Felietony te stanowią kronikę najważniejszych wydarzeń w dziedzinie kultury i polityki – w Polsce, w demoludach, w wolnym świecie. Autor kilkunastu powieści, sonat fortepianowych, symfonii, muzyki do wierszy Gałczyńskiego. Poseł na Sejm z ramienia katolickiego "Znaku". Agnostyk. Niezrównany błazen, śledziennik, pamflecista. Jego "Dziennik" czy "Abecadło" to arcydzieła przewrotności, dobrego humoru, zarazem przenikliwy portret nieciekawej natury ludzkiej. Stefan Kisielewski, krócej zaś i bardziej zrozumiale: Kisiel to historia PRL w pigułce. Bez PRL-u trudno przedstawić sobie, kim był. Żyjąc w dzisiejszej Polsce, prawdopodobnie musiałby wybierać pomiędzy muzyką, felietonistyką a pisaniem powieści. A tak, robił to, na co mu pozwalano. Inna sprawa, że faktycznie był człowiekiem wielu uzdolnień.
Obok Jerzego Waldorffa, bliskiego przyjaciela Kisielewskiego, poczesne miejsce w jego życiu zajmował Zygmunt Mycielski, wybitny kompozytor, muzykolog, arystokrata, autor wspaniałych "Dzienników", dalece wstrzemięźliwszych od "Dzienników" Kisiela. Pewnego razu Mycielski żalił mu się w pocztówce z Francji, że "może lepiej nie wyjeżdżać z kraju", że tam, na emigracji, "nie dałoby się pisać takich książek", jakie pisze się tutaj. Z ich rozmowy wynikało, że Polska i świat to dwie różne rzeczywistości. Obaj to silnie odczuwali właśnie jako twórcy. Kisiel był przekonany, że w tym między innymi przejawia się "choroba na Polskę": że nie sposób tworzyć i żyć poza nią. O prawdzie tych słów przypominają mi co jakiś czas moi studenci, przekonując, że są tak samo dobrymi Europejczykami, jak ci z Berlina czy Paryża, że bez kłopotu odnajdują się w Nowym Jorku. Jako kto? – pytam ich wtedy.
Kiedyś bardzo mocno oberwał od bandytów z milicji obywatelskiej. Był wówczas posłem na sejm, osobą szeroko znaną. "Żebyś skurwysynie mi tu partii nie obrażał" – krzyczał katujący go milicjant. Był ortodoksyjnym liberałem, wolnościowcem. W Sejmie PRL-owskim starał się "robić" politykę, ale mogło być też tak, że się nią tylko bawił. Znany był z przekory, stanowiącej poniekąd jego logo. Zawsze sporo ryzykował, a na odwadze mu jakoś nie zbywało. Umiał wypić, pojedynek z Miłoszem na miny chyba wygrał. Musiał być też inspirującym rodzicem. Jego syn, Wacek, zrobił zawrotną karierę pianistyczną, o czym dziś słabo się pamięta prawdopodobnie przez jego przedwczesną, tragiczną śmierć.
W swoich "Dziennikach" odnotował pod datą 15 V 1969 roku ważną radę joginów hinduskich. Jeśli poczujesz do kogoś złość czy niechęć – zalecali – pisz listy z wymyślaniami, klnij w nich, na czym świat stoi, po czym je zniszcz. Wraz z niszczonymi listami odejdzie cała złość. Cóż, Kisiel swoich "Dzienników" nie zniszczył. Przeciwnie: panicznie bał się, że przejmie je Służba Bezpieczeństwa, a one są miejscami naprawdę mocne. Mimo to zdecydował o ich publikacji. Złość została. Na ich podstawie mogę powiedzieć, że ich autor był nader ciekawym przypadkiem mizantropa, który do końca wolał pielęgnować swe resentymenty, niż rozmieniać je na powszechne braterstwo, w które za bardzo nie wierzył.
Nie sądzę, aby miał wielu wychowanków. Miał przyjaciół, a to co innego. Jest też nagroda jego imienia. Wszakże kto ją dostał i czy zawsze była przyznawana zasłużenie, to inna sprawa, do przedyskutowania w osobnym felietonie. Nie wiem, co na te werdykty powiedziałby sam Kisiel i chyba lepiej tego nie zgadywać. Nie ma powodu mówić za niego, ponieważ na tym właśnie polegał jego fenomen: nigdy nie było wiadomo, co powie, czy zrobi.
Często wskazywano na renesansową rozległość pomysłów i talentów Stefana Kisielewskiego, lecz on sam bał się kruchości tego, co robi. Świadczy o tym zapis z "Dzienników": "Dziś Boże Ciało, dosyć upalne, choć niezbyt pogodne. Siedzę w domu, próbuję coś napisać. Boję się, że ten dziennik nie ma sensu, jest tylko suchym rejestrem spraw, zakłada się w nim z góry, że ewentualny czytelnik wie, jakie jest tło tych spraw, kto ja jestem etc. A jeśli nie wie, to nie zrozumie. Już to komuchy bardzo się troszczą o to, aby nikt spoza ich świata nie wiedział, co się tu dzieje, i nic nie rozumiał".
Nieraz zastanawiałem się, czy w jakiejś sferze Kisiel odniósł szczególny sukces, czy też dobry był we wszystkim? 20 września 1991 roku na Warszawskiej Jesieni prawykonano jego koncert fortepianowy. Grał Marek Drewnowski. Waldorff pisał, że Kisielewski z tym utworem mordował się bardzo długo. Lecz wtedy już leżał w szpitalu. Syn Jerzy przyniósł mu do szpitala telewizor. A tam były owacje i bisy. Bardzo się tym wzruszył. Miał długie, piękne, spełnione życie, zmącone jedynie przez niepotrzebną śmierć ukochanego syna, wybitnego pianisty. Myślę, że warto też pamiętać o znajomości Kisiela z Tyrmandem. Kisiel bardzo interesował się jazzem, nie inaczej było z "rytmem" kultury masowej, tak zwanym "big-beatem", na który miał wyostrzony słuch. Nie znosił romantyzmu, a jednak w 1955 roku odebrał I nagrodę w konkursie na pieśń Mickiewiczowską za "Bakczysaraj w nocy na głos i fortepian". Był jurorem pierwszych festiwali jazzowych w Sopocie, na I Festiwalu w Opolu. Jego walka z socrealizmem kosztowała go utratę posady w Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie. Ale muzyka została z nim do samego końca.
Stefan Kisielewski, Kisiel. Kim był? Kim byłby poza PRL-em? Kim jest dziś dla nas, dla tych więc, którzy go jeszcze choć trochę kojarzą? Kim będzie za trzydzieści lat?