Co to jest za opowieść? Czy opisuje ona perypetie młodego chłopaka, który splamił swe sumienie niewybaczalnym czynem i za wszelką cenę liczył na
szansę1 moralnego powstania z martwych? A może jest to historia marynarza, któremu los wymknął się spod kontroli w jednym momencie niewytłumaczalnego
skoku (s. 94), i który przez resztę swego krótkiego bytowania ponownie starał się
zapanować nad własnym losem (s. 276)? Albo losy naiwnego marzyciela, który doświadczany przez brutalne życie, stopniowo dorastał do wzięcia odpowiedzialności za tych, którzy mu zaufali, i osiągnął w ten sposób upragnioną
wielkość (s. 208)? Albo dzieje stopniowej degeneracji człowieka, który się nieźle zapowiadał, a skończył ekscentrycznie i tragicznie,
pogrzebany (s. 186) za życia wśród ubóstwiających go dzikusów? Co się w tej opowieści dzieje, że nie sposób jednoznacznie odczytać, jaki sens ma jej, "ponad wszelką wątpliwość", linearny przebieg od Patny do Patusany? A może trzeba na tę "historię" spojrzeć przewrotnie? Może ta irytująca niejednoznaczność podstawowego sensu Lorda Jima bierze się właśnie z braku podejrzliwego powątpiewania? Stąd, że zbyt odruchowo chcemy widzieć w tej opowieści chronologię uszeregowanych zdarzeń, a tymczasem historyczna sekwencja jest tu tylko przenośnią, za którą ukrywa się próba rozumienia? Próba nadania sensu (prapoczątku i ostatecznego celu) temu, co nie-znośnie obecne, trwale wydarzające się na naszych oczach. Próba stworzenia ożywiającego mitu, który pozwoliłby w nowoczesnym świecie naszego przebywania ocalić "zagrożone" człowieczeństwo. Tak rozumiem twórczy wysiłek i zamiar Conrada-Polaka, który, szukając drogi dla nowoczesnego człowieka, próbował w tym samym geście odnaleźć ujście dla polskiego ducha.
Akwizytor
Jaki jest zatem początek tej "historii"? Czy jest nim Patna i jej oficer, czy szkoła morska, wychowująca przyszłego marynarza, a może protestancka plebania i James, jeden z pięciu synów starego, pogodnego pastora? Jak się to wszystko zaczyna, kim jest ten, kogo ta opowieść dotyczy?
Niewiele niższy niż metr osiemdziesiąt - tak brzmią pierwsze słowa powieści -
mocnej budowy, śmiało wychodził ci naprzeciw [...]. Cieszył się ogromną sympatią w rozmaitych portach Wschodu, w których zarabiał jako akwizytor dostawców okrętowych (s. 7). Pierwszych słów powieści nie należy lekceważyć, chociaż tak łatwo je przeoczyć. Trzeba widzieć w nich właśnie pierwsze słowa, a zatem słowa rozstrzygające, i oddać im sprawiedliwość. Dlatego trzeba powiedzieć bez ogródek, że bohaterem tej książki nie jest marynarz, ani skazaniec, ani wyrzutek, ani Lord, lecz akwizytor. Jim-akwizytor i kropka. Żyjący gdzieś na Wschodzie, jeden z tysięcy, jeden z milionów,
był jednym z nas (s. 39), jak przez całą opowieść, co krok, do znudzenia się nam przypomina. "Jeden z nas", co to znaczy? Jeden z ludzi morza? Egzemplarz "białej rasy"? "Po prostu" człowiek?
Bez wątpienie Jim to "po prostu" obraz człowieka. Nie bez znaczenia jest jednak to, czym się, jako człek, zajmował. Bo egzystencja akwizytora, handlowego przedstawiciela, lub ubezpieczeniowego agenta, a w wersji "dla vipów" speca od reklamy albo PR-owca to jeden z symptomów nowoczesnego świata, w którym dziś żyjemy. To wielka armia ludzi, zamieszkująca "drugą" nowoczesność, to ludzie nie mający stałego dochodu, opartego o pewną pensję i wytwarzanie, żyjący ze swojej siły przekonywania, z socjotechnik uwodzenia, z ich doraźnych, efemerycznych rezultatów. To ludzie, od których nie wymaga się żadnego pogłębionego wykształcenia, jeno sprytu, swoistego "bezwstydu" natarczywości i umiejętności natychmiastowego zapominania o częstych niepowodzeniach, aby nie przegapić następnej szansy. To ludzie, których praca odziera z prywatności. Na różnego rodzaju szkoleniach i rautach uczy się ich na pamięć, że "praca to ich pasja".
Akwizytor taki nie musi zdawać egzaminów z niczego pod słońcem, winien jednak odznaczać się Ogólną Zaradnością i umieć jej dowieść w konkretnych sytuacjach (s. 7).
Jim to zatem człowiek-akwizytor, to osobnik, którego człowieczeństwo na stałe zrosło się z nowoczesnością. To synonim człowieka nowoczesnego, w którego nowoczesności można dostrzec zapowiedź naszych czasów. Jim to pierwszy obywatel późnej nowoczesności, którą Zygmunt Bauman nazywa płynną. Conrad miał szansę z wyprzedzeniem ujrzeć tę nadchodzącą przemianę w łonie nowoczesnego świata. Znał bowiem, jak nikt inny, życie białych ludzi w basenie Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku, które już przed ponad wiekiem było poddane mechanizmowi upłynnienia. Polega on na paradoksalnej, ujednolicającej "indywiduacji", czyniącej z człowieka jednostkę-incognito, pozbawioną zakorzenienia i możliwości grupowego utożsamienia. Ten nowopowstały, radykalnie osamotniony i mobilny byt w nowoczesnej cieczy krąży i zmienia miejsce jak plankton.
Białym z kręgów portowych i kapitanom statków znany był jako Jim - po prostu. Prócz imienia miał oczywiście nazwisko, dokładał jednak wszelkich starań, żeby go nigdy nie wymieniano. [...] Trzymał się portów morskich, był bowiem żeglarzem wygnanym z morza. [...] Z biegiem lat poznano Jima kolejno w Bombaju, w Kalkucie, w Rangunie, w Penangu, w Batawii - a na każdym z tych postojów był po prostu Jimem-akwizytorem (s. 8). Był to świat zwiastujący nasze realia również pod względem szybkiego przepływu informacji. Nieledwie "globalna wioska", w której się ukryć nie sposób:
Pospolite umysłu znały go jako włóczykija, bo też [...] po pewnym czasie rzeczywiście stał się postacią znaną [...] w całym kręgu swoich wędrówek (o średnicy, powiedzmy, trzech tysięcy mil), podobnie jak miejscowy dziwak znany bywa w całej wiejskiej okolicy (s. 167-168).
Conrad przerażony
Conrad zatem już przed ponad wiekiem ujrzał w postaci Jima-akwizytora zbliżającą się przemianę świata. Zwiastun płynnej nowoczesności akwizytorów i włóczykijów, pogrążonych w niestabilności i ciągłym ruchu, bez szans na zakorzenienie, żyjących pasmem naprzemiennych porażek i sukcesów. Ludzi oddanych nieprzewidywalnej fortunie, bez szans na okiełznanie niepewnego jutra, bez szans na zmianę tego sposobu życia, którego nie wybrali, bo to on ich wybrał. Conrad, który ujrzał zwiastun tej nowej powszechności, widział w niej coś niezmiernie przygnębiającego. Niekoniecznie materialną biedę - taki sposób życia mógł bowiem przynieść wcale niemały dochód:
Jim zawsze dobrze zarabiał (s. 8). Chodziło o coś innego, co odbierało człowiekowi duszę i serce.
I właśnie w Samarangu na chwilę spotkałem się z Jimem. Pracował wtedy u DeJongha [...] jako akwizytor. [...] Nie wyobrażacie sobie stylu życia bardziej wypranego z jakiejkolwiek pociechy, mniej zdatnego, aby tchnąć w nie iskrę romantyzmu. Może tylko życie agenta ubezpieczeniowego jest pod tym względem jeszcze gorsze (s. 127). Los Jima, choć dopiero w naszych czasach miał stać się powszechny, już w czasach i miejscach Conrada nie był wcale odosobniony.
