Młodzi ludzie wsadzili mnie do lektyki i ponieśli do siebie. Byłem mile zaskoczony tą formą okazywania sympatii rozpoznanemu aktorowi, przyznaję, że jedną z najprzyjemniejszych. To był żywy oddźwięk na udaną ekranową groteskę, a przy okazji wielka sensacja dla wczasowiczów w Ustroniu i niesamowita przygoda dla mnie. Do dziś z wielkim sentymentem wspominam, jak przy akompaniamencie orkiestry nieśli mnie w tej lektyce przez całe uzdrowisko, pod transparentem o treści: "Dziewczyny z Krakowskiego dla Romana Kłosowskiego!".
Izabella Cywińska, reżyser
Z początkiem lat siedemdziesiątych pojechaliśmy z moim obecnym mężem w podróż przedślubną do Odessy, gdzie mieszkała część jego rodziny. Byli to inteligenci: dentyści, inżynierowie, choć zastraszeni. Nie godzili się na żadne dyskusje i niczego ze świata nie przyjmowali do wiadomości. Pewnego razu przynieśli wieść, że musimy czym prędzej wracać do Polski, bo "Amierikancy sbrosili cholieru". Tak, jak kiedyś stonkę. Na lotnisku przyjęto od nas bagaże, które dokądś odjechały raz na zawsze, a nam zakazano wyjazdu, bo ogłoszono kwarantannę. Zostaliśmy tylko w tym, co na sobie i z podręcznymi drobiazgami. Umieszczono nas w łagierie, tak się oficjalnie nazywał, w domkach campingowych dla dewizowych turystów. Nad morzem, choć bez dostępu do niego. Żywiono nas w stołówce kaszą. Można było kupić niepijalne kisiełyje wino, które podobno było skuteczne przeciw cholerze, więc wszyscy je pili. Prócz Polaków byli tam Węgrzy, Rumuni, Enerdowcy i… leningradczycy, traktowani jak obca nacja. Grupa polskich absolwentów medycyny, która przyjechała na praktykę do Odessy, zaczęła protestować przeciw przejawom braku higieny, przez co zostaliśmy potraktowani jako wrogowie. Wzywano nas na konferencje i tłumaczono, jak to naród polski został wyzwolony przez gierojow sowieckogo sojuza i ilu ich poległo. Od poznanych Żydów dostaliśmy przez płot radio. Z Radia Swoboda dowiedzieliśmy się, że to poważny atak cholery na Odessę. Uratował nas romans jakiejś Polki z synem sekretarza komitetu z Kijowa. Wstawiła się za nami. Po trzech tygodniach pobytu, wyposażeni w prowiant, zostaliśmy wywiezieni na kwarantannę do Polski. Był to dla mnie moment bardzo doniosły, bo miałam objąć teatr w Kaliszu i ta świadomość mobilizowała nas do czynu.
Jan Kobuszewski, aktor
Kiedyś, dawno temu, byliśmy z żoną na urlopie we Florencji. Zwiedzaliśmy rozmaite muzea. Mówiono nam, że koniecznie musimy zwiedzić Galleria dell'Accademia: "Niedużo czasu stracicie, bo tam jest tylko kilka rzeźb Michała Anioła". Był tam oryginalny David, bo jego kopia stoi na florenckim rynku, była Pieta, niedokończone rzeźby więźniów i kilka innych. Weszliśmy tam o dziesiątej rano, a wyszliśmy o drugiej po południu. Michał Anioł widział rzeźbę w bloku marmuru kararyjskiego – o podstawie półtora na półtora metra, wysokim na sześć metrów – i odkrywał ją za pomocą dłuta. Pracował na zamówienie papieża Juliusza II, z którym się później pokłócił, więc części rzeźb nie skończył. To najpiękniejsza rzecz obserwować, co się wyłania, albo wręcz wyrywa z surowego bloku kamienia: głowa, bark, ramię, skończone do ostatniego uderzenia dłuta, wypieszczone i wycyzelowane. Na tej podstawie można sobie wyobrazić, co tam jest ukryte dalej, przez dłuto mistrza już, niestety, nieodkryte. Jeżeli chodzi o malarstwo, to pewne wrażenie o dziełach można sobie wyrobić przy oglądaniu bardzo dobrych dziś reprodukcji. Trójwymiarowości rzeźby jednak nic nie odda. Trzeba ją samemu obejrzeć. Kiedy przyjaciele i bliscy – od Dudka Dziewońskiego zaczynając, na córce kończąc – wybierali się do Florencji, radziłem im, by na deser zostawili sobie rzeźby Michała Anioła w Galleria dell'Accademia. Dzwonili potem do mnie i opowiadali, że spędzali tam po kilka godzin, nie mogąc wyjść z podziwu. Dla mnie była to bezwzględnie najwspanialsza przygoda wakacyjna.
