ulgowej. O ile pamiętam, na pierwszy ogień poszedł Adolf Rudnicki; Sandauer czytał mi swój rękopis i wynotowane tam zdania z prozy Adolfa, gdzie Adolf nie dość precyzyjnie wyraża się po polsku. Zdziwiło mnie, że człowieka o takiej inteligencji cieszą te potknięcia; krytyk ma prawo do rozpaczy, ale nie ma prawa do tego, co nazywa się Schadenfreude."
Hłasko nie umiał ukryć swego rozczarowania i zdziwienia, co spotkało się z tradycyjną już reakcją odwilżowego krytyka:
" - Do czego pan zmierza? - przerwał mi Sandauer.
- Nie wiem - powiedziałem. - Ale liczę, że przy okazji pan mi to wyjaśni.
Wyjaśnił mi: było to wtedy, kiedy dostałem Nagrodę Wydawców i właśnie wtedy Sandauer pierwszy zaczął mnie flekować; zrobił to rzeczywiście bez taryfy ulgowej. W tym czasie nie drukowano mnie już; moje dwie nowe książki zostały odrzucone przez wydawców, a wszyscy krytycy marksistowscy uznali mnie za zboczeńca i degenerata."
W tym miejscu Hłasko z lekka rozczula się nad sobą, choć sama scenka u Sandauera wyborna, rzec by można obiektywna, dobrze charakteryzująca obie strony przeciwsprzężenia i wielce delikatną materię relacji twórca-krytyk. W styczniu 1958 r. kuksaniec Sandauera - studzący gorączkę zachwytów, zwiastujący koniec epidemii i hektycznych wypieków, koniec "bohaterskiej" fazy polskiego Października - był jeszcze domieszany do pieszczot. Mimo to został odebrany przez miłośników pisarza-idola jako rozprawa z Hłaską, gorzej: jako asumpt i zachęta do "rozrobienia" beniaminka, pupilka, bożyszcza tłumów przez prasę partyjną w parę tygodni później, gdy niejaki "Skiz" (Zbigniew Wasilewski) na łamach "Trybuny Ludu" - tej samej, na której łamach Hłasko wydrukował artykuł o Dostojewskim, odrzucony przez "bojowe" "Po prostu", w którym Marek pracował - urządził pogrzeb "uciekiniera", "paszkwilanta" i "zdrajcy". "Skiz" ułatwił sobie zadanie: za pomocą argumentów Sandauera ostrzeżenie zamienił w atak i wyrok, zebrał i wzmocnił epitety krytyka, nadając im specyficzną, ideologiczno-polityczną wykładnię. I tak wydrukowane przez paryską "Kulturę" i czym prędzej nagrodzone "Cmentarze" Marka Hłaski są "opowieścią z gruntu polityczną", wykazującą wpływ "samego Orwella, klasyka i mistrza współczesnego paszkwilu antykomunistycznego". Są skrajnie pesymistyczną opowieścią o "Warszawie zarzyganych pijaków w rynsztokach, prostytutek wabiących z bram przechodniów, nędznych zastraszonych ludzi, przemykających się między patrolami wojska i milicji, kłamliwych plakatów na parkanach". Sprzedając je poza krajem wrogom i oszczercom Polski Ludowej za Judaszowe srebrniki (to znaczy Giedroyciowi za niewielkie, mocno ściubione pieniądze, skoro taki Bobkowski parę miesięcy wcześniej za opasłe "Szkice piórkiem", rzecz nieocenionej wartości, otrzyma całe... 400 dolarów), Hłasko wydał się "w ręce międzynarodowych handlarzy bronią przeciwko komunizmowi".
