[Zbigniew Herbert, Jerzy Turowicz: Korespondencja. Z autografów odczytał, opracował, przypisami i posłowiem opatrzył Tomasz Fiałkowski. Wydawnictwo a5, Kraków 2005, s. 288 + nlb.]
Nie da się ukryć: lubimy zaglądać w cudze listy. Im kto większy, tym chętniej. Czyżbyśmy się spodziewali znaleźć w nich cień, odprysk, zarodek w i e l k o ś c i? Zakładali, że wielkość tkwi we w s z y s t k i m, co robi, czego tknie Wielki? Gotowiśmy nawet wybaczyć mniejszy kaliber pisanego słowa mistrzom pędzla czy geniuszom muzycznego natchnienia, zrozumieć ich nieustanne zabiegi o środki materialne, o farby i papier nutowy, o rynek zbytu, jadło, napitek, ale p i s a r z wydaje nam się zawsze pisarzem, mistrzem pióra i słowa, nawet wtedy, gdy skrobie prostą kartkę pocztową z cyklu: "Tu jestem!", mizdrzy się do redaktora lub wydawcy o druk, o zaliczkę, o wypłatę honorarium, gdy roztacza pawi ogon na poczet dalszej "owocnej współpracy"...
Nie da się ukryć: z tych czy innych względów
Zbigniew Herbert należy do pisarzy zaciekawiających nas szczególnie, by nie powiedzieć niezdrowo. Od jakiegoś momentu wszystko, co może rzucić światło na tę legendarną już postać, wyrastającą systematycznie, jak się zdaje od Pana Cogito (1974), na wyraziciela naszych dni, naszych niepokojów, upokorzeń, ambicji i nadziei, na czołowego - obok
Czesława Miłoszaośmiu laty (28 lipca 1998) dzięki gronu oddanych przyjaciół, miłośników jego Słowa, ciekawość nasza jest systematycznie zaspakajana. Po pięknym i prostym jak wierna pamięć ubiegłorocznym wydaniu "Wierszy wybranych" poety (bagatela, ponad dwieście pięćdziesiąt tekstów!) krakowskie
Wydawnictwo a5 przygotowało - bardzo przyzwoicie, pieczołowicie, w uważnym opracowaniu i z fachowymi uwagami Tomasza Fiałkowskiego z
"Tygodnika Powszechnego" - blok korespondencji
Zbigniewa Herberta i Jerzego Turowicza. Blisko pięćdziesiąt lat znajomości (1950-1998), a mogłoby być ich więcej, gdyby pierwsza próba Herberta wejścia na łamy "Tygodnika" jesienią 1947 przyniosła spodziewany odzew, ponad dwieście odnalezionych dotąd listów i pocztówek (z ilościową przewagą, jak łatwo przewidzieć, "szturmującego" pisarza nad "broniącym twierdzy" redaktorem), przypływy i odpływy żywszych uczuć, dramatyczne zakręty, zawirowania i zwroty, miesiące i lata ciszy na linii, kolejne powroty "marnotrawnego syna do ojca" - to, z grubsza rzecz ujmując, ramy tej korespondencji. Jej prawdziwa wartość i urok tkwi jednak w szczegółach, niuansach i tonacjach, w smaczkach i klimatach, choć przyznać trzeba, że Turowiczowi, starszemu zresztą o lat dwanaście, co jest niczym na starość, ale barierą w młodości, jakoś trudniej przychodzi rozstanie z formą, rolą i szablonem. Kto wie, może był to najtrudniejszy do przełamania i rozmiękczenia ze wszystkich korespondencyjnych rozmówców Herberta. Choć ten - zwłaszcza w pierwszych latach "czarowania" - staje na głowie, by "oswoić" Redaktora, by go "rozbujać", by się z nim szczerze i serdecznie zaprzyjaźnić, by mieć go w każdych okolicznościach po swojej stronie. Służy temu swoboda i dezynwoltura Herberta, ćwiczona w licznych i różnorakich relacjach "Zbyszeczka" z kobietami, czułymi bardziej na wdzięk i wyraz niż urodę poety. Służy temu żywość języka, kraszenie listu kalamburem, żartem, humorem, "pomysłem" czy "wygłupem" (w rodzaju
"Monsieur Jerzy Jacek Antoni Morstin Górski-Starozawieyski TUROWICZ, KRAKÓW Wiślna 12, I p. w głąb (proszę pukać!), POLOŃ" na widokówce z Francji). Służą rozruszaniu Turowicza rozmaite stylizacje, maskarady i rysunki czy opowieści rysunkowe, często dowcipnie zdobiące tekst z wakacji, jak ów list z Sopotu z 23 sierpnia 1955 roku przedstawiający kolejno pogodę, deszcz i powracający znad morza - pod otwartym semaforem - pociąg z wystylizowanym pojedynczym pasażerem w ostatnim wagonie. Pomimo tych wszystkich zabiegów, kwitowanych najczęściej po tygodniach i miesiącach grzecznym, choć mocno spóźnionym słowem, redaktor "Tygodnika" generalnie nie daje się podejść i połaskotać. Przy całym szacunku do Herberta jako człowieka i twórcy (zatrzymanie wiersza czy felietonu zdarzało się z winy cenzury, okoliczności, nie z woli naczelnego) Jerzy Turowicz usiłuje zachować własny styl i tonację, zdecydowanie mniej radykalną i żywiołową, bardziej powściągliwą, zdystansowaną. Kordialna poufałość spod znaku słowiańskiej suto zakrapianej libacji i bruderszaftów była mu widać obca, może nawet niesympatyczna. Stąd wrażenie galicyjskiej rezerwy czy oschłości, może nawet pewnego "opędzania się" od barwnego, zawadiackiego poety, któremu w życiu zdarzało się nieraz iść na całego, wszczynać bratobójcze bójki, jak z Miłoszem, uderzać z byka, czyli delikatnie przesadzać. A oto przykład typowego listu Turowicza do Herberta (z 25 lipca 1952); czuje się w nim ów gatunek krakowskiego jedwabiu, używanego do załatwiania sprawy w rękawiczkach...
Drogi Panie Zbigniewie,
mam wobec Pana szalenie nieczyste sumienie. Pewnie na jakieś pięć listów co najmniej Panu nie odpisałem. I to bynajmniej nie z niechęci odpisania. Przeciwnie, ciągle się wybierałem, by do Pana napisać obszernie na różne tematy. A że bardzo dobre jest wrogiem dobrego, więc nie odpisałem wcale. A teraz wyjeżdżam na urlop i nie mam już czasu na ów obszerny list, więc tylko tyle:
1) Bardzo nam zależy na Pańskiej i to częstej współpracy, bardzo ją sobie cenimy. [...]
2) Wprawdzie jakieś Pańskie prace marynujemy w redakcji, ale to nie znaczy, że one nie będą drukowane. [...]
3) Osobiście jestem Panu wdzięczny za czarujące listy, które napawają mnie czymś w rodzaju zazdrości, że sam tak pisać nie umiem. [...]
Może po urlopie jakoś bardziej do rzeczy napiszę do Pana. Tymczasem serdecznie dłoń Pańską ściskam
Jerzy Turowicz
Na słynny "imieninowy" list Herberta z 22 kwietnia 1953, w wigilię Jerzego, list manifestujący w najtrudniejszym czasie dla pisma - cenzurowanego, zdejmowanego, wreszcie zawieszonego na trzy lata 1953-1956 - wdzięczność dla jego Redaktora, przywiązanie, lojalność i solidarność, Turowicz odpowiada po paru tygodniach (29 maja) znaną już śpiewką, w której się kaja, ale... nie obiecuje poprawy.
Pisząc jednak te słowa widzę, że zwierzeń na papierze robić nie potrafię, więc trzeba to odłożyć do rozmowy, do której, powiem szczerze, bardzo się stęskniłem...
Wyborne będą te liczne próby "złapania się" w Warszawie, te niezrealizowane pogawędki, te wszystkie liściki i karteczki pozostawiane w drzwiach, te wszystkie rozmijania, nieporozumienia i korowody, aż po latach prób i błędów, bolesnych nieraz "docierań się", a nawet dramatycznych impasów i zerwań obaj zrozumieją, że śpiew unisono, że identyczność, a nawet symetria nie jest im do niczego potrzebna, że na redaktorską "chorobę" nie ma lekarstwa, a autor, boski kreator zastępczych, papierowych światów, wciąż niedokochany i niedopieszczony, wybacza wszystko poza pominięciem i lekceważeniem. Bo w ciszy, niezasłużenie fundowanej mu przez zajęty "ważniejszymi sprawami" świat, cierpi jego dusza.
Korespondencja Wielkiego Poety z Wielkim Redaktorem "zdychała" po drodze parokrotnie. Należy się cieszyć, że niemal w ostatniej chwili, po blisko półwieczu trudnej zażyłości spotkali się znów na łamach i w listach, jak się miało okazać - pożegnalnych. Wczesną wiosną 1998 roku ukazało się w 12. numerze "Tygodnika Powszechnego" parę ostatnich wierszy Herberta ze słynnym Brewiarzem, w którym poeta zamyka wieko życia, przeprasza za wszystkie uchybienia i prosi o przebaczenie:
Panie
wiem że dni moje są policzone
zostało ich niewiele
Tyle żebym jeszcze zdążył zebrać piasek
którym przykryją mi twarz
nie zdążę już
zadośćuczynić skrzywdzonym
ani przeprosić tych wszystkich
którym wyrządziłem zło
dlatego smutna jest moja dusza
Czytając Brewiarz z jego łagodnie Chrystusową tonacją, ze szczerze chrześcijańską próbą zadośćuczynienia bliźnim, pogodzenia się ze światem, przewartościowania całego życia i dzieła, czujemy wysiłek Herberta, by się mimo jazgotu polityki, gwałtownych polemik i pokus świata nie zaprzepaścić w drobiazgach, nie utonąć w jarmarku istnienia. Mamy wrażenie, że pisze on oto swoje Augustyńskie Retractationes, by w ostatniej chwili przynajmniej pokazać, co ważne, ustanowić własne hierarchie i nie zgubić najistotniejszej Prawdy, do której dochodzi się nieraz okrężną drogą kołowań i błędów:
życie moje
powinno zatoczyć koło
zamknąć się jak dobrze skomponowana sonata
a teraz widzę dokładnie
na moment przed codą
porwane akordy
źle zestawione kolory i słowa
jazgot dysonans
języki chaosu
4 stycznia 1998 roku Herbert, bardzo już chory, poruszający się na wózku, wysyłając Turowiczowi, wciąż niedomagającemu, ostatnie teksty z Brewiarzem na czele, napisze tajemniczo i celnie:
Kochany Jerzy,
no i widzisz - marnotrawny syn wraca do Ojca. [...] Koło zamyka się. Co to znaczy.
Uważaj na nogi. Pielęgnuj je, bo chcę pójść z Tobą na spacer jeszcze przed długą podróżą.
Uwaga o pielęgnacji nóg jest żywcem wzięta z wcześniejszego o trzydzieści lat tekstu Herberta Praktyczne przepisy na wypadek katastrofy (z tomu Napis, 1969). Czy Jerzy Turowicz zrozumiał literacką aluzję?
Sama katastrofa była już bliska i nieodwołalna. Ale Redaktor i tym razem nie śpieszył się z odpowiedzią. Zajęła mu ponad dziesięć tygodni...
Rok później obaj nie żyli.
Tadeusz Stefańczyk © by "Twórczość" 2006 | |