W polskim kinie znajdziemy tylko jedną deszczową scenę, która ma dziś status kultowej. Jest taki słodko-gorzki moment w "Nic śmiesznego" (1995) Marka Koterskiego, w którym Adaś Miauczyński (Cezary Pazura) dzwoni do swojego przyjaciela, aby "nareszcie być pierwszym" i pokazać najbliższym, jak bardzo się wobec niego mylili. Miauczyński pragnie przypomnieć dawnemu kumplowi o (nie)zapomnianych planach z młodości, kiedy omawiali pracę nad wspólnym filmem. Domyślamy się, że będzie to jedynie kolejny moment, w którym bohater zostanie przez kogoś prześcignięty; kolejna porażka wisi w powietrzu, ale biedny Adaś jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy.
Pamiętamy tę scenę nie tylko dzięki buzującej energii Pazury, atakującemu go psu, czy też obniżonej budce telefonicznej. Chodzi tu też o burzę, w trakcie której Miauczyński prowadzi rozmowę: to właśnie ona wzbudza w nim coraz większą frustrację. Deszcz i morderczy wiatr nie mają dla Miauczyńskiego litości: jesteśmy wręcz w szoku, że tak długo kontynuuje swoją rozmowę. Kiedy jego przyjaciel po prostu go olewa, nic dziwnego, że Adaś w końcu eksploduje, wykrzykując: "Ja tu na deszczu, wilki jakieś! Przyrzekaliśmy sobie ten film od lat! Ale jak nie, to nie!". Cała ta scena przypomina fabułę niedoszłego filmu, czyli jeden wielki sen na jawie.
Czarny humor (w akompaniamencie deszczu) można ukazać też w nieco bardziej żałobnych barwach. Ma to miejsce w animacji "Zabij to i wyjedź z tego miasta" (2019), w której Mariusz Wilczyński rozlicza się zarówno ze śmiercią swojej ukochanej mamy, jak i z miastem Łódź. Po odejściu bliskiej osoby nie potrafi już w taki sam sposób patrzeć na swoje (niegdyś?) ukochane miejsce. Na deszcz (jeden z elementów ponurych barw, przez których pryzmat reżyser zerka na miasto) w filmie Wilczyńskiego możemy spojrzeć z bardziej dosłownej perspektywy. Faktycznie, ciągle tam pada, wręcz leje, jakby całe miasto zostało skazane na zatonięcie. Nawet jeśli wiele tam nierzadko zamglonych, ponurych sekwencji, deszcz staje się nieodłączną częścią całości. W pewnej mierze działa on jako jeden z licznych znaków rozpoznawczych samego filmu (lub wręcz symboli, bowiem przoduje tam motyw wszechobecnej wody w różnych postaciach). Kiedy myślimy o animacji Wilczyńskiego, skojarzenie z nocą i deszczem nasuwa się samo.
Co więcej, w filmie tym szaleńcza fikcja miesza się z autobiograficzną prawdą. Dlatego po seansie jeszcze długo zostaje z nami obraz kota w kapeluszu i przeciwdeszczowej kurtce – któremu głos podkłada Daniel Olbrychski – moknącego na jednej z łódzkich ulic. Trudno stwierdzić, co bardziej przykuwa uwagę widzów: sam antropomorficzny bohater czy też spadające (i zarazem liczne) krople deszczu, poetycko oświetlone tlącą się żarówką jednej z ulicznych lamp. Niemniej w opus magnum reżysera nie musimy myśleć o deszczu wyłącznie przez pryzmat zero-jedynkowej interpretacji. Łódź Wilczyńskiego przypomina czyściec, który już za chwilę zaleje fala nowych dusz. Nie dziwi więc tytuł animacji: biblijny potop (czy też apokalipsa) nadciągają, więc zabij swój żal/złość/cierpienie i wyjedź z tego miasta. Przypadek podobny do treści z pewnego serialu HBO.
Współczesne re-interpretacje