Warto dodać, że mimo pospiesznego czy przyśpieszonego wyjazdu Marka Hłaski do Paryża 21 lutego 1958 r., zresztą na legalne stypendium załatwione dużo wcześniej (m.in. również dla Henryka Berezy, Sławomira Mrożka i Wisławy Szymborskiej) przez Ministerstwo Kultury i Sztuki, mimo "sprawy Hłaski" w Komisji Kultury KC PZPR, mimo zakazu druku i embarga na informacje, mimo nagonki na pisarza i napastliwego tekstu "Skiza" pod znamiennym tytułem "Primadonna jednego tygodnia" ("Trybuna Ludu" 5 kwietnia 1958) - p r o b l e m H ł a s k i, jak się miało okazać, trwał dalej. "Kronika Filmowa" (ze słynnym, zresztą autorstwa Berezy, okrzykiem "Trzymaj się, Marek!"), radiowa "Muzyka i aktualności" z telefonami Barbary Czekałowej do Paryża, życzliwość "szarych ludzi" równanych w dół, ale nie dźwiganych w górę, po latach beznadziei, szarzyzny i uniformu spragnionych zagranicznego, to znaczy prawdziwego sukcesu, wybicia się rodaka - kibicowały poczynaniom "ambasadora" Hłaski, które zresztą nie zawsze dawały się zrozumieć i akceptować. W kraju wciąż kręcono i dokręcano filmy według nowel i scenariuszy "paszkwilanta" o Polsce, "której nie ma", filmy zgniłe, przygnębiające, szkodliwe, które "poprawiano" w fazie realizacji (Hłasko wycofał swoje nazwisko z czołówki "Bazy ludzi umarłych", 1959, Czesława Petelskiego, według "Następnego do raju"; szkoda, film był tak mocny scenariuszowo i aktorsko, że pozostał wśród najwybitniejszych dokonań Szkoły Polskiej), odkładano na półki lub zawracano z festiwali. Los taki spotkał nawet szykowany do Cannes niczym tajemną "Wunderwaffe" polsko-niemiecki "Ósmy dzień tygodnia" w reżyserii Aleksandra Forda, zaufanego człowieka Partii i jednego z "bonzów polskiej kinematografii". Ford, w opinii Marka Hłaski nieodrodny produkt systemu, wyjątkowy szkodnik, który "potrafił spieprzyć wszystko", wziął się za jeszcze ciepły utwór modnego debiutanta (drukowany w "Twórczości": w listopadzie 1956 r.) nie z miłości do prawdy czy sztuki, lecz by upiec na cudzym ogniu własną pieczeń, w efekcie nakręcił "chałę", zmarnował temat i politycznie podłożył się Partii. W tym miejscu oddajmy głos autorowi nieocenionych, może nawet niedocenionych "Pięknych dwudziestoletnich", gdyż jego drapieżny portret "bohaterskiego oportunisty", z którym przyszło mu żyć i pracować, mówi jeszcze więcej o tym, kto go przyrządził, o gniewie i radykalizmie banity-mściciela ("książki warto pisać tylko wtedy, jeśli przekroczy się ostatnią granicę wstydu"), o dosadności języka i sprawności jego pióra...
"Znałem w moim życiu wielu cwanych ludzi: znałem sprzedających cukier jako morfinę; znałem sprzedawców perskich dywanów, które wyprodukowano dwie godziny temu przy ulicy Ben-Jehuda w Tel-Awiwie; w czasie okupacji znałem faceta, który wyładował się brylantami sprzedając Żydom mąkę i mówiąc im, iż jest to trucizna, która ma uchronić ich od cierpień, kiedy nie będzie już wyjścia [...]; ale na całej swej drodze nie spotkałem człowieka tak bezbłędnie cwanego jak Ford. Myślę, że mogę o nim to śmiało napisać, gdyż wiem, ilu ludzi, ile pomysłów i ile filmów zmarnował ten człowiek, będący najbardziej chytrym i cwanym oportunistą, a udający człowieka najbardziej rozgoryczonego i rozwścieczonego głupotą władz. ‘Ósmy dzień’ był kiepskim opowiadaniem, ale można było z tego zrobić dobry film. Tylko że filmy trzeba umieć robić. Ford, który Warszawę zna tylko z okna swego auta, umieścił akcję filmu na Starym Mieście; Agnieszka pęta się po cukierkowych ulicach; tam z kolei stoją statyści ubrani w koszulki gimnastyczne i udają lumpenproletariuszy, którzy zaczepiają dziewczynę. W tym opowiadaniu, które mi się niestety nie udało, a którego pomysł lubiłem, chodziło mi o jedną sprawę: dziewczyna, która widzi brud i ohydę wszystkiego, pragnie dla siebie i dla kochanego chłopaka jednej tylko rzeczy: pięknego początku ich miłości. Ford zrobił film na temat, że ludzie się nie mają gdzie rżnąć, co oczywiście nie jest prawdą; rżnąć można się wszędzie. [...] Film miał mu przynieść nagrodę w Cannes, uznanie krytyki marksistowskiej [ta po ‘przełomie’ dokonała efektownej dostosowawczej konwersji] i lekką krytykę ze strony władz partyjnych. Z filmu wyszło gówno; na nieszczęście Forda, ale na szczęście dla mnie."
Po paru latach Hłasko z zewnątrz, "spoza sytuacji" uchwycił mimochodem istotę komunistycznego węzła i politycznego surrealizmu, odłożonego w umysłach "obywateli", których trzeźwość płynie z wódki, a siła z szaleństwa. Głęboko perwersyjna, surrealistyczna jest bowiem sytuacja, gdy można, a nawet trzeba cieszyć się z klęski własnego dzieła w złych rękach, oddychać z ulgą, by posłużyć się metaforą, na wieść o śmierci niewinnego przy pierwszej próbie gwałtu, rozkoszować się jego martwą i czystą niepodległością. Komuniści - pisał Marek w "Pięknych..." – "przekroczyli wszelkie granice, stworzyli świat fantastyczny". Bronili się przed nim warszawscy "bikiniarze" w plerezach i mandolinach "na cukier, białko i szklaną wodę", w samodziałowych marynarach, wąskich, przykrótkich spodniach, butach "na słoninie", koszmarnych krawatach z okrętem pod pełnymi żaglami i w "ciemkach" na oczach à la generał Douglas Mac Arthur. Inni czytali nieprzytomnie Hemingwaya i Dos Passosa, słuchali jazzu, oglądali w Ambasadzie Amerykańskiej filmy inne niż radzieckie i walili w ‘52 tłumnie do Arsenału na wystawę "Oto Ameryka", która miała zohydzić "piękny kraj czterdziestu ośmiu gwiazd", a stała się jego reklamą i spotęgowała marzenie o raju wolności. Wiara w Amerykę, w możliwość otwarcia przez nią dla Polaków - choćby atomem – "drogi na wyraj" utrzymywała się stale, wbrew faktom i jakiejkolwiek logice; "jest to - konstatuje autor ‘Pięknych dwudziestoletnich’ - miłość nieszczęśliwa, miłość bez cienia wzajemności; i już chyba ostatnia". Osiągnęła ona, w okolicach wojny koreańskiej i prezydentury Harry'ego Trumana swój niepojęty, ekstatyczno-samobójczy pułap w polskich "pieśniach nadziei": "Jedna bomba wodorowa i wrócimy znów do Lwowa" albo: "Truman, Truman, puść ta bania, bo tu nie do wytrzymania"...
Ten paradoksalny kraj na opak, "na odwyrtkę", który w samozagładzie przeczuwał jakąś szansę, który wisielczym humorem, śmiechem na pogrzebie i dowcipem politycznym ratował się przed rozpaczą, bronił feerią kolorowych motyli przed szarością beznadziei, przed zagrzęźnięciem w banale - stworzył Marka Hłaskę i fenomen jego twórczości. Hłasko miał rację, gdy w odpowiedzi "Skizowi" pisał do tejże "Trybuny Ludu", głuchej zresztą na wszystkie tłumaczenia i sprostowania, że jest stąd, z tego kraju i z tego narodu, i z Warszawy, że jest z tej samej, "pustyni, pełnej rozpaczy i wściekłości, w której każdy przyjazny gest mógł stać się gestem samozniszczenia"...
"To nie ja wymyśliłem Warszawę, w której ludzie trzęśli się ze strachu; to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której najwyższym dobrem biedaków była butelka wódki; to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której dziewczyna była tańsza od butelki wódki - to ta Warszawa wymyśliła mnie. Kto i jakim prawem każe mi o tym milczeć?"
I nie milczał; ani wtedy w surrealistycznym kraju, ani potem w tak zwanym wolnym świecie społecznej przyrody ("bo [...] świat dzieli się na dwie połowy, z tym jednak, że w jednej z nich jest nie do życia, w drugiej - nie do wytrzymania"), gdy wspominał w "Pięknych..." ze zgrozą i sentymentem ten kraj à rebours, który mu splugawiono i cofnięto...
"Miałem wtedy osiemnaście lat. [...] Pracując po czternaście godzin dziennie, włącznie z niedzielami i świętami, zarabiałem około siedmiuset złotych miesięcznie. [...] Gdybym powiedział robotnikowi niemieckiemu, że pracując czterysta dwadzieścia godzin w miesiącu mogłem sobie za to kupić kiepską parę butów - wzruszyłby ramionami i odszedł."
Można odnieść wrażenie, że poza wszystkim innym Hłasko w swojej książce życia usiłuje wskazać zewnętrzne źródło wewnętrznego skłębienia, tych wszystkich skurczów i odleżyn duszy, sprzecznych ciśnień, które go rozrywały, irracjonalnych czy jak kto woli spontanicznych albo romantycznych pobudek, paroksyzmów i odruchów, którymi się kierował i które go ostatecznie zgubiły. Usiłuje się - przejaśniając wszystko neutralizującym chichocikiem chojraka-facecjonisty - wytłumaczyć z ciemniejszych czy bardziej kontrowersyjnych stron własnej natury, ze słabości charakteru, powierzchownych fascynacji, chaotycznych wyborów, kosztownych poszukiwań, naiwnych złudzeń, poronionych pomysłów, mylnych tropów i bolesnych omyłek. Robiąc to, chce, jak się zdaje, dostać rozgrzeszenie - nie od politycznych władców Polski, którzy go w 1958 r. potraktowali jak chuligana, zwabili w berlińską pułapkę, wciągnęli w morderczą próbę sił, której stawką było życie i godność ludzka, i natychmiast pogrzebali; nie od narodu, który był kartą przetargową i zakładnikiem Władzy, ale od matki, grupy przyjaciół i czytelników. Tych wszystkich, którzy mu w 1956 r. zaufali, uznając za symbol i gwaranta październikowych przemian. I których wiarę mogło nadwątlić następne dziesięciolecie.
"Piszę o ludziach, których znałem i których kochałem. [...] Pragnąłbym dla tych właśnie ludzi napisać, dlaczego nie mieszkam w Warszawie. Pragnąłbym to napisać dlatego, że wiele tym ludziom zawdzięczam, że nie przestałem ich kochać i że nie potrafię ich zapomnieć. [...] Powiedziałem sobie: Polska to nie Putrament i Kruczkowski [Ten ostatni na XII Plenum KC w październiku ‘58 podsumował Hłaskę: "Jak widzimy, towarzysze, niedługa jest droga od pierwszego kroku w chmurach... do ostatniego kroku w bagno imperialistycznego wywiadu"], i ci wszyscy inni. Polska to ci wszyscy ludzie, którzy mnie czytali i którzy we mnie wierzyli. [...] Wiedziałem oczywiście, że nikt nie wierzy w to, że pracuję dla wrogich Polsce wywiadów; ale jeśli wśród moich czytelników znalazł się choć jeden, który w to wierzył - ta książka napisana jest dla niego."
Wszystko wskazuje na to, że Marek Hłasko cierpieniem życia i swą twórczością odkupił winy, które popełnił i których nie popełnił, że wrócił do serc i otrzymał rozgrzeszenie.
Autor: Tadeusz Stefańczyk, grudzień 2006