Jerzy Mamcarz, piosenkarz
Po sierpniowym koncercie w amfiteatrze w Międzyzdrojach powróciliśmy do swojej bazy na campingu Szczecin–Dąbie. Miejsce to miało znakomite zalety rekreacyjne, ale jeżeli chodzi o stronę restauracyjną, to było pod psem, a raczej pod flądrą. Ludzie kabaretu przeważnie sami coś pichcili, choć efektów lepiej nie wspominać. Wysiadamy z autokaru, pomagam wyjść Himilsbachowi. Janek mówi do mnie: "Słuchałem dzisiaj, jak śpiewasz, mogę cię wziąć do znajomych na kolację, jeśli masz na taksówkę". Odpowiadam, że coś mam, ale to może wystarczyć tylko w jedną stronę. Postój był w pobliżu, wsiadamy, jedziemy, miła atmosfera. Okazało się, że jechaliśmy prawie na drugi koniec Szczecina. Wyciągam portfel. Janek pyta: "Ile płacę?". Taksówkarz odpowiada: "Nic, panie Janku, ja pana z przyjemnością wożę za darmo". Świetnie, mamy pieniądze na powrót. Rzeczywiście, kolacyjka była smaczna, z procentami. Po kilku godzinach wracamy. Łapiemy taksówkę. Taryfa nocna, ale jakoś to będzie. Dojeżdżamy. Podobny scenariusz. Wyciągam portfel, Janek pyta: "Ile płacę?". I ponownie niespodzianka. Taksówkarz mówi: "Nic, panie Janku. Ja nie tylko pana oglądam w filmach, ale przeczytałem wszystkie pana książki". Po wyjściu Janek zwrócił się do mnie: "Ale mnie ten facet zaskoczył. A ty, Jurek, sporo pieniędzy dzisiaj zarobiłeś. Chodź, dowiemy się w recepcji, gdzie tu można kupić coś do picia".
Andrzej Grabowski, aktor
W 1970 roku po pierwszym roku studiów w szkole teatralnej musiałem odbyć praktyki robotnicze. Władza ludowa i specjaliści od kultury wymyślili, że skoro w 1968 roku robotnicy bili studentów, to teraz będą się z nimi bratali, by brać studencka mogła docenić ich robotniczy wysiłek. Efekty tego były straszne. Robotnik pracujący ze studentem wyrabiał trzy razy mniej, niż z innym robotnikiem. Psioczył więc na tych "nierobów", którzy mu obniżali wydajność i zarobki. Dostałem przydział do fabryki produkującej rynny. Technologia produkcji polegała na tym, że robotnik wkładał w odpowiedni rowek blachę cynkową, a ja kręciłem korbą. Dostałem przydział do robotnika Józka K. z podkrakowskiej wsi, który zaczął do mnie mówić wierszem. Cytował olbrzymie fragmenty "Beniowskiego" czy "Pana Tadeusza". Śpiewał arie Moniuszki, ale tak jakoś… miękko. Zaczął mi przynosić kanapki i ciągle zapraszał, żebym do niego przyjechał, zwłaszcza na noc. Zapewniał, że ubije świnię i zrobi wielki bankiet. W tych latach i w tych sferach było to jednak dość zaskakujące. Kusił mnie, choć nie skusił, bo nigdy nie byłem podobnych mu, że tak to nazwiemy, przekonań. Skończyłem praktyki robotnicze, wróciłem do szkoły teatralnej. Po dwóch miesiącach dostałem list. Andrzej było przez "ż", Grabowski bez "w", pismo pierwszoklasisty. List brzmiał tak, że się go nauczyłem na pamięć: "Wdzienczny Andżeju! Bogdaj ja cie nie znał albom sie s tobom pszyjaźnił – coś wielkie nadzieje w sercu mem rozniecił a wkońcu zapomniałeś. Kochajoncy Ziutek". Taka przygoda, może niespełniona, choć to nie ja oczekiwałem spełnienia.
Marian Opania, aktor
Byłem chłopakiem, który wychowywał się nad Wisłą, wprawdzie nie w Warszawie, lecz w Puławach. Zawsze pewnie czułem się w wodzie i pochlebiam sobie, że umiem całkiem dobrze pływać. Miałem kolegę wzrostu Wiktora Zborowskiego, z którym wypływaliśmy do połowy rzeki. Była tam mielizna, na której przystawaliśmy na chwilę przed udaniem się na następny brzeg. Pewnego razu Wisła nieoczekiwanie przybrała. Dopłynąłem do mielizny, lecz niestety, nie poczułem gruntu, choć mój towarzysz pływackich wypraw stał całkiem pewnie. Ta sytuacja tak mnie zaskoczyła, że zadziałał mechanizm stresu. Poczułem jednoczesny skurcz obu mięśni piersiowych. Krzyknąłem do kolegi, że wracam. Z powodu skurczu nie mogłem sprawnie poruszać ramionami, starałem się więc, jak mogłem, płynąć pieskiem. To było tuż przed powodzią i żywioł zaczął okazywać swą moc. Miotało mną jak jakimś ździebełkiem. Ocierałem się o rozmaite występy brzegu, których bezskutecznie próbowałem się uchwycić. Przeniosło mnie przez kilka rzecznych progów. W tym czasie przed oczami przewinął się cały film mego krótkiego, siedemnastoletniego zaledwie życia. Najbardziej żal mi było mej sympatii. Kiedy w końcu udało mi się wydostać na brzeg, całowałem ziemię. Tej przygody wakacyjnej nie zapomnę do końca życia. Było to ostrzeżenie, że z wodą nie ma żartów i nawet sprawny pływak nie powinien czuć się w niej nazbyt pewnie. A ówczesna sympatia została później mą żoną.
Leszek Długosz, piosenkarz
Przyjaciele nie mogąc doczekać się mieszkania w Krakowie, z początkiem lat siedemdziesiątych opuścili miasto i objęli posadę nauczycieli w Karwicy Mazurskiej. Wieś znana była z kolonii warszawskich artystów zjeżdżających tu na lato, czego wtedy jeszcze nie byliśmy świadomi. Postanowiliśmy pomóc przyjaciołom i wyprawiliśmy się wraz z nimi. Ruszył transport na odkrytej ciężarówce typu star, jak w czasach pionierskich, z wszystkimi meblami i sprzętami, które normalnie były wtedy nie do zdobycia. Łącznie z piecykiem. Jechało nas w sumie sześć osób, poupychanych na pace samochodu. Można sobie wyobrazić, w jakim stanie dojechaliśmy na miejsce. Pół żywi. Okazało się, że nie ma tam sklepu spożywczego. Jedyny czynny kiosk miał dostawę dwa, trzy razy w tygodniu. Wszystko natychmiast rozkupywano, po czym okoliczna ludność leżała wokół pokotem po spożyciu owych darów. Taki pejzaż… Lato, żar z nieba, niczego do jedzenia. Nikt z nas nie miał wówczas, niestety, samochodu. Wymęczeni podróżą wylądowaliśmy więc nad jeziorem z butelką wina. Wstawiliśmy je do wody, by się ochłodziło. Leżeliśmy wygłodniali nad brzegiem i nagle zaczęliśmy snuć fantazje na temat rozmaitych sposobów zdobycia pokarmu. Zaczęły nam się przypominać różne książki kucharskie, przepisy, ulubione restauracje. W pewnym momencie ktoś zażartował: "A gdyby tak coś upolować? Na przykład kaczkę". Wstał, wziął kamień i cisnął w stronę nadlatującej kaczki. Trafił ją w locie. Na naszych oczach. Spadła nam do stóp. Takiej okazji nie mogliśmy zmarnować. Postanowiliśmy ją jak najoszczędniej zagospodarować i zrobiliśmy z niej rosół. Okazała się naszym ocaleniem.