Mały Bob Stanton [...] też się przekonał, jak to smakuje [...]. Bob [...] w końcu wylądował w ubezpieczeniach - za namową jakiegoś kuzyna z Liverpoolu. Opowiadał nam o swoich przygodach w tej branży. [...] - po tygodniu tej roboty moja nieśmiertelna dusza skurczyła się do rozmiarów wyschniętego groszku (s. 127-128).
Mały Bob i jemu podobni, którzy posmakowali losu Jima, byli jednak wciąż jeszcze tylko na granicy płynnego życia. Bob-ubezpieczyciel miał bowiem ciągle możliwość odwrotu do świata sprzed jego upłynnienia, który cechował się patosem "życia na pełnym morzu", w bohaterskim sporze z żywiołami, w odpowiedzialności za powierzone zadanie i ludzi, w solidarności z towarzyszami "niedoli". Słowem, do życia, w którym najbardziej liczyła się stałość i honor, bohaterskie wytrwanie w powierzonym przez los powołaniu i wierność swojej - zawodowej, rodzinnej, narodowej - wspólnocie. Jim był inny, w czasach Conrada jeszcze obcy i niezrozumiały, albowiem los pchnął go przez granicę płynności i wykorzenienia w sposób nieodwołalny. Jim był jednym z nas, bo nie miał już możliwości odwrotu. Pisarz bez wątpienia był zatrwożony tą niemożliwością. Patrząc swoim wzrokiem z innego świata na płynne życie późnonowoczesnego ludzkiego planktonu, powiązał ten bezcelowy ruch od portu do portu z jakąś tajemniczą winą. Z jakąś mroczną
Nieznośną Sprawą (s. 8), która gna Jima i wszystkich nas, ludzi jego pokroju, wciąż dalej i dalej bez celu.
"Grzech pierworodny"
W przypadku Jima była to sprawa bardzo konkretna, ale jak wszystko w jego losie, nadawała się ona do uniwersalnego odczytania. W haniebnej ucieczce młodego oficera z pokładu Patny odsłonił się bowiem Conradowi jakiś istotny rys tej pierwotnej winy, tego grzechu pierworodnego, wpisanego jak zaczyn płynności w nasze nowoczesne życie. Sens owej winy nie odsłaniał się jednak samoczynnie, nie na drodze prostego przywołania faktów, ale na trudnej drodze osobistego i duchowego zbliżenia. Pisarz podjął się tej trudnej roli, rezygnując z postawy neutralnego obserwatora, a przyjmując postawę zaangażowania. Wypełniając tę rolę, ukrył się pod kryptonimem Marlowa, człowieka, który dość przypadkowo stał się świadkiem procesu Jima i jego późniejszych losów, zostając jego powiernikiem i sprzymierzeńcem.
Jim dokonał dezercji. Jego dezercja nie wypływała jednak ze złej woli tak, jak w przypadku kapitana Patny, do szpiku kości zepsutego Niemca-grubasa. Gdyby tak było, zasłużyłby "po prostu" na surową karę i dozgonne odium, nie naruszyłby przy tym podstaw świata, w którym występek miał również swoje, z góry przewidziane, miejsce. Jim dokonał dezercji, której nie zamierzał, której nie dopuszczał, która mu ani razu przez myśl nie przeszła. W ostatnim momencie zrobił to, lecz jakby "mimowolnie", tak jakby raczej to z nim coś samoczynnie się stało. Tak jakby sam stał się nagle przedmiotem dezercji ze strony swojego ducha, solidnie, wedle najlepszych wychowawczych wzorów, ufundowanego w uznanych kanonach zachowania.
Skoczyłem... - Tu jednak zreflektował się i umykając spojrzeniem dodał: - Chyba. [...] Nie zdawałem sobie z tego sprawy, póki nie spojrzałem w górę (s. 95).
Jim nie tyle więc zdradził wartości odziedziczonego przez siebie nowoczesnego świata, co raczej poprzez swe zachowanie "poruszył go w posadach". Jego skok bowiem pokazał, że nie jest to porządek niepodważalny, niezmienny i ostateczny, że są takie sytuacje i zachowania, które nie mieszczą się w ramach wczesnonowoczesnego obrazu świata. Jego niewytłumaczalny wybryk oznaczał zbliżanie się innego - nowego i jeszcze nieoswojonego.
