Stanisław Przybyszewski przybył do Krakowa ze swą piękną norweską żoną Dagny. Poprzedzała go ekscytująca sława adepta księcia ciemności. Poddany dobrotliwej władzy Habsburgów starodawny gród Kraka zatrząsł się w posadach.
W początkach minionego stulecia Kraków liczył 40 tysięcy mieszkańców. Dawną Łokietkową stolicą rządziła magnateria, niezbyt udatnie naśladowana przez bogate mieszczaństwo. Ludzie ci generalnie byli radzi ze swego losu (mieli powody), tyle że troszeczkę się nudzili. Przybyszewski spadał im jak z nieba, był na tę nudę najlepszym lekarstwem.
Atoli w stolicy austriackiej prowincji Galicji i Lodomerii żyła jeszcze nieliczna, zagubiona życiowo mniejszość; dla niej demoniczny przybysz był personifikacją Objawienia.
Przyszły bohater walk o prawa kobiet i znakomity tłumacz, bodaj najlepszy w historii na nadwiślańskiej ziemi, młodziutki inteligent Tadeusz Żeleński, studiował wtedy w Krakowie medycynę, która interesowała go średnio - coś jednak studiować wypadało.
Przybyły z Berlina artysta był radykalnym przeciwieństwem człowieka, którego dziś, w rozjuszonym kapitalizmie, zwiemy maszyną do zarabiania pieniędzy. Tak, był maszyną, atoli do ich wydawania.
Żeleński, zauroczony zarówno Dagny, jak i Stanisławem (Dagny wszakoż o wiele bardziej), namiętnie pragnął wyciągnąć przyjaciół z przepastnej głębiny finansowej zapaści. Niestety - był biedny. Biedny - lecz nie pozbawiony szansy... Wystarczało podpisać pewien cyrograf.
Diabeł zwał się ministerstwem wojny. Żeleński poprzysiągł odsłużyć w przyszłości lat sześć jako lekarz wojskowy; od tego momentu cesarsko-królewska armia zaczęła wypłacać mu całkiem dobre stypendium.
Jak podaje jeden z biografów Boya, młody Żeleński całą tę kwotę przekazywał Przybyszewskim. Sobie nie zostawiał nic. Wydawało mu się, że nigdy do takiej "marności nad marnościami" - jak pieniądze - nie będzie przywiązywał wagi.
Pomylił się - lecz była to pieśń przyszłości. Póki co - kochał. Kochał piękną Norweżkę. Dagny była tak fascynująca, że niełatwo było przejść obok niej obojętnie.
Kochał i niedomagał. Ale przynajmniej wiedział, dlaczego choruje. Pewnego mroźnego dnia spili się z Przybyszewskim okrutnie i młody student zachorował.
Nie można rzec, aby Stanisław Przybyszewski pozostawił kompana bez opieki. Przeciwnie - otulił troskliwie młodzieńca pierzyną ze śniegu i powrócił w objęcia Dagny.Po spędzonej na Plantach upojnej nocy Tadeusz Żeleński rozchorował się na dobre. Nie istniały wtedy lekarstwa skutecznie zwalczające infekcje. Przyszły bohater walk o prawa kobiet znalazł się o włos od śmierci.
Kiedy wreszcie wydobrzał, Przybyszewskich w Krakowie już nie zastał. Ich rejterada tak wstrząsnęła młodziutkim medykiem, że momentalnie wpadł w depresję. Autentyczną i przepastną, głęboką jak Rów Mariański.
Nieszczęścia chodzą parami. Austriackie wojsko upomniało się wreszcie o pana Tadeusza, sześć lat młody lekarz miał spędzić w zielonym garnizonie w towarzystwie gburów i pająków - oczywiście pogłębiłoby to jego potworną melancholię.
Pomimo depresji umysł Żeleńskiego jednak pracował sprawnie. Poza tym istnieje jeszcze coś takiego jak instynkt samozachowawczy - do tego nie trzeba geniusza.
Żeleński wymyślił sobie chorobę psychiczną. "Udokumentował" ją tym, że zimą bez wyraźnie określonej przyczyny przeleżał kilka godzin na śniegu, co jednoznacznie sugerowało poważne kłopoty z systemem nerwowym. (O prawdziwej przyczynie zdarzenia ani się zająknął - bo i po co?). Wynalazł też wśród swoich przodków, zwłaszcza ze strony matki-melancholiczki, kilka przypadków chorób umysłowych i tak uzbrojony ruszył do walki.
Pierwsza komisja, przed którą stanął, stwierdziła rozstrój nerwowy, odraczając mu termin wykonania podjętego wcześniej zobowiązania.
Armia austriacka nie złożyła jednak łatwo broni. Wojsko cierpiało na chroniczny brak lekarzy, a Żeleński pieniądze od niego brał, i to wcale niemałe.
Powołano nową komisję, ta skierowała niedoszłego oficera na szpitalną obserwację.
Żeleńskiego badał lekarz w stopniu majora, wielce doświadczony w tropieniu symulantów. Ale i Żeleński sroce spod ogona nie wypadł! Dla potrzeby chwili skonstruował typ psychiczny człowieka, który jest chory, naprawdę chory, lecz tak ambitny, że do swej przypadłości nie chce się przyznać. Jak sam zapewniał w jednym ze swych późniejszych felietonów: "W rzeczy samej człowiek nosi w sobie wszystkie bziki i w sprzyjających okolicznościach łatwo się one ujawniają."
