Lokalne archiwum nie robiło wam problemów z dostępem do informacji?
Dowiedzieliśmy się, że nie mogą nam nic powiedzieć, bo jest ochrona danych osobowych. Ale było widać, że odpowiedzialny za to człowiek chciał, żeby Ben go poprosił. Chciał poczuć się ważny. A Ben znów wściekły uciekł. Złapałam go i jak się okazało, urzędnik miał już przygotowane dokumenty nawet z XIX wieku i były ich stosy. Potem poszliśmy do synagogi, pięknej, odrestaurowanej. Ben był pewny, że to z pieniędzy amerykańskiej społeczności żydowskiej, a okazało się, że odpowiada za to miasto, które wyremontowało budynek ze środków unijnych. Ben odkrył tam zdjęcie swojego dziadka rabina. Nie mógł w to uwierzyć.
Czyli byliście blisko celu.
Odwiedziliśmy kilku Kotowskich, ale nie byli tymi, których szukaliśmy. Pojechaliśmy do wsi kilkanaście kilometrów dalej. Wieś była w lesie, nie mogliśmy jej znaleźć. Na stacji CPN jakiś młody chłopak podszedł do nas i zapytał, czego my tutaj szukamy. Ben się bał. Ja wytłumaczyłam, o co nam chodzi, a on rzucił, żebyśmy jechali za nim, bo on jest stamtąd. Na miejscu przywitali nas mieszkańcy, którzy przekrzykiwali się: "Chodźcie do mnie, bo to moja babcia wszystko pamięta, a ta od sąsiada to ma demencję". W końcu trafiliśmy do domu na górce, gdzie 90-letnia kobieta z niesamowitą pamięcią mieszkała ze swoimi synami. Wiedziałam, że ona coś ukrywa. Mówiłam, że jesteśmy tu tylko jeden raz i że jeśli czegoś nam nie powie, to już się nigdy nie dowiemy. Wtedy ona podniosła rękę i powiedziała: "Dzieci, wyjść", a te dzieci miały gdzieś z 70 lat!. Kiedy wyszli, powiedziała: "Wie pani, tutaj jest nieślubna córka Kotowskich, ale ja nie mogłam przy synach powiedzieć". Pojechaliśmy do niej. Przywitała nas słowami: "Jak Niemiec, to won z mojego podwórka". Szybko okazała się sympatyczną osobą, która nie miała kontaktu z rodziną Kotowskich, bo jak wyjeżdżali, to zacierali za sobą ślady. Wiedziała tylko, że trafili gdzieś pod Żagań. Ben wtedy już był przekonany, że nie znajdziemy tych ludzi.
A ty oczywiście nie odpuściłaś.
Trzy miesiące wcześniej skończyłam "Przeżyć Afganistan", który kręciłam właśnie w okolicach Żagania, więc było to jedyne miasteczko w Polsce, gdzie ja mogłam naprawdę wiele. Zadzwoniłam do generała tamtejszej jednostki, z którą byłam w Afganistanie. Lubiliśmy się i szanowaliśmy. Tydzień później dzwoni telefon i słyszę w słuchawce: "Cześć, nie znasz mnie, ale dobrze znasz mojego brata Marka, reżysera, nazywam się Tomek Lechki i to mnie szukasz". Pojechaliśmy do rodziny Marka, który był w ciężkim szoku. Nikt nie wiedział o tym, co ich pradziadek zrobił. On robił, co uważał za słuszne, ale się tym kompletnie nie chwalił. Ocalił też dziewczynkę z kaźni wołyńskiej, co było ogromnym ryzykiem. Spojrzenie Marka Lechkiego pozostanie mi w pamięci na zawsze. Potem jego pradziadek został Sprawiedliwym wśród Narodów Świata i tak mój film zaczął powstawać. Mam za sobą historię, która brzmi kompletnie nierealne.
Po tym wszystkim musisz czuć ogromną satysfakcję i wierzyć w siłę sprawczości dokumentalisty.
Bardzo chciałam zaimponować Benowi, ale ważniejsze było dla mnie, żeby opowiedzieć historię Kotowskiego, który przez dwadzieścia dwa miesiące chronił ludzi ukrywających się w wykopanej dziurze w lesie. Dookoła niego mieszkali sąsiedzi i nie każdy to pochwalał. Kiedy pojawiła się plotka, że ukrywa Żydów, pobili go. A przecież miał rodzinę, dla której różnie to mogło się skończyć. Chciałam, żeby ktoś o nim wiedział. Jemu to się należało, ale ja nie mam poczucia sprawczości. Czasami myślę, że ta historia chciała wyjść na zewnątrz, a mnie przerzucało z jednego miejsca do drugiego, żebym mogła ją opowiedzieć.
Tak definiujesz swoją rolę jako reżyserki: jesteś tubą dla bohaterów?
Dokument to tylko część mojego życia. Weszłam w fabułę, w której się spełniam i chcę kontynuować tę drogę. Opowiadam historie po to, żeby dać głos osobom, które beze mnie nie mogłyby opowiedzieć swojej prawdy światu. Na początku nie robiłam filmów związanych z historią, tylko społeczne, opowiadałam o biedaszybach i domach dziecka. Dopiero kiedy w moim życiu pojawił się Jurek Kamieniecki, otworzył się okres filmów o tematyce Holokaustu. Nie planowałam tego, ale jeden temat ciągnął drugi. Zawsze ważne było dla mnie, żeby przypominać, że to, co wydarzyło się 50 czy 80 lat temu, nie jest za nami. Co wydarzyło się kiedyś, jest obecne w naszym życiu teraz: w naszych lękach, obawach, zahamowaniach, myśleniu o świecie. To nie jest tak, że przeszłość odchodzi. Przeszłość nas determinuje.