Miałem wrażenie - wyznaje obcujący z nim świadek -
że zmusza się mnie, abym zrozumiał Niepojęte (s. 80). Ten wybryk był nieodwracalnym skokiem ze świata uporządkowanego i opartego na trwałych fundamentach w bezdenną otchłań płynnego życia, które wstrząśnięty Marlow, mógł oswoić tylko "argumentem" rozkładu.
Przyszło mi na myśl, że właśnie z takich jak on rekrutuje się wielka armia wyrzutków i wykolejeńców, która maszeruje w dół, w dół do rynsztoków całego świata. Wiedziałem, że gdy tylko Jim opuści mój pokój, ten "jakby azyl", znajdzie się w jej szeregach i rozpocznie podróż ku bezdennej otchłani (s. 153).
Wydarzenie to, choć nieoswajalne i nie mieszczące się w dotychczasowych ramach świata, było jednak przez sam ten świat umożliwione. Tak jakby inność, która się nagle w tym zajściu ujawniła, nie była czymś zewnętrznym wobec niego, ale czymś zawartym implicite w strukturach "pierwszej" nowoczesności - czymś skrytym, co zwolna, budząc przerażenie, zaczęło się prezentować. Zachowanie Jima miało bowiem swe źródło w przesadnej tendencji do fantazjowania, "bujania w obłokach", którego nie poddano w ramach kindersztuby pod władanie obowiązującej, nowoczesnej racjonalności. Nie był to jednak tylko błąd zaniechania, ale zgubny wpływ rodzącej się popularnej kultury, która roznieciła w Jimie ów irracjonalny żywioł. To
...po serii lekkich wakacyjnych lektur odezwało się w nim powołanie do służby na morzu (s. 9).
Jim tak na progu swej dorosłości, jak i przez całe dalsze życie, często ...zapominał się i zawczasu odgrywał w wyobraźni sceny z morskiego życia, inspirowane lekką lekturą. Już widział, jak ratuje ludzi z tonących statków, rąbie maszty podczas huraganu, z liną w zębach płynie przez fale przyboju... (s. 9). Marlow, opisując tę cechę Jima, nie był w stanie powstrzymać się od złośliwej ironii:
Drobiazgowo wyobrażał sobie niebezpieczeństwa i środki zaradcze, przewidując najgorsze katastrofy, obmyślając najlepsze sposoby obrony. Musiał pewnie żyć nader wzniośle. Macie pojęcie? Przygoda za przygodą, tyle chwały, taki zwycięski marsz (s. 81)! To właśnie oddziaływanie owego popularnego oblicza pierwszej nowoczesności, samo pchnęło go poza jej ramy. Wykarmiona nowoczesną lekturą bujna wyobraźnia doprowadziła go do skoku. W czasie osławionych wydarzeń na Patnie Jim
...wyobrażał sobie [...] zachłanną przepaść, beznadziejną walkę, światło gwiazd, które miało zgasnąć mu nad głową [...]. Potrafił to ujrzeć oczyma wyobraźni. Mój Boże! [...] pod tym akurat względem był skończonym artystą (s. 83).
Na marginesie, czy to właśnie nie owo bycie zarazem z wnętrza i spoza dotychczasowego świata nie było przyczyną nieustannej ambiwalencji w odniesieniu Marlowa do Jima, który jednocześnie fascynował go i obrzydzał, rodził podziw i przerażenie. Jim
...był subtelny, ale
...był zarazem taki prosty. Cechowała go
...niewinność, a równocześnie potworność, potworność (s. 81)!
Nie będę udawał, że go zrozumiałem. [...] Ogólnie rzecz biorąc, sprawiał wrażenie zwodnicze (s. 66).
W winie Jima, która skazała go na akwizytorstwo, tak jak opisał ją Conrad, odsłania się więc swoista wykładnia pierworodnego grzechu nowoczesności, który jest źródłem płynnego życia. Jest to ukryte oblicze nowoczesnego projektu, oblicze, którego ujawnienie samo "zmusza" człowieka do porzucenia dającego kiedyś bezpieczeństwo, poczucie sensu i misji, statku, zbudowanego z nowoczesnych wizji. Statku, który teraz, na skutek owego ujawnienia, okazał się niebezpiecznie rozdarty i grożący zatonięciem. Ten nieznośny fakt niemożliwości trwałego i racjonalnego porządku, ta wymuszona a niezawiniona dezercja naszych czasów jest tym, co ciągnie się dzisiaj, niczym smuga cienia, za każdym akwizytorem i włóczykijem, czyli każdym (po)nowoczesnym człowiekiem.
