Zanim zaczęłaś kręcić o powstaniu, poświęciłaś film tematowi obozu dla kobiet w Oberlangen.
Ten film też jest związany z powstaniem. Zrobiłam go na zlecenie Koła Oberlangen, w którym panie zorganizowały zrzutkę na produkcję. Temat mnie fascynuje, bo przy całym swoim tragizmie, ma też ziarno absurdu. Wyobraź sobie gotowych na wszystko nazistów, którzy nagle stają przed problemem nie do rozwiązania, bo nie wiedzą, co począć z tabunem kobiet wziętym do niewoli jako jeńcy wojenni. No przecież aż się prosi, żeby zrobić o tym film! Nagrałam ponad trzydzieści relacji i w pewnym momencie się przeraziłam, bo z tych opowieści wychodziła mi komedia, a nie dramat wojenny! Na szczęście udało się to wszystko wyważyć. Następny film zrobiłam już na zlecenie Związku Powstańców Warszawskich – to był film o pułkowniku Janie Mazurkiewiczu "Radosławie", legendarnym dowódcy powstania, później skupiłam się na postaci Kazimierza Leskiego…
…o którym mówi się, że jest polskim Jamesem Bondem. Kolejny wymarzony temat na film, a jednak nasi reżyserzy się do takich historii nie garną. Potrafisz wyjaśnić, dlaczego?
Nie mam pojęcia. Amerykanie mając takich bohaterów jak Leski, nakręciliby już pewnie ze sto filmów o nim. Nasze współczesne kino historyczne strasznie kuleje. Jak już nawet jakimś cudem dobry scenariusz się przebije, to i tak brakuje środków, aby go zrealizować. Mam mnóstwo pomysłów, wielu zapomnianych bohaterów, o których chciałabym zrobić film, ale jestem bardzo zmęczona walką o każdy grosz. Robiłam kiedyś making off na planie "Miasta 44", a skończyłam dopiero swój film o "Radosławie". Pamiętam, jak bardzo wtedy pragnęłam mieć chociaż 10 proc. takiego budżetu, jaki oni mieli. Ja nie miałam nawet 1 proc. na cały film, który i tak zjeździł festiwale i zebrał pozytywne recenzje.
Na co byś taką kasę wydała?
Moim ogromnym marzeniem jest zrobienie komedii o powstaniu w stylu "Jak rozpętałem II wojnę światową", "Giuseppe w Warszawie" czy "Gdzie jest generał?". Jestem fanką gatunku i uważam, że polska kinematografia bardzo na tym cierpi, że przestaliśmy kręcić wojenne komedie. Powstańcy, dzisiejsi staruszkowie, w 1944 roku byli nastolatkami. Prawie każdy miał mi do opowiedzenia jakąś zabawną historię.
Powstańcy by się na to zgodzili?
Powstańcy mają niesamowite poczucie humoru. Na pewno nie brakuje im dystansu w patrzeniu na siebie i chętnie zobaczyliby film, który wnosi perspektywę inną niż cierpiętnicza i martyrologiczna. Dziwią się, że tylko tak zwykło się przedstawiać ich i ich walkę, w której nie brakowało przecież psikusów i żartów, które robili sobie nawzajem, ale też Niemcom.
Przykład?
Jak batalion "Miotła" wycofywał się ze Stawek, to powstańcy musieli się przecisnąć przez małe okno. Ale powstaniec "Ludwik", który był przy kości, utkwił w nim. Niemcy w natarciu, dookoła świszczą kule, sytuacja niesamowicie niebezpieczna. Część powstańców ciągnie "Ludwika" z przodu, część pcha go z tyłu, ludzie już tracą nadzieję na przeżycie i wtedy… wybuchają wszyscy spazmatycznym śmiechem. Tak to właśnie wyglądało. Powstańcy nie chcą, żebyśmy zapomnieli, że w czasie powstania było miejsce nie tylko na łzy, ale też na humor, uśmiech i dowcip.
"Ludwik" przeżył?
Przeżył, udało im się go w końcu przepchać. W mojej głowie jest zarys historii o młodym ciapowatym chłopaku, który ma do spełnienia misję i idzie przez wszystkie dzielnice – podąża za żołnierzami i pakuje się w kolejne tarapaty.