Jerzy Bończak, aktor
Generalnie wakacje spędzam w jednym miejscu na Mazurach, gdzie trudno oczekiwać specjalnych niespodzianek. Pamiętam jednak taką bardzo zimną końcówkę urlopu. Zarzuciłem na noc wędki na węgorza. Rano, około piątej, widzę, że w jednym kołowrotku mam wyszpulowaną żyłkę. Zacząłem ją ściągać. W pewnym momencie czuję, że dalej nie da rady, bo ryba poszła w trzciny. Musiał to być węgorz, bo łapałem na przynętę, której żadna inna ryba nie jada. Wsiadłem na rower wodny i po żyłce podpłynąłem do miejsca, w którym nastąpiło zblokowanie. Żyłka drga. Czuję, że ryba duża, a nie jestem w stanie jej wyciągnąć. Zacząłem grać na tej żyłce, jak na strunie gitary – tak się drażni węgorza, by wyplątał się z trzciny. Ale ryba nie puszcza. Duży okaz, żal tracić. Było zimno, więc łowiłem w kożuchu. Atawizm myśliwego przeważył jednak nad zdrowym rozsądkiem. Postanowiłem rozebrać się, zanurkować, odciąć nożem trzciny i wyciągnąć zaplątaną w nie rybę. Tak też zrobiłem, choć nie do końca. Było zbyt głęboko, by dopłynąć do dna. Woda była tak potwornie zimna, że wyskoczyłem szybciej niż wskoczyłem. A ryba poszła… Duży okaz, bo odciął mi nie żyłkę, lecz plecionkę. Wędkarze wiedzą, co to jest – bardzo mocny powrozik, który teoretycznie nie powinien się zerwać. Skończyło się tym, że wróciłem do domu i rozpaliłem w kominku. Długo grzałem się przy nim, zanim doszedłem do siebie. Nie wiem, czy to zabawna opowieść. Mnie wtedy nie było do śmiechu. Rybie udało się uciec. Mnie? Nie nabawić zapalenia płuc.
Agnieszka Chrzanowska, piosenkarka
Od lat poświęcam wakacje na zwiedzanie wysp greckich. Dopływamy z moim towarzyszem podróży Michałem do kolejnej wyspy, pożyczamy motorower lub samochód. Wjeżdżamy nawet na te ścieżki, których nie ma na mapie. Dopiero wtedy uznajemy wyspę za zdobytą. Dwa lata temu mieszkaliśmy na wyspie Kos i zwiedzaliśmy okoliczne wysepki archipelagu Dodekanes. Rano wypływaliśmy promem, wieczorem wracaliśmy do hotelu. Pewnego dnia udaliśmy się na wyspę Kalimnos. Od razu w porcie zakupiłam bilet powrotny i dowiedziałam się – swobodnie mówię po grecku, ojczystym języku mego dziadka – że prom będzie odpływał o szóstej wieczorem z tego samego nabrzeża. Wyspa cudowna, niezwykłe zatoki, mnóstwo poławiaczy gąbek, chętnych do opowiedzenia swoich historii. Urocze malutkie wioseczki złożone z kilku domków, przyklejonych do skał, bądź leżących w zatokach. Zakochaliśmy się w jednej z zatok i marzyliśmy, by zamieszkać tam choć przez krótki czas. Niestety, trzeba już było wracać. Stanęliśmy na nabrzeżu i wraz z grupką ludzi spokojnie czekaliśmy. Zrobiła się za pięć szósta, pięć po – promu nie było. Owszem, jakiś odpłynął, lecz z innego nabrzeża. Ludzie nadal czekali. Nie wytrzymałam i udałam się do biura, by zapytać uroczego Greka, który sprzedał mi bilet, co się dzieje z naszym promem. Okazało się, że tamtego dnia wyjątkowo odpłynął z innego nabrzeża. Następny prom miał być dzień później, o tej samej porze. Znaleźliśmy się w sytuacji przymusowej. Zawróciliśmy do zatoki, którą tak miło zapamiętaliśmy. Ku naszej radości był tam domek z jedynym wolnym pokojem. Tak więc nieporozumienie z promem dostarczyło nam niezapomnianych wrażeń.
Autor: Janusz R. Kowalczyk, lipiec 2017