Mityczna kraina przezwyciężenia
Pochylając się nad losem Jima-akwizytora, usiłując ustalić jego sens, Marlow-Conrad nie tylko próbował przekuć ten los w prostą metaforę nowoczesnego, płynnego życia, ale ustanowić mit, który miałby spenetrować możliwość przezwyciężenia słabości tego życia, to znaczy, uwznioślenia go na miarę potrzeb "ponadczasowej" natury człowieka. Wielki to zamiar, zważywszy, że podjęty w czasie od nas odległym, pytającym o możliwość realizacji człowieczeństwa w nadciągającej dopiero "drugiej" nowoczesności, w której Conrad wyczuwał zagrożenie dla tego, co uznawał za podstawowy cel życia.
Lecz gdy tylko się odezwał, nabrałem całkowitego przekonania, że ta praca rzeczywiście go zabija (s. 171), że płynna nowoczesność, nadając życiu ludzkiemu nowy kształt, musi doprowadzić je do duchowej ruiny. Lub raczej, że owo płynne życie w niczym nie zaradzi na spustoszenie ducha, które pozostawiła po sobie klęska pierwotnego, nowoczesnego projektu.
Wcisnąłem mu do ręki narzędzie, dzięki któremu mógł w przyzwoity sposób dalej prowadzić poważne przedsięwzięcie, zwane życiem - żeby nie brakło mu jedzenia ani picia, żeby miał dach nad głową, jak człowiekowi przystało, podczas gdy jego zraniony duch [...] wskoczy do jakiejś dziury, aby skonać w niej z wycieńczenia (s. 157). Utrzymanie się na powierzchni płynnego oceanu życia, w którym rozpuściły się wszystkie trwałe podpory, jakie próbowała ustanowić pierwsza nowoczesność, wymaga całkowitego zaangażowania w doraźność akwizytorskiego zarobkowania. Dlatego owe płynne czasy odbierają człowiekowi nawet to, co go w tę płynność wprowadziło: popularne reperkusje romantycznych wizji wielkiego czynu, które zawładnęły wyobraźnią Jima i dawały mu nadzieję na życie pełne mocnych wrażeń i przygód.
Nie wiem, jak do nowych warunków życia przystosowała się dusza Jima [...], ale jestem mocno przekonany, że jego złakniona przygód fantazja cierpiała wszelkie możliwe męki, jakie niesie z sobą przewlekła głodówka (s. 128).
Marlow-Conrad potrafił przewidzieć, że w płynnej nowoczesności klatka niespełnialnych rojeń miała nieodwołalnie uwięzić w sobie człowieka. Już wkrótce, za lat kilkadziesiąt, popularne (telewizyjno-hollywoodzkie) marzenia miały się stać jedyną uciechą i osłodzić nieprzekraczalną rzeczywistość. Czy nie można powiedzieć, że Conrad temu właśnie starał się zaradzić, widząc w ikonie Jima ludzkość umniejszoną przez swój romantyzm niskich lotów, "spełniający" się podczas wieczornych seansów i krótkich urlopów? Marlow jednak dość szybko zrezygnował z tego, by ten romantyzm deprecjonować. Dzięki wyjaśnieniom Steina, będącego postacią mityczną, żywym reliktem wielkiego niemieckiego romantyzmu, zrozumiał, że Jimowi, człowiekowi płynnych czasów, nie pozostało nic prócz tej spopularyzowanej romantyczności. W każdym razie nic innego, w czym pozostałaby choć namiastka karlejącego ducha.
Doskonale rozumiem - tak Stein zareagował na opowieść o Jimie. -
To romantyk (s. 179).
On jest romantyk... romantyk - powtórzył. - A to źle, bardzo źle... A bardzo dobrze zarazem - dodał. [...] - Przecież to oczywista! [...] Cóż inne sprawia, że dla pana i dla mnie ten człowiek... istnieje (s. 182)?
Czy jest zatem dla Jima-akwizytora, dla człowieka płynnej nowoczesności, jakaś szansa na ocalenie własnego ducha, na "zbawienie" zagrożonego przez nowoczesną winę człowieczeństwa? Zdaniem Steina taka szansa istnieje. Jest nią powrót do wielkiego romantyzmu i pełne wzniosłości, radykalne podążanie za marzeniami, które co prawda skarlały, ale które, jeśli da się człowiekowi szansę na wielki czyn, odrodzą się i zaprowadzą go na szczyty bohaterstwa. -
Człowiek rodzi się i zapada prosto w senne marzenie, całkiem jak w morze. Jeżeli próbuje wygramolić się w powietrze, jak to próbują robić niedoświadczeni, niechybnie tonie, nicht war?... Nie! Mówię panu! Cały sposób w tym, żeby niszczycielskiemu żywiołowi się poddać i wysiłkiem własnych rąk i nóg w wodzie sprawić, aż to głębokie, głębokie morze nas podtrzyma. [...] W tym właśnie sposób. Podążać za marzeniem, i znów za nim podążać, i tak bez końca - ewig - usque ad finem... (s. 181). Patrząc nie wielkie udręczenie Jima, Marlow-Conrad jest skłonny przyznać, że to być może jedyna możliwość. Nie przyjmuje jednak z góry, że jest to droga rzeczywistego ocalenia. Widzi w niej raczej ostatnią szansę, którą trzeba koniecznie wypróbować.
Czy mityczne losy Jima-akwizytora w nierealnej krainie Patusanu, w której dostał szansę na realizację swej marzycielskiej natury, potwierdziły twierdzenia Steina? Czy ten wielki, myślowy eksperyment na człowieku "drugiej" nowoczesności, otworzył przed jego płynnym życiem perspektywę "zbawczego" spełnienia w wielkim czynie, honorze i odpowiedzialności? Conrad nie jest w stanie podać jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony,
...nie jest bowiem wykluczone, że w owej krótkiej chwili, gdy rzucał światu ostatnie spojrzenie, dumne i nieugięte, ujrzał wreszcie twarz tej szansy (s. 354), której przez całe życie pragnął jako wrót do wielkiego człowieczeństwa. Z drugiej strony,
...widzimy go jednak, zapoznanego zdobywcę sławy, kiedy wyrywa się z objęć zazdrosnej miłości na znak, na zew swojego wzniosłego egoizmu. Odchodzi od żywej kobiety, żeby odbyć uroczyste, bezlitosne zaślubiny z ledwie majaczącym ideałem postępowania. Czy jest wreszcie kontent? Ciekawe (s. 354).
Archetyp polskiego ducha
Jestem skłonny uznać, że, mimo całej niejednoznaczności finału mitycznych losów Jima, Conrad dostrzega, iż w zbliżającym się czasie, który nazywamy płynną nowoczesnością, romantyczny ideał nie jest drogą do ocalenia i uwznioślenia ludzkiego życia. I jeśli nawet oznacza to nieodwołalny koniec Conradowego świata, to właśnie dzięki owej diagnozie, pozostaje on dziś jednym z najbardziej aktualnych pisarzy i myślicieli. Do dziś bowiem tkwimy w tym samym co on miejscu, konstatując wyczerpanie się dotychczasowej formuły spełnionego człowieczeństwa i stojąc przed niewiadomą jej przyszłego (dzisiejszego) sensu. Rozkład starej formuły doprowadził bowiem do karykatury człowieczeństwa, którą Nietzsche nazwał ostatnim człowiekiem. Do dziś nie wiemy, czy przed takim "człowiekiem" rozpościera się jeszcze jakaś przyszłość, jakaś szansa na wielkość?
O tyle Conrad jest polskim duchem przedziwnie wolnym od tych otaczających i przenikających nas "fluidów". Jest polskim duchem poszerzonym, a raczej wydestylowanym z rodzimego, "ziemniaczanego" zaczynu. Jest więc miarą naszego marnowanego potencjału. Miarą niestety marnowaną, bo rzadko przez nas przykładaną do siebie samych.
1 Por. J. Conrad, Lord Jim, przeł. M. Kłobukowski, Kraków 2001, s. 152. Wszystkie cytaty z Lorda Jima pochodzą z tego znakomitego przekładu. Oznaczam je w tekście numerem strony.
Piotr Augustyniak
2007
Zobacz również:
Rok Josepha Conrada-Korzeniowskiego - strona główna