Gabi i Uwe wprost nie mogli się nagadać. Minęła godzina, potem następna, znajomi zaczęli się powoli rozchodzić, a oni gadali i gadali. Do świtu.
– Co robisz w Krakowie?
– Ciągnie mnie tu. Tu urodził się mój tata i tu mój dziadek był esesmanem.
– Po co to powiedziałeś!? Mojego dziadka zabili w Auschwitz – wykrzyknęła Gabi.
Po wyjściu z knajpy potomkowie oprawcy i ofiary w milczeniu szli Szeroką. Rok później Gabi i Uwe wzięli ślub. Obecnie para jeździ po całym świecie i opowiada o tym, jak ważne jest, by poznać własną historię i umieć wybaczać.
Żenia Klimakin: Jak wielu innych, chciałbym, żebyście opowiedzieli swoją historię.
Gabi von Seltmann: Kiedy szłam na wywiad, myślałam o tym, że naszą historię i historię naszych dziadków opowiadamy już teraz z innymi emocjami.
ŻK: Co masz na myśli?
Uwe von Seltmann: Teraz robimy to spokojniej.
GvS: Tak, poznaliśmy całą prawdę, żeby móc o niej zapomnieć. Żeby ona pozwoliła nam spokojnie żyć.
UvS: Nikt nam nie mówił, kim byli nasi przodkowie, jak żyli, komu pomogli i jakie popełnili przestępstwa. Musieliśmy jeździć po świecie, grzebać w archiwach, krok po kroku zbierać informacje.
ŻK: A jak wyglądało wasze życie przed tymi odkryciami?
GvS: Jest takie powiedzenie "zamieść pod dywan". Długo żyliśmy stwarzając pozory, że wszystko jest w porządku, ale w końcu zdecydowaliśmy się wymieść spod dywanu wszystko, co tam ukryli nasi przodkowie.
ŻK: Przezwyciężyć poczucie winy za nich?
UvS: Długo żyłem w poczuciu winy za czyny mojego dziadka. W 1999 roku przyjechałem jako dziennikarz z Niemiec do Krakowa, żeby napisać reportaż o Kazimierzu. Gdy wszedłem do synagogi Remuh, zwróciłem uwagę na mężczyznę w ciemnym garniturze odmawiającego modlitwę za zmarłych. Spytałem, czy mógłbym zadać mu kilka pytań. Zgodził się, po czym sam zasypał mnie pytaniami.
– Czemu pan się do mnie zwrócił?
– Piszę artykuł o żydowskim Krakowie, interesuję się judaizmem.
– Czemu nie islamem lub buddyzmem? W którym roku urodził się pański ojciec?
– W 1943.
– A dziadek?
– Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że w 1917.
– Aaa. Czyli pański dziadek był nazistą.
– Tak, był w SS – odparłem.– Niczego więcej nie wiem.
– No to wszystko jasne. Żyje pan w poczuciu winy za to, co zrobił pański dziadek – podsumował mężczyzna.
Ależ nienawidziłem w tamtej chwili swojego dziadka, Lothara von Seltmanna! Zrozumiałem, że to przez niego czuję się winny. A ten przypadkowy człowiek odmienił moje życie.
ŻK: Potem, jak rozumiem, zaczęły się długie poszukiwania. Co udało ci się ustalić?
UvS: Kiedy byłem małym chłopcem, znalazłem paszport taty. W rubryce "miejsce urodzenia" było napisane Kraków. Bardzo mnie to zdziwiło. Spytałem go: "Gdzie jest Kraków? ". Odpowiedział: "W Polsce. Moi rodzice wtedy tam byli. Nie pytaj mnie o nic więcej synu, ja sam nic nie wiem". Rzeczywiście, nie wiedział. Gdy tata miał dwa lata, jego ojciec zmarł. Dwa lata później umarła jego mama, moja babka. Ojca, jego braci i siostry oddano do domu dziecka i różnych rodzin zastępczych. Nie wiedział, dlaczego znalazł się w małym miasteczku pod Dortmundem.
ŻK: Tata miał dużo rodzeństwa?
UvS: Pięcioro. Starszy brat Helmut urodził się w Wiedniu w 1938 roku, a młodszy w 1945. Tata był przedostatnim dzieckiem. On, jego bracia i siostry nie zdawali sobie sprawy, że ich ojciec był zbrodniarzem. To ja przekazałem rodzinie tę straszną prawdę. Zacząłem poszukiwania, gdy miałem 35 lat. Teraz, 18 lat później, nadal natykam się na jakieś nowe informacje o Lotharze von Seltmannie.
ŻK: Czego konkretnie się dowiedziałeś?
UvS: Najpotworniejszym dla mnie odkryciem było to, że w 1943 roku mój dziadek mordował Żydów w warszawskim getcie. Dowiedziałem się na przykład, że w czasie wojny bywał w Lublinie, Lwowie, Czerniowcach, Odessie. Zanim to odkryłem, jeździłem śladami swego dziadka, sam nie zdając sobie z tego sprawy. Coś mnie ciągnęło do tych miejsc.
ŻK: Dziadek był fanatykiem?
UvS: Dorastał w Austrii. Jako 13-latek wstąpił do Hitlerjugend. Gdy skończył 16 lat, jako młodego nazistę aresztowano go za działalność przestępczą – dziadek z kolegami z organizacji napadali na pociągi, urządzali różnorakie prowokacje. W 1934 roku uciekł z Austrii do Niemiec i rozpoczął naukę w elitarnej szkole dla młodzieży nazistowskiej. Tam poznał swoją przyszłą żonę, a moją babkę, Wilhelminę Fritz. Przypominam, że w 1938 roku Austria radośnie powitała Adolfa Hitlera, a miejscowych Żydów zmuszano do czyszczenia chodników szczoteczkami do zębów. Po takich wydarzeniach babka i dziadek-nazista przyjechali do Wiednia, niczego się nie obawiając. Mając 22 lata dziadek zaczął pracować dla faszystowskiej organizacji i zawarł znajomość z Odilo Globocnikiem.
ŻK: Założycielem obozów śmierci?
UvS: Tak, ten człowiek był pełnomocnikiem reichsführera SS do spraw rozwoju struktury SS i obozów koncentracyjnych na terenie okupowanej Polski. Globocnik zaproponował dziadkowi współpracę, więc oboje z babką przyjechali do okupowanego Lublina.
ŻK: Z twojej książki "Gabi i Uwe" dowiedziałem się, że dziadek współpracował też z Heinrichem Himmlerem.
UvS: Tak, to prawda. Dziadek z czasem zrobił karierę, był blisko z najbardziej wpływowymi nazistami.
ŻK: Dlaczego nazizm podbił serce tak młodego człowieka? Z pewnością zadawałeś sobie to pytanie...
UvS: Rodzice dziadka byli wyjątkowo konserwatywnymi ludźmi, monarchistami. Nazizm wydawał się młodym ludziom bardzo nowoczesny, nawet modny. Stał się alternatywą dla monarchii. Dziś ludzie, którzy nie chcą żyć w nienawiści, są nazywani konserwatystami, staromodnymi. Wszyscy jesteśmy świadkami, jak nacjonalizm rozwija skrzydła. W przededniu drugiej wojny światowej była analogiczna sytuacja.
ŻK: Znajdując się na terenach okupowanych, twój dziadek wysyłał listy do rodziców. O czym pisał?
UvS: Ani słowa o wojnie, ani słowa o tym, że Niemcy zmienili w koszmar życie milionów ludzi. Pisał, że jest bardzo zajęty, że ma dużo pracy. Gdy rodził się mój tata, dziadek znajdował się w warszawskim getcie. Pisał do swojej mamy, jaki jest dumny, że w Krakowie urodził mu się syn. Żałował, że nie może być z rodziną z powodu ważnej operacji w Warszawie. Pisał też o tym, że zaczęła się piękna wiosna, cała przyroda się przebudziła, ale z powodu pracy nie może się tym w pełni rozkoszować. Przerażające, bo w tym czasie mordował Żydów w getcie. To ta "praca" przeszkadzała mu cieszyć się urokami wiosny i być przy nowonarodzonym synu, moim ojcu.
ŻK: Czym twój dziadek zajmował się wcześniej?
UvS: Pracował na przykład w propagandzie, wydawał propagandową gazetę. Odpowiadał też za wyszukiwanie ludzi z niemieckimi korzeniami. Trzecia Rzesza uważała, że rodaków należy wspierać. Taka była ich praca: sadzać do więzienia lub rozstrzeliwać Polaków i Żydów, a etnicznych Niemców ratować, wywozić do Niemiec
ŻK: Co sądzisz o tych, którzy zajmowali się lub dziś się zajmują propagandą?
UvS: To bardzo złe. Propaganda to fundament, na którym można zbudować różne straszne rzeczy. Bez propagandy Hitlerowi nie udałoby się zrealizować tego całego koszmaru. George Orwell napisał kiedyś, że prawdę zabija się jako pierwszą. Kiedy czytam o dziennikarzach, którzy za swoją działalność zawodową trafiają do więzień lub są zabijani, wiem, że pisarz miał rację.
ŻK: Gdzie szukałeś informacji o tych sprawach?
UvS: W polskich, niemieckich i amerykańskich archiwach. W Stanach Zjednoczonych są na przykład całe zbiory dotyczące powstania w getcie warszawskim. Zbierałem informacje wszędzie tam, gdzie one były. Udało mi się odtworzyć życie dziadka. Dowiedziałem się np. tego, że w lutym 1945 roku popełnił samobójstwo. Niedługo przedtem spotkał się z siostrą żony, pokazał jej pistolet i powiedział, że jeśli Armia Czerwona zwycięży, on wie, co zrobić. Chciałbym myśleć, że zaczął żałować tego, co robił, ale niestety było inaczej. Kiedy w 1944 roku SS zamordowało pół miliona węgierskich Żydów, Lothar von Seltmann cieszył się z tego. Napisał wtedy: "Wreszcie zabijają ostatnich Żydów w Europie". Ironia losu – w jego żyłach też płynęła żydowska krew.
ŻK: Opowiedz o tym.
GvS: W 2012 roku zaproszono nas na wieczór autorski na Węgry. Nie pamiętaliśmy, o której dokładnie miał się zacząć, więc postanowiliśmy nie zawracać głowy organizatorom i sprawdzić to w internecie. Uwe wpisał w Google dwa słowa: "Seltmann" i "Budapeszt". Byliśmy w szoku, kiedy zobaczyliśmy link z informacją o Seltmannie, który był Żydem, węgierskim rabinem. Okazało się, że część rodziny Uwego pochodzi z Węgier. Niektórzy z nich przyjęli chrzest, a potem wyjechali. Ci, którzy zostali, zginęli podczas wojny. Nie wiemy, czy sam Lothar von Seltmann wiedział o swoim żydowskim pochodzeniu.
ŻK: Historię dziadka Uwe opisał w książce "Gdy złoczyńcy milczą, mówią ich wnuki", która stała się w Niemczech bestsellerem. Wkrótce nastąpiło wasze spotkanie.
UvS: Czasem wożę wycieczki z Niemiec na Ukrainę. Pokazuję Lwów, Czerniowce… W 2006 roku, wracając z jednej z takich wypraw, razem z grupą zatrzymaliśmy się w Krakowie. Wieczorem poszedłem do Singera na Kazimierzu.
GvS: W tym czasie byłam tam z przyjaciółmi. Żartowaliśmy, piliśmy wino. Potem Uwe, który siedział przy sąsiednim stoliku, zaproponował, że zrobi nam zdjęcie. Po akcencie od razu się zorientowaliśmy, że nie jest Polakiem. Uwe przysiadł się do nas, zaczęła się rozmowa. Fajnie mi się z nim gadało. W pewnym momencie przyznał się, że jego dziadek był w SS. Kompletny szok!
ŻK: Co wtedy poczułaś?
GvS: Jakbym dostała obuchem w łeb. Na jego: "Mój dziadek był esesmanem", wykrzyknęłam: "A mojego zamordowali w Auschwitz". Masz! Moje słowa, moja trauma, moja historia rozniosą na kawałki twoją! Trudno było powstrzymać emocje. Później zrozumiałam, że obok mnie jest człowiek, który stara się zrobić coś z tą potworną przeszłością, chce to wszystko zrozumieć. Nie spotkałam wcześniej nikogo, kto byłby w stanie tak otwarcie rozmawiać o tych sprawach.
ŻK: Co najlepiej zapamiętałaś z tamtego wieczoru?
GvS: Pamiętam wszystko. Nigdy nie zapomnę tej złości, którą miałam wtedy w sobie. Gdy o świcie spacerowaliśmy z Uwem koło starego żydowskiego cmentarza, myślałam sobie: "Czemu to wszystko nam się przydarza?". Spotkałam fajnego i inteligentnego faceta. Wydawałoby się, że nic nikomu do tego, kim byli nasi przodkowie. On i jego dziadek to przecież dwaj różni ludzie. Rozumiałam to, ale nie mogłam poradzić sobie z własną złością. Dwa tygodnie później Uwe znów przyjechał do Krakowa. Podobał mi się. Myślałam sobie: "Interesujący mężczyzna. Z pewnością żonaty albo gej". Na nasze szczęście myliłam się. Relacja rozwijała się gwałtownie i po roku byliśmy małżeństwem. Dzięki mężowi zrozumiałam, że czas już, bym i ja zrozumiała swoją historię.
ŻK: Znasz historię twojego dziadka?
GvS: Tak. Moja mama nie pozwalała nam, dzieciom, jeździć na szkolne wycieczki do Auschwitz. Wydawało jej się, że w ten sposób chroni siebie i nas przed tą straszną prawdą, przed tragedią. Zrozumiałam, że to niewłaściwe podejście.
ŻK: Jak zareagowała rodzina?
GvS: Bez entuzjazmu.
ŻK: Uwe, a jak twoja rodzina - ojciec, jego bracia i siostry - zareagowała na twoje pragnienie poznania prawdy?
UvS: Starszy brat taty, Helmut, który jako jedyny coś pamiętał, był kategorycznie przeciw. Nic mi nie chciał opowiedzieć. Pozostali z czasem zrozumieli, jakie to ważne. Po tym, jak moja książka ukazała się po polsku, skontaktowała się z nami pewna Polka. Napisała: "Na zdjęciu w pańskiej książce rozpoznałam mieszkanie, w którym się wychowałam. Przed nami mieszkała tam rodzina pańskiego dziadka. Jeśli chcecie państwo przyjechać, proszę napisać. Mieszkanie nadal należy do nas". Od tego czasu zaczęły się "pielgrzymki" mojej rodziny do Krakowa.
ŻK: Gabi, twój dziadek też mieszkał w Krakowie?
GvS: Był zubożałym szlachcicem, pochodził stąd. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, uczył się też w Szwajcarii. Potem przeniósł się do Werchowyny, wówczas były to wschodnie tereny Polski (miejscowość leży na Huculszczyźnie koło Iwano-Frankiwska, dawnego Stanisławowa, przed wojną nazywała się Żabie - przyp. red.). W roku 1935 zaczął tam organizować szkołę, został jej dyrektorem. Co ciekawe, budynek stoi do tej pory, uratowały się też zdjęcia. Obecnie znajduje się tam szpital rejonowy. Gdy tam przyjechałam, poznałam panią Wasilinę, która opowiedziała mi o dziadku. Był wielkim wielbicielem huculskiej kultury i tradycji. Męczyło mnie pytanie, jakim był człowiekiem. W tamtych czasach część Polaków w tamtych rejonach zachowywała się okropnie.
ŻK: No i jaki on był?
GvS: Odkrywając historię dziadka, znaleźliśmy w archiwum donosy na niego.
ŻK: Kto je pisał?
GvS: Polacy. Oskarżali go, że nie polonizuje miejscowych. Przyznaję, że odetchnęłam z ulgą, kiedy przeczytałam te donosy. Uwe powiedział mi, że udało mi się z dziadkiem, był dobrym człowiekiem.
ŻK: Co zrobiła twoja rodzina, kiedy wybuchła wojna?
GvS: W 1939 roku dziadek i babka spakowali rzeczy i zdecydowali wracać z dwójką dzieci do domu. Mojej mamy jeszcze nie było na świecie. W trakcie podróży ich córka, moja ciocia, zaczęła bardzo płakać i prosić o powrót. Po namyśle dziadek z babką zawrócili wóz. Wrócili, a zaraz potem w Werchowynie zaczęły się dziać straszne rzeczy.
ŻK: Jakie?
GvS: Do 1941 roku stacjonowały tam wojska radzieckie. Jak wspominają miejscowi, Sowieci od razu zabili wszystkich wpływowych Ukraińców. Potem przyszli Niemcy. Mojego dziadka aresztowali w 1942 roku. Zabrali wówczas Polaków, którzy byli dyrektorami, kierownikami, księżmi. Donosili na nich Niemcom najczęściej miejscowi. Dziadka najpierw przewieziono do Kołomyi, potem do Stanisławowa i Lwowa. Następnie trafił na Majdanek, a w końcu – do Auschwitz, gdzie zginął. W tym czasie w Werchowynie zabili wszystkich Żydów. Po prostu wywieźli ich do lasu i rozstrzelali.
ŻK: A co się stało z twoją babką?
GvS: Rozpoczęły się wtedy działania UPA. Babkę kilkakrotnie próbowali zabić. Na szczęście jeden z nauczycieli, Ukrainiec, ostrzegał ją o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Udało jej się uciec z dziećmi w 1943 roku. Od tego czasu nikt z nas tam nie przyjeżdżał, zrobiłam to jako pierwsza. W ten sposób po prawie 70 latach w Werchowynie po raz pierwszy pojawiła się Polka, wnuczka Michała i Izabeli Pazdanowskich. W naszej rodzinie Ukraina była tematem tabu, Werchowyna była dla nas przeklętym miejscem. A jednak ciągle zadawałam sobie pytanie: jeśli to przeklęte miejsce, to czemu dziadek i babka tam mieszkali, czemu tam wrócili. No i postanowiłam tam pojechać.
ŻK: Ale nikogo tam przecież nie znałaś…
GvS: Na początku poznaliśmy Annę, która mówiła po polsku, a potem razem z nią zaczęliśmy chodzić po domach, pokazywać zdjęcia dziadka i babci i pytać ludzi, czy wiedzą coś o Pazdanowskich. Miejscowi z początku podejrzewali, że chcemy odzyskać rodzinne posiadłości. Zaprzeczaliśmy. Przyszedł też jakiś facet i obiecywał pomóc nam odzyskać dom, ale powiedziałam, że niczego nie potrzebuję, że chcę tylko dowiedzieć się więcej o dziadku, babce, o tamtym czasie. Potem zadzwonili jacyś ludzie i powiedzieli, że koło szkoły żyje pani Wasilina, która może coś pamiętać. Miała wtedy już 85 lat.
ŻK: Przyjechaliście do niej…
GvS: Pokazaliśmy jej zdjęcie, a ona od razu powiedziała: "To Michał, to Izabela" – poznała od razu. Nigdy nie zapomnę tego dnia. Spotkałam w ukraińskich górach staruszkę, która znała moją historię i moich przodków lepiej ode mnie. Tak się denerwowałam! Ręce mi się trzęsły, wszyscy płakaliśmy jak dzieci. Pani Wasilina cały czas powtarzała: "Gdzieście byli tak długo? Czemu nie przyjechaliście wcześniej?". W czasie wojny moja babcia w Werchowynie głodowała. Kiedyś Wasilina przyszła do niej i zobaczyła, że Izabela, która została sama z trójką dzieci, ma w domu tylko trochę buraków. Opowiedziała o tym swojej babce i ta zaczęła dawać jedzenie, które Wasilina w tajemnicy przed wszystkimi przynosiła do nas do domu. Uratowała naszą rodzinę od śmierci głodowej. Każdego dnia o świcie przynosiła mojej babci jedzenie i szybko znikała, żeby nikt jej nie zobaczył. Ojciec Wasiliny był w UPA i oczywiście nic o tym nie wiedział. Widzisz, jaka złożona i niejednoznaczna była historia?
ŻK: Pani Wasilina jeszcze żyje?
GvS: Umarła w 2015 roku. Cztery lata czekała na spotkanie z moją mamą.
ŻK: Doczekała się?
GvS: Tak. Gdy w Werchowynie działy się te wszystkie koszmary, mama była maleńkim dzieckiem. Niczego nie pamięta, ale odziedziczyła strach i frustrację. Moja mama jest przykładem człowieka, który wiele dziesięcioleci niósł ciężar tragedii i przeżyć poprzedniego pokolenia. Ona nie pamięta, jak aresztowano dziadka, jak przychodziło UPA, niczego nie widziała świadomie, ale całe życie przeżyła z bagażem cudzych bolesnych doświadczeń. Opowiadam o niej ludziom, którzy mówią, że nie należy rozdrapywać starych ran, że lepiej o wszystkim zapomnieć i nie poruszać bolesnych tematów. Nieprawda! Przeszłość na nas oddziałuje, na nasze dzisiejsze życie. Gdybyś widział, jak mama bała się jechać do Werchowyny!
ŻK: A jednak tak się stało.
GvS: Namówiłam ją. Przyjechaliśmy do domu, w którym w ubiegłym wieku mieszkała nasza rodzina. Dziś to dom nauczycielki, pani Marii. Powitała nas bardzo ciepło, nakryła do stołu, ugościła. Zaproponowała mamie nocleg. Mama nie chciała, ale ja nalegałam. Wiedziałam, że mama musi pokonać swój strach, zrozumieć irracjonalność tych fobii, że powinna pobyć w domu, w którym upłynęły pierwsze lata jej życia. Mama długo nie mogła zasnąć. Wtedy pani Maria poszła do sadu i przyniosła stamtąd różne zioła, zaparzyła herbatę, po czym poszła spać. Mama obudziła się jako inny człowiek. Cała nasza rodzina poczuła, że mama się zmieniła. W jej życiu zamknęła się wreszcie straszna przeszłość, która nieustanie dawała o sobie znać.
ŻK: A co ty czułaś, kiedy jechałaś pierwszy raz do Werchowyny?
GvS: Też się bałam. Uwe w zasadzie zawiózł mnie tam siłą. Czego się bałam? Ludzi z automatami albo siekierami? No to przecież bzdura! Zrozum, to irracjonalny paniczny strach. Zdajesz sobie sprawę, że nic złego się nie stanie, ale i tak nie dajesz sobie rady ze sobą. To jest zapisane gdzieś w nieświadomości. Miejsca aktywizują pamięć.
ŻK: Co masz na myśli?
GvS: Pierwszej nocy w Werchowynie ocknęłam się o trzeciej nad ranem. Panika! Wydawało mi się, że ktoś idzie, słyszałam jakieś odległe rozmowy, otwierającą się furtkę… Potem dowiedziałam się, że dziadka aresztowali właśnie o trzeciej w nocy. Przezwyciężyłam ten strach i zrobiło mi się lepiej. Bałam się też jechać do Auschwitz. Dopiero w wieku 39 lat, w dużej mierze dzięki mojemu mężowi, zdecydowałam się pojechać do miejsca, w którym zamordowali mojego dziadka. Zrozumiałam tam, że Auschwitz jest lekcją. Pokazuje prawdę o nas, ludziach.
ŻK: Co myślisz dzisiaj o tych strasznych wydarzeniach z zeszłego wieku?
GvS: Każdy naród ma jakieś grzechy na sumieniu. Polacy mają swoje, Niemcy – swoje, Ukraińcy czy Rosjanie – swoje. Każdy naród ma też swoje traumy. Myli się głęboko ten, kto uważa, że zapomnienie lub milczenie leczą.
UvS: O tym, jak ważna jest pamięć, przekonali się w 2011 roku mieszkańcy wiosek na północy Japonii. W wielu miejscach na brzegu stały tam kamienie, na których wiele stuleci temu ktoś napisał, co robić w wypadku tsunami. Niestety, rady przodków zarosły chwastami, zostały zapomniane. Dlatego podczas tsunami w 2011 roku zapłaciły za to życiem tysiące ludzi, którzy nie wiedzieli, jak postępować podczas katastrofy. Tylko w jednej maleńkiej wiosce, Aneyoshi, nikt nie zginął. Wszyscy wiedzieli, co było napisane na kamieniach. Dzięki tej wiedzy wszyