Piața Unirii w Bukareszcie, fot. dzięki uprzejmości Tomka Ogińskiego
Mikołaj Gliński: Jak i kiedy trafiła Pani po raz pierwszy do Rumunii?
Małgorzata Rejmer: Chyba zaczęło się od dokumentu "Dzieci z dekretu", który widziałam w 2007 roku. To opowieść o Rumunii, w której Ceaușescu zakazał dostępu do antykoncepcji, o tym jak absurd staje się normalnością, jak codzienność zamienia się w piekło, ciąg upokorzeń. Koniec lat 80., w fabrykach przeprowadza się kontrole ginekologiczne kobiet, a za test ciążowy służy skóra żaby, która zmienia kolor w kontakcie z moczem ciężarnej. W tym czasie przeczytałam wszystkie książki Herty Muller, ale dopiero wyjazd do Bukaresztu w 2009 roku obudził we mnie prawdziwą ciekawość. Tęsknotę za miastem, które z jednej strony kojarzyło mi się z chaosem, flejozą i bylejakością, a z drugiej z pięknem, wzniosłością. Taki przetrącony Paryż, groch z kapustą, splendor i plebejskość.
Kiedy po raz pierwszy pomyśłała Pani o pisaniu o Rumunii?
W 2010 roku zaczęłam pisać doktorat o kinie rumuńskim i w krótkim czasie przeczytałam wiele książek o Rumunii. I nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Wiedziałam, że Rumunia jest fascynującym krajem dla pisarza i antropologa. Z jednej strony jest europejska, zapatrzona we Francję i Niemcy, a z drugiej strony ogląda się na Bałkany i Turcję, taka mieszanka kulturowej oryginalności i prowincjonalizmu, peryferyjności.
Dlaczego wybrała Pani reportaż jako formę opisu? Pani poprzednia książka "Toksymia" była powieścią...
Nie jestem przywiązana do myśli, że "Bukareszt" jest reportażem. Ja się mało czuję pisarką, a najmniej reporterką. Jestem po prostu osobą piszącą. Nie mam warsztatu dziennikarza, ciężko jest mi pisać na zadany temat. Albo temat wypływa ze mnie i sam się pisze, albo wołami nikt mnie nie zaciągnie do laptopa. Moje pisanie jest kapryśne, kosztuje mnie dużo energii.
Styl w "Bukareszcie" jest bardzo urozmaicony - używa Pani różnych konwencji (np. rozdział o rewolucji jest napisany jako dramat, czy jego parodia, z podziałem na akty, etc), sięga po różne teksty kultury ("Ballada o Mistrzu Manole", epos o jagniątku) i style - to chyba nie są najbardziej typowe elementy warsztatu reportera?
"Bukareszt" jest literacki, wielostylowy, bo miałam poczucie, że to miasto jest eklektyczne, że cała Rumunia jest wielkim patchworkiem i chciałam to oddać w języku książki. Kiedy piszę o słynnej rumuńskiej balladzie, język naśladuje balladę, kiedy piszę o chaosie rewolucji, wybieram formę dramatu. Chciałam dostosowywać styl do tematu, a wielogłosowość książki do różnorodności Bukaresztu. Zresztą, gdybym próbowała napisać wszystkie teksty jednym stylem, umarłabym z nudów. Przecież ja też muszę mieć coś z życia, chcę się pobawić formą, popróbować różnych rzeczy. Uwielbiam reportaże z "Głodu i jedwabiu" Herty Muller, mimo że nikt nie nazywa jej reporterką, bo w krótkich zdaniach kreśli poruszające portrety ludzkie, uniwersalne opowieści o człowieczeństwie. Muller jest bezpardonowa, pisze obrazami, nie stroni od symbolu, sama jest w epicentrum tekstu. Wolę takie pisanie niż najrzetelniejszy reportaż o szalenie ważnym i palącym problemie współczesności.
Piața Unirii w Bukareszcie, fot. dzięki uprzejmości Tomka Ogińskiego
Jak Pani rumuńscy znajomi zareagowali na książkę? Pisze Pani w końcu o dość przerażających i wstydliwych rzeczach z historii ich kraju: terrorze służby bezpieczeństwa, szpiegowaniu się ludzi nawzajem, więzieniach, zupełnie nieludzkich doświadczeniach kobiet po dekrecie antyaborcyjnym z 1966 roku, tabu Rewolucji która, możliwe, że w ogóle nie miała miejsca?
Czytało tę książkę paru znajomych Polaków, mieszkających w Rumunii, wyrażali entuzjazm. Jakiś czas temu napisała do mnie pewna Rumunka, że po przeczytaniu "Bukaresztu" na nowo poczuła się dumna ze swojego kraju i zapragnęła lepiej poznać jego historię, co mnie wzruszyło. Jak na razie w Rumunii ukazał się tylko jeden rozdział o aborcji i został dobrze odebrany. Czytałam komentarze młodych ludzi, dla których ten tekst był odkryciem, bo przyzwyczaili się do wyidealizowanej wizji czasów Ceausescu.
"Bukareszt" jest moim sposobem patrzenia na Rumunię, pewnym wyborem faktów, można z nim polemizować, ale trudniej polemizować z samymi faktami. Osobną kwestią jest problem pamięci – każdy pamięta przeszłość inaczej i każdy ma swoją wizję przeszłości. "Bukareszt" zbiera te okruchy, ale to są odłamki lustra, nie odbijają one rzeczywistości, tylko pokazują mozaikę.
Prawdopodobnie w tym roku "Bukareszt" wyjdzie w Rumunii i może wtedy będzie wokół niego jakaś dyskusja. Może, choć niekoniecznie. Rumuni nie są zainteresowani przepracowywaniem zbiorowej pamięci, nawet na wieczorach autorskich w Klużu czy Bukareszcie wisiało nade mną pytanie: "Po co pani pisze o takich przykrych sprawach z przeszłości? Skoro teraźniejszość jest straszna, dlaczego mielibyśmy jeszcze rozgrzebywać przeszłość?".
Czy dla Pani osobiście praca nad Bukaresztem była trudnym doświadczeniem? - Chodzi mi przede wszystkim o rozmowy - musiała pani rozmawiać z ludźmi ciężko doświadczonymi - wszystkie prawie tematy z pierwszej części dotykają jakiejś traumy...
Zawsze przychodziłam do moich bohaterów z przekonaniem, że chcę z nimi porozmawiać, a nie robić wywiad. Te rozmowy trwały godzinami. Wiele historii odchorowywałam, do niektórych refrenowo wracam myślami. Zdarzało mi się płakać razem z ludźmi, którzy opowiadali mi historie. W życie wpisane jest cierpienie, ale bardziej interesuje mnie to, jak ludzie potrafią sobie z nim radzić. Wszyscy dążymy do normalności nawet w najbardziej nienormalnych czasach.
Do czego było Pani najtrudniej się przyzwyczaić, kiedy mieszkała Pani w Rumunii?
Nie miałam problemu, żeby przyzwyczaić się do Rumunii, ale przez dłuższy czas mieszkałam tam w domu przypominającym skłot, gdzie imprezy kończyły się o piątej nad ranem. Niedawno byłam znowu w Bukareszcie, z sentymentu zatrzymałam się na starych śmieciach, i znowu była balanga – do tego akurat ciężko się przyzwyczaić.
Ale poza tym nie miałam problemów, żeby oswoić sobie Bukareszt. Dorastałam trochę w małym miasteczku, a trochę na Pradze Północ, Bukareszt jest mi bliski i estetycznie, i klimatycznie. Nawet gdy mój przyjaciel Rumun przyjechał do mnie, natychmiast oznaczył sobie Grochów po swojemu – rondo Wiatraczna przypominało mu Piata Iancului, restauracja Astoria – knajpkę Intermacedonia, nawet grochowski kebab nazywał się tak samo jak w Bukareszcie – Ali Baba.
Czytając Pani książkę można odnieść wrażenie, że wiele z tych historycznych doświadczeń i sytuacji jest do pewnego stopnia podobnych do polskiej historii, tylko że tam wszystko było jakieś... straszniejsze – trochę jak z koszmaru. Czy te historie można porównać? Gdzie się kończą te podobieństwa?
Nie potrafię Panu odpowiedzieć na to pytanie, bo nie umiem określić granic tych podobieństw. Nie ja jestem od tego, żeby je wyznaczać, niech czytelnik, i polski, i rumuński, zrobi to sam, wedle subiektywnych odczuć.
Ale patrząc na te kwestie od strony obiektywnej, faktograficznej – po 1965 roku komunizm rumuński był zupełnie inny niż polski. Miał twarz jednego człowieka, Nicolae Ceaușescu. To on odpowiadał za to, co się dzieje w państwie, obsadzał ważne stanowiska członkami swojej rodziny, szykował syna na swojego następcę. Historycy nazywają to "komunizmem dynastycznym". Ceaușescu był Rumunią. Ale nie zapominajmy, że w latach 60. i 70. Rumunom żyło się całkiem dobrze, pod wieloma względami lepiej niż w Polsce. Dopiero lata 80. przyniosły gwałtowne załamanie i upadek państwa, cierpienie ludzi przy kompletnej obojętności władzy.
Rozdziały o rumuńskim komunizmie wywołują dużo emocji, ale wystarczy przeczytać "Opowiadania kołymskie", by zobaczyć zupełnie inną skalę ludzkiego cierpienia. O czymkolwiek okrutnym byśmy nie pomyśleli, człowiek jest w stanie wymyślić okrucieństwo większe i bardziej efektowne. W tym miejscu powinien znajdować się jakiś cytat o tym że człowiek to najokrutniejsze ze zwierząt. Zgadzam się.
Jakie jest stereotypowe wyobrażenie Polaków o Rumunii?
Co tu dużo mówić, Rumunia kojarzy się Polakom z nędzą, Cyganami i Drakulą. To wszystko bierze się z niewiedzy. Wystarczy tam pojechać, odwiedzić Transylwanię, Bukowinę i Maramuresz, i nastawienie do Rumunii zmienia się diametralnie. Polacy nie mają też pojęcia, jak wielki jest wpływ Rumunów na europejskie dziedzictwo, jak znakomitych intelektualistów wydała Rumunia w międzywojniu – zresztą wszyscy co wybitniejsi wyemigrowali. A dziś mało który Polak wie, że rumuńskie kino od ponad dziesięciu lat szturmuje europejskie festiwale, to najlepszy rumuński towar eksportowy.
Czy Pani perspektywa jako osoby z Polski – kraju niewątpliwie również ze Wschodu Europy i z dawnego Bloku i chyba w podobnej sytuacji kulturowo-historycznej (spory ale peryferyjny kraj europejski, przez większą część swojej historii pod obcym władaniem, z podziwem, a nawet fascynacją patrzący na Zachód...) była pomocna w rozumieniu Rumunii?
Tak, myślę że to nastawienie, którym my Polacy jesteśmy przesiąknięci, że historia wyrządziła nam krzywdę, że jesteśmy niedocenieni, na marginesie Europy, bardzo pomogło mi w zrozumieniu Rumunów. Często tłumaczyłam im, że Polacy mają podobny kompleks niższości, problem z chłopskim pochodzeniem, że są szalenie wyczuleni na krytykę z zewnątrz. Ale dla Rumunów Polska to Europa, prawie Niemcy. Kiedy opowiadałam o 123 latach zaborów, o kompleksach, Rumuni wykrzykiwali: ale wy w średniowieczu byliście potęgą! A my nigdy nie mieliśmy okresu Rumunii imperialnej. Często Rumuni mówili też: mamy wspólnego wroga, Rosję! W mojej bukareszteńskiej dzielnicy widziałam kiedyś wielki, brudny kontener ze śmieciami, z napisem "Russia e gunoi", "Rosja to śmiecie".
Co uznaje Pani za najlepsze wprowadzenie do kultury rumuńskiej?
Bardzo lubię książkę Luciana Boi „Rumuni: świadomość, mity, historia”, to znakomite omówienie wypaczeń rumuńskiego ducha, który często musiał sobie radzić z radykalnymi nacjonalizmami i fantazją historyków ze stajni Ceausescu. Od strony literackiej najpiękniej siłował się z rumuńskością Emil Cioran, on jest rumuńskim Gombrowiczem, który zamiast marzyć o wielkości i sławie, nurzał się w fatalizmie i rozpieszczał myślami o samobójstwie.
Czy praca nad książką, głębokie zanurzenie w kulturę rumuńską pozwoliło Pani inaczej zobaczyć też Polskę?
Czasem wracałam do Polski z podkulonym ogonem. Myślałam: ty niewdzięcznico, chodniki w Warszawie ci nie pasowały, że niby krzywe, takie piękne polskie chodniki! Pamiętam dobrze to wrażenie, gdy wracałam z lotniska do domu i jechałam przez Warszawę. Kojarzyła mi się ze schludną, poczciwą dziewczyną, ubraną w skromną sukienkę w żółto-zielono-brzoskwiniowym kolorze. Taka brzydka dziewczyna, która się ciągle szoruje i bardzo się stara. Bukareszt kojarzył mi się z podstarzałą kurtyzaną w wyliniałym futrze, która podupadła, ale zachowała ślady urody i mogłaby jeszcze przerodzić się w piękność.
To miłe przejrzeć się w rumuńskich oczach – do Rumunii nie dociera tajfun wewnętrznych polskich problemów. Rumuni widzą kraj o bohaterskiej historii, który dał Europie "Solidarność", a po 1989 roku stanął na nogi i dumnie podniósł głowę. Polska potrzebuje Rumunii czy Ukrainy do leczenia się z kompleksów. A Rumuni lubią biczować się Polską, naszym wykorzystaniem funduszy unijnych, statystykami PKB. Ale problemy społeczne mamy zatrważająco podobne: wielka emigracja, bezrobocie wśród młodych, przeludnione mieszkania, młode kobiety, które nie chcą rodzić dzieci, sfrustrowane społeczeństwo, które błyskawicznie się starzeje. Nie jesteśmy tak daleko od Rumunii, jak chcielibyśmy myśleć, mimo że ekonomicznie plasujemy się oczko wyżej. Od polskiego szlachcica do rumuńskiego bojara jest tylko jeden krok.
Pani następna książka ma być o Albanii. Dlaczego? To chyba jedyne miejsce na mapie Europy "gorsze" od Rumunii?
Rozumiem, że mówiąc „gorsze” ma Pan na myśli "ciekawsze"? (śmiech) Jeszcze kiedy mieszkałam w Bukareszcie, poznałam Norweżkę, mówiącą po albańsku, która zapewniała, że pokocham Albanię, i próbowała mnie namówić do wyjazdu, opowiadając dziesiątki anegdot - na przykład o tym, jak kierowcy próbowali zepchnąć jej samochód z drogi, bo nie mogli przeboleć, że za kierownicą siedzi blondynka.
Początkowo Albania mi się nie spodobała. Dopiero po rozmowie z antropolożką, która wspomniała, że czasy komunizmu są dla jej rodziców „małym holokaustem”, i zaczęła narzekać, że nikt nie chce o tym rozmawiać, ani młodzi, ani starzy, pomyślałam – a może tu są historie dla mnie?
Ale jeszcze nie byłam pewna. Przesądziła znajomość z Niemką, którą poznałam na wybrzeżu – autorką popularnego przewodnika po Albanii, chodzącą encyklopedią, która zna chyba każdą wioskę w tym kraju. Pokazała mi wiele dziwnych zakamarków i opowiedziała o swojej czternastoletniej fascynacji Albanią. Miałam poczucie, że ją rozumiem. Kiedy przyjeżdżałam do Albanii, kojarzyła mi się ze światem mężczyzn, z mercedesami, bunkrami, czasownikami. Kiedy wyjeżdżałam, myślałam o Albanii przez pryzmat kobiet i albańskiej poezji, przestrzeni, przymiotników. Chciałabym uchwycić tę dwoistość Albanii. Poza tym fascynuje mnie to, że ten kraj był przez dziesiątki lat w kompletnej izolacji, a teraz zachłystuje się nowoczesnością i europejskością i cały się kotłuje, zmienia z dnia na dzień. Tirana była dla mnie garem z wrzątkiem, chętnie znowu włożę do niego rękę.
Luty-marzec 2014