Patrząc na wspaniałe obchody swoich setnych urodzin z zaświatów, Stanisław Lem cieszyłby się z ich rozmachu – jak każdy był jednak łasy na pochwały i nagrody. Ale jeszcze bardziej by się cieszył, że nie musi w nich uczestniczyć. W jednym z listów wyraził radość, że pewna wizyta w szpitalu, która miała przebieg bardzo dramatyczny – wywiązała się infekcja, Lem był już bardzo blisko tamtej strony – miała przynajmniej jeden pozytywny skutek. Dzięki tym powikłaniom miał stuprocentowe usprawiedliwienie nieobecności na uroczystości wręczania mu medalu przez ministra kultury.
W świetle powyższego projekt Centrum Literatury i Języka "Planeta Lem" – bodajże najbardziej krakowski element lemowskiego roku 2021 – wydaje się doskonale dostosowany do osobowości Mistrza. Łączy rozmach z dyskrecją. Zdecydowanie bliżej mu do "ymienin u przyjaciela" niż do oficjalnej ceremonii u ministra, z marmurami, srebrami i kandelabrami. Ze względu na swoje położenie w pobliżu typowych szlaków, po których poruszają się po Krakowie mieszkańcy i turyści, ma szansę stać się miejscem, do którego zagląda się rutynowo, spontanicznie, bez uprzedniego planowania wizyty. To bardzo lemowskie. I bardzo krakowskie.
W złotym okresie twórczości Mistrza, czyli mniej więcej od końca lat 50. do połowy lat 70., stałą pozycją w jego rozkładzie dnia była popołudniowa rundka po mieście. Był zmotoryzowany, ale w większości odbywał ją pieszo, bo po centrum Krakowa niewygodnie się jeździło samochodem nawet przed epoką zakazów i ograniczeń. Zostawiał więc gdzieś swojego wartburga, fiata czy mercedesa i dalej już szedł do kilku stałych miejsc. Odwiedzał swoje ulubione sklepy ze słodyczami oraz swoje ulubione Wydawnictwo Literackie (jedno i drugie na ulicy Długiej), redakcję "Tygodnika Powszechnego" na Wiślnej, siedzibę ZLP na Krupniczej i hotel Cracovia, gdzie odkładano dla niego zagraniczne gazety i czasopisma. Pojawiał się tam, czy miał jaką sprawę, czy też jej nie miał.
Przepraszam wszystkich w Krakowie za to, że podkreślam takie oczywistości, ale nie we wszystkich miastach da się tak funkcjonować. Choćby w Warszawie w tej samej epoce obiegnięcie na piechotę wszystkich kluczowych redakcji i wydawnictw, żeby wymienić ploteczki z całym środowiskiem dziennikarsko-literackim, było właściwie niemożliwe. I nie chodzi o to, że odległości większe, po prostu o brak wykształconej kultury spontanicznych spotkań. Nie każde miasto ją ma.
Podczas półemigracji w Berlinie i Wiedniu Lemowi bardzo tych krakowskich spotkań brakowało. W Berlinie i Wiedniu też miał przyjaciół i współpracowników, ale to nie są miasta, w których ludzie się odwiedzają bez wcześniejszego umówienia się, że w tej a tej kawiarni, o tej a tej godzinie… A przecież to zabija połowę przyjemności.