"Tygodnik Powszechny" nr 39,
Kraków, 24 września 2000
"ILE DYWIZJI MA GIEDROYC?"
Ewa Bieńkowska o Jerzym GiedroyciuJak dla wielu osób mojego pokolenia, Giedroyc był dla mnie najpierw kimś tajemniczym, mitycznym. To było nieznane przedmieście podparyskie, z którego emanowały numery "Kultury", książki o słynnej okładce, która wywoływała przyspieszony puls u tych, co brali ją w ręce. Moje przebudzenie polityczne było późne - nastąpiło na studiach uniwersyteckich. Powoli uczyłam się nazwisk pisarzy i publicystów związanych z "Kulturą", oszołomiona całą tradycją wokół nich, sięgającą Polski przedwojennej, która w PRL była obłożona tabu. Docierało do mnie, że przecież ta tradycja sięga jeszcze dalej, jest kontynuacją Wielkiej Emigracji romantycznej, że chodzi o to samo zadanie, o tę samą konieczność: chronienia wolnej myśli i twórczości, przygotowywania przyszłej wolnej Polski. Moi najbliżsi przyjaciele w latach 60. wyjeżdżali do Paryża, odwiedzali Maisons-Laffitte i potem opowiadali o zdumiewającej wspólnocie, grupce paru osób pracujących razem i jedzących wspólnie w kuchni, jak w klasztornym refektarzu.
Pod koniec roku 1968 "Kultura" wtargnęła naraz do mego życia domowego. Mój ojciec, Władysław Bieńkowski, wstrząśnięty przeżyciami Marca, jako bilans okresu gomułkowskiego i jako własny rachunek sumienia napisał książkę Motory i hamulce socjalizmu. Przedstawił ją władzom komunistycznym ze świadomym wynikiem samobójczym, został z miejsca wyrzucony ze wszystkich stanowisk. Wtedy zdecydował się na przesłanie tekstu do Maisons-Laffitte: bodaj pierwszy z kraju publikując tam pod własnym nazwiskiem. Po paru latach doszła następna książka, Socjologia klęski, surowa krytyka reżimu. Gdy po raz pierwszy znalazłam się w Paryżu wiosną 1971, perspektywa wizyty w "Laficie" napełniała wzruszeniem i tremą. Wiedziałam o zachłannym zainteresowaniu sprawami krajowymi, o wypytywaniu gości o wszystkie aspekty życia polskiego. Z moją ignorancją młodej intelektualistki nie czułam się godna mych rozmówców.
Ale były to chwile niezapomniane. Weszłam w sam środek mitu: słynna kuchnia z polsko-francuską kolacją, dostojny i wcale nie sprzyjający odprężeniu atmosfery Redaktor, stawiająca rzeczowe pytania pani
Zofia Hertzowa,
Zygmunt Hertz i
Jeleński, tak uroczy i ciepły, że rozpływało się serce. Redaktor chciał wiedzieć, nad czym pracuje teraz mój ojciec. W Warszawie ojciec przygotował mnie do tej rozmowy i kazał powiedzieć, że pisze rozprawkę o ogólnych prawidłowościach rozwoju społeczeństw.
Giedroyc był bardzo niezadowolony - niech pisze o Polsce, o rzeczywistości, którą tak dobrze zna, niech nie ucieka w abstrakcje! A zwłaszcza niech sobie nie wyobraża (mówił surowo), że będzie czytany w obcojęzycznych tłumaczeniach. Tylko Polaków interesują doświadczenia człowieka z Polski - i to doświadczenia konkretne, zapis i analiza dziejącego się rozdziału historii współczesnej - a mój ojciec jest wyjątkowo do tego powołany z racji swojej politycznej roli. Wiedziałam, że ojciec ma szersze ambicje, ale uderzyło mnie, że podobne opinie o jego zadaniach mają ludzie, o których można powiedzieć, że są bliscy duchowi "Kultury":
Stefan Kisielewski i
Wojciech Karpiński. Wielokrotnie to samo Ojcu powtarzali.
Niesamowita była walka tego niemal samotnego człowieka, za którym nie stała żadna siła, z lewiatanem komunizmu. Któż to zadał to słynne pytanie: ile dywizji ma Giedroyc? A potem samotna opozycja względem nowej Polski, której długo (do końca?) nie chciał przyznać atrybutu prawdziwej wolności i prawdziwej demokracji. Zadecydował, że i jego grób będzie w Maisons-Laffitte. W tej decyzji widzę nie tyle nieufność wobec dzisiejszej Polski, ile konsekwencję, wierność wobec własnego losu. Losu wygnańca, który pokazał, że serce Polski może bić poza jej terytorium.
"Tygodnik Powszechny" opublikował powyższy tekst w swoim wydaniu z dnia 24 września 2000 roku, po śmierci Jerzego Giedroycia. Artykuł ten, dzięki uprzejmości redakcji "Tygodnika Powszechnego", publikujemy na stronach www.culture.pl w związku z obchodzonym w roku 2006 "Rokiem Jerzego Giedroycia".