Którą z postaci polskiej filozofii uważa pan za najważniejszą i dlaczego?
Z polską filozofią jest ten problem, że właściwie wszystkie książki filozofów polskich, które sobie przypominam, mają swoje pierwowzory w innych językach i jakby dobrze poszukać, to można je odnaleźć. Czyli o tym wszystkim pisali już Niemcy, Francuzi, Anglicy… Nie będę wymieniał nazwisk, żeby nikomu nie przeszkadzać w jego aktywności. Nie widzę jednak żadnych oryginalnych myślicieli. Są mniej lub bardziej sprawni popularyzatorzy, komentatorzy. Ale przyznam, że mam dosyć wąski horyzont, nie znam na przykład zbyt wielu logików, a może są jacyś wybitni logicy. Inną sprawą jest to, czy logika jest w ogóle filozofią… Być może jest jakąś jej gałęzią, ale ja czuję powinowactwo wobec postaci raczej literackich. Jeśli chodzi o Polskę, to z tą reprezentacją jest słabo. Mógłbym wymienić mojego przyjaciela Jacka Dobrowolskiego [który razem z Marcinem Polakiem założył w 2016 roku "Nową Orgię Myśli" – przyp. red.], który pisze w sposób niezwykle interesujący i luźny. Ale i on niczego nowego nie mówi, zresztą sam to przyznaje. Lubię Andrzeja Ledera, ale on jest w zasadzie psychoanalitykiem stosującym te narzędzia do opisu społeczeństw i ich historii. Cenię też Adama Lipszyca, który jednak mocno skręcił w stronę komentarza literackiego. Kiedyś czytałem eseje Agaty Bielik-Robson, ale ona też chyba ostatnio powiedziała w którymś wywiadzie, że nie czuje się filozofką… Przewrotna jest ta polska sytuacja – filozofowie często albo nie identyfikują się z tą profesją, albo się identyfikują, ale nikogo poza nimi to nie interesuje.
Mógłbym wspomnieć jeszcze Jana Hartmana, który wyraża pozycję anarchobuddysty. To ciekawa idea, ale on chyba jeszcze nigdzie tego nie spisał. On też ma wiele osobowości: jest inny w felietonach, inny w akademickich produkcjach, a jeszcze inny w rozmowach. Taki proteuszowy gość. Jego anarchobuddyzm to wiara w to, że doszło do wielkiego cimcum, co w teologii judaizmu oznacza akt skurczenia się w sobie Boga i zrobienia miejsca na świat. Hartman mówi o tym jako o wycofaniu się nicości – nic się wycofało i dzięki temu powstał byt, który następnie wyląduje w nicości i znowu będzie wielkie nic. To jest w zasadzie pogląd buddyjski, tylko lekko zwariowany, zmiksowany z kabałą, no i bez wiary w reinkarnację i bez żadnego systemu medytacyjnego.
Poza tym mamy też wybitnych egzegetów, na przykład w Łodzi jest trzech wspaniałych profesorów, którzy organizują cykliczne seminarium poświęcone myśli Nietzschego, dzieją się tam naprawdę pobudzające intelektualnie i emocjonalnie rzeczy. Mam na myśli Pawła Pieniążka, Bogdana Banasiaka i Krzysztofa Matuszewskiego. Michał Paweł Markowski był świetnym egzegetą Derridy. A skoro już tak wymieniam moje intelektualne koneksje, to muszę także wspomnieć Czarka Woźniaka z Krakowa, on wyszedł od Heideggera, ale też od wielu lat jest buddystą szkoły Dzogczen. Bardzo go lubię, przyjaźnimy się, choć spotykamy się raczej rzadko, co jest zresztą zgodne z podstawową ideą buddyzmu, mówiącą o tym, że ostatecznie wszystko jest puste, więc nie za bardzo jest się też z kim spotkać. Ja jednak nigdy nie uległem wpływowi żadnego żyjącego filozofa, w każdym razie nigdy nie był to wpływ pionowy, zawsze miałem tylko poziome wpływy wzajemne, w dyskusjach z przyjaciółmi. Na studiach oczywiście ulegałem rozmaitym fascynacjom, ale nigdy nie były one trwałe.
Co więcej… Niewiele więcej, bo w Polsce produkuje się tony, sterty komentarzy, pisma drugo- i trzeciorzędne, które przynoszą możliwość kontynuacji zatrudnienia i możliwości zarabiania na czynsz, media, chleb i wodę. I na kawę ze śmietanką oraz szarlotkę z lodami – to jest bardzo ważny element posiłku filozofa. W tym celu ludzie piszą naprawdę trudne teksty po angielsku i publikują je w wysoko punktowanych periodykach. Powiedziałbym, że to istota polskiej filozofii.
To zupełnie tłumaczy epitet "kawiarniany".
Oczywiście! Teraz niestety nie zobaczymy nikogo w kawiarni, bo są zamknięte. Ale filozofowie mają znajome panie w cukierniach, które poprzez kurierów dostarczają szarlotki i różne inne ciasta, w termicznych opakowaniach, a w przenośnych lodówkach dostają lody czekoladowe, waniliowe i owocowe, jeśli ktoś lubi. Chociaż filozofowie wolą waniliowe. Owocowe wybierają raczej fizycy.