Austriak z wielką cierpliwością wysłuchiwał wynurzeń swego pacjenta. Wreszcie zapytał:
- Na miłość boską, skoro pan taki chory i od dawna cierpiący, to w jaki sposób przygotował się pan do końcowych egzaminów? One są naprawdę trudne, wiem coś o tym!
Żeleński ponuro popatrzył na swego prześladowcę i odrzekł grobowym głosem:
- Panie majorze, ja jestem bardzo zdolny...
I tej linii, jedynie słusznej, konsekwentnie się trzymał. Wojskowy lekarz zdawał się oceniać sytuację następująco: w zasadzie symulant, raczej symulant, aliści jeżeli nie wszystko ma w porządku pod sufitem, a ja zaręczę swym podpisem, że pacjent jest zdrów na umyśle, a jemu jednak odbije, na przykład palnie sobie w łeb lub ze złości wytruje pół garnizonu, to kto za to beknie, kto będzie odpowiadał?
Żeleński wyczuł wahanie majora i konsekwentnie nad nim pracował. Podczas codziennych lekarskich wizyt, przybierał ponury i głupkowaty wyraz twarzy, do tego bezmyślnie gapiąc się w sufit; a wszystko to służyło jednemu celowi - struganiu wariata.
Poddany takiej presji Austriak wywiesił w końcu białą flagę. Dał do zrozumienia, że zamierza wydać opinię dla Żeleńskiego korzystną... Boy rozluźnił się... i na moment stracił czujność.
Niedobrze jest stracić czujność! W ostatni dzień pobytu Żeleńskiego w szpitalu cesarsko-królewski major popatrzył na najbardziej inteligentnego ze swych pacjentów i powiedział do kolegi:
- Widzi pan? Ten młody człowiek, skoro ma jutro nas opuścić, nie ma już tak głupkowatego wyrazu twarzy, jak zwykle. To symulant.
Powiało grozą. Żeleński został na szczęście obdarzony przez naturę błyskawicznym refleksem.
- Ja symulant? - wyskoczył z łóżka. - Panie majorze, wypraszam sobie! To, że jestem chory, nie upoważnia nikogo do obrażania mnie!
I rozbeczał się. Płakał chyba szczerze - ubolewał nad utraconą szansą.
Major wyszedł na korytarz. Żeleński ruszył za nim. Stanął przy oknie. Lekarz popatrzył na pacjenta z niepokojem - w życiu widział już niejedno. Trochę współczuł młodemu człowiekowi. Rozstrój nerwowy niewątpliwy, ale to nie choroba psychiczna... Chociaż, kto wie...? W tak delikatnej materii nigdy nie można mieć zupełnej pewności, łatwo tu o pomyłkę, kosztowną pomyłkę.
Powiedział coś miłego: na wszelki wypadek. Reakcja Polaka była przecudowna! Żeleński rzucił się lekarzowi na szyję i zaczął obsypywać pocałunkami zdumionego Austriaka, który z podobną wylewnością zbyt często do czynienia nie miał!
Tak dziwacznie potraktowany major znowu zwątpił w swą diagnozę: cholera, może jednak naprawdę wariat?
Austriacki lekarz wojskowy podjął decyzję o dalszej obserwacji - ostrożności nigdy za wiele.
Żeleński niczym dobry bokser poszedł za ciosem. Sceny z obłapianiem i całowaniem starego capa majora powtarzały się odtąd z niejaką regularnością.
Te rozliczne dowody podejrzanego afektu przeważyły szalę, zapadł werdykt ostateczny: niezdolny do służby wojskowej.
Nie należy mniemać, że Boy-Żeleński odczuwał wyrzuty sumienia z racji nabicia zaborcy w butelkę. Prawda jest taka, że nie każdy nadaje się do służby wojskowej.
Ludowa mądrość powiada: co ma wisieć, nie utonie. Wybuchła pierwsza wojna światowa. Na froncie austriacko-rosyjskim poddanym Habsburgów nie szło najlepiej. Rosjanie mieli jednego dobrego generała: nazywał się Brusiłow. Poprowadził on ofensywę, która dotarła aż pod Kraków. Wówczas, w owej podbramkowej sytuacji, armia ponownie upomniała się o doktora Żeleńskiego. Do służby wojskowej był niezdatny, lecz co innego pospolite ruszenie - bierze się wtedy wszystkich, nawet starych i chromych. Wzięto i Boya. Oczywiście nie do służby liniowej. Pracował w wojskowym szpitalu, próbując leczyć rannych, do czego zbyt dobrze się nie nadawał - lekarzem z powołania nie był na pewno. Co gorsza, w wolnych chwilach tłumaczył klasyków - naturalnie mowa o wolnych chwilach spędzanych wśród rannych i chorych.
Zdradzał więc monarchię, ale Austria i tak przegrała wojnę, a co doktor mimo okropności wojny przetłumaczył, to było jego.
Lecz nie tylko jego! Tak narodziła się Biblioteka Boya, takie były początki kariery najwybitniejszego polskiego tłumacza.
Potem przyszła wolność, a wraz z nią - wielkie kampanie publicystyczne Boya, które dały mu rozgłos, pieniądze i sławę.
Jerzy Grundkowski
© by "Twórczość" 2007