Ciekawym zjawiskiem rynku prasy muzycznej przełomu wieków była także profesjonalizacja zinów – tytuły, których korzenie sięgały trzeciego obiegu ostatniej dekady PRL-u transformowały się w oficjalne wydawnictwa dostępne w salonach prasowych. Mowa m.in. o "Antenie Krzyku", "Pasażerze" (scena hardcore punk), "Garażu" (uliczne nurty punk rocka, ska czy psychobilly) czy – przykład z metalowego podwórka – "Morbid Noizz". Każdy z nich związany był z konkretną wytwórnią płytową. Najbardziej różnorodne były treści pojawiające się w "Antenie Krzyku", która prezentowała szeroki pejzaż kontrkulturowych zjawisk. Przykładowo, w pierwszym numerze (rok 2000) oficjalnie wydawanego pisma znalazły się artykuły o legendarnym producencie i muzyku noiserockowym Stevie Albinim, kulturze samplingu i muzyce ambient, ale też esej o teoretyku anarchizmu Hakim Beyu czy wywiad ze Zbigniewem Liberą.
Im dalej w XXI wiek, tym więcej nowych przedsięwzięć krytycznomuzycznych objawiało się jako internetowe portale (wspomnijmy tu choćby ważne dla pokolenia indie strony Porcys i Screenagers) i blogi. Jednak i w czasach cyfrowych nie zabrakło tych, którzy dalej wierzyli w magię papieru.
Jednym z ciekawszych tytułów ostatniej dekady była "Gazeta Magnetofonowa", której redaktorem naczelnym był Jarek Szubrycht. Choć "Gazeta" poruszała się w szerokim obszarze gatunkowym, to była niezwykle spójna – począwszy od okładek, które od pierwszego do ostatniego numeru projektował jeden grafik, Dawid Ryski, po fakt, że w całości była poświęcona wyłącznie polskiej muzyce. Tak tę decyzję tłumaczył naczelny w rozmowie z Aleksandrą Boćkowską:
Wzięło się to z poczucia misji. To brzmi nieco śmiesznie, bo słowo "misja" zostało skompromitowane przez dzieje polskich mediów, ale zajmując się muzyką, widziałem, że jesteśmy świadkami fascynującego odrodzenia polskiej sceny. Wiązało się to, paradoksalnie, z tym, że mainstreamowe media wypięły się na tę scenę. Tylko nieliczni dostawali się do telewizji i radiostacji coraz mniej zainteresowanych, a dziś już właściwie wcale niezainteresowanych muzyką. Piosenki pojawiające się w mainstreamie mają nie odstraszać słuchaczy, a zwłaszcza reklamodawców, więc nie mogą oferować artystycznej przygody. Artyści więc przestali się starać, by podobać się szerokiej publiczności, a zaczęli opowiadać prawdę o sobie. Powstawało coraz więcej coraz lepszej muzyki, ale nie pozostawał po niej medialny ślad. Recenzje w portalach szybko znikały wraz z zamknięciem serwisu albo przykryte przez inne treści. Uznałem, że skoro widzimy, co się dzieje, rozumiemy to, doceniamy, to zróbmy coś, żeby to ocalić, zapisać, zadrukować papier.
Innym intrygującym projektem wydawniczym jest "Noise Magazine" – jak nazwa wskazuje poświęcony różnym odcieniom muzycznego hałasu. Pismo przygotowywało również wydania specjalne, takie jak "Polska szkoła hałasu" czy numer w całości poświęcony muzyce blackmetalowej. Jednakże w sierpniu 2024, po 10 latach istnienia "Noise’u", redaktor naczelny i wydawca magazynu, Łukasz Dunaj, poinformował w mediach społecznościowych o czasowym zawieszeniu działalności.
Przywiązanie do papieru w dalszym ciągu charakteryzuje metalowców – wciąż ukazują się takie tytuły jak "Metal Hammer" czy "Musick Magazine". W swoich niszach trwają też takie tytuły jak m.in. "Lizard" zajmujący się m.in. rockiem progresywnym i psychodelicznym (choć z powodu kłopotów finansowych niedawno musiał ogłosić zbiórkę wśród fanów) czy "Glissando" eksplorujące różne obszary muzyki współczesnej.
Nie jest moją intencją pisanie podzwonnego polskiej prasie muzycznej czy biadolenie, że "kiedyś było lepiej", choć – o czym zaświadczą powyższe przykłady – sytuacja na rynku wydawniczym od dobrych kilku lat nie napawa optymizmem. Może przyjdzie z ciężkim sercem pożegnać się z fetyszem papieru – "tańczyć o architekturze" można przecież równie dobrze na fanpage’u czy w podcaście – ważne, żeby było komu czytać/słuchać.