Czy organizując koncert, myślisz o tym, w jaki sposób przestrzeń muzeum zmienia percepcję odbioru muzyki?
Dla mnie najfajniejsze koncerty to te, które nabierają znaczenia właśnie dzięki temu, w jakim miejscu się spotkaliśmy. W miejscu, w którym kiedyś było getto, a wcześniej tętniąca życiem, wielokulturowa dzielnica północna. Estetyczny i akustyczny walor sytuacji koncertowej jest bardzo istotny, ale mam wrażenie, że coraz większe znaczenie ma element wspólnotowy. Dziś za niewielkie pieniądze można we własnym domu słuchać dowolnej muzyki, z dowolnego miejsca na świecie. Wychodzimy na koncert, żeby coś przeżyć, spotkać się z innymi ludźmi, poczuć więź, wspólnie słuchać, wspólnie być – tu i teraz. Czuję tę szczególną wspólnotę na koncertach w Muzeum POLIN. Dlatego też organizujemy je nie tylko w Audytorium, ale także w Galerii Las, holu głównym, czy nawet w okolicach muzeum – na Łące Leśmiana czy przy pomniku bohaterów getta. Każde z tych miejsc ma swoją energię, swoje znaczenie, swoją atmosferę.
Z ostatniego festiwalu pamiętam wykonanie utworu Matthew Schlomowitza, kompozytora obecnego przede wszystkim na festiwalach muzyki nowej, którego twórczość jest pełna skomplikowanych kontekstów i gestów zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych. W swoim utworze wykorzystywał zabawne sample, np. odgłosy zwierząt. Na koncercie z okazji festiwalu muzyki współczesnej pewnie nikogo by to nie poruszyło, w Polin publiczność wybuchała gromkim śmiechem.
Bo nasza publiczność jest super. To po pierwsze. A bardziej merytorycznie odpowiadając na twoje pytanie: budowanie publiczności jest chyba najtrudniejszym i najbardziej satysfakcjonującym punktem pracy kuratora. Jak zaprogramować koncert, żeby nasi goście nie tylko wzięli w nim udział, ale by mieli ochotę wrócić do nas na kolejne wydarzenia? Uważam, że udało nam się przez te kilka lat od otwarcia Muzeum zbudować swoją publiczność, dotrzeć do grupy ludzi, opowiedzieć im o tym, dokąd chcemy zmierzać, czego szukać, co nas interesuje i przekonać, by do tej podróży dołączyli. Oni powierzają nam swój czas, pieniądze za bilet. Czujemy wobec nich odpowiedzialność. To, co nas łączy, to historia, jej poznawanie, słuchanie, opowiadanie. Wykorzystujemy do tego różne języki. Czasem język Wajnberga, czasem Schlomowitza, czasem Radzimira Dębskiego, a czasem Avishaia Cohena. Nazwisko każdego z tych artystów przyciąga dodatkowo trochę inną publiczność, ale wydaje mi się, że na widowni Muzeum POLIN spotyka się przede wszystkim publiczność Muzeum POLIN, która chce posłuchać historii – i czuje się tu na tyle bezpiecznie, że gdy ją coś śmieszy, to się śmieje, a jak wzrusza, to płacze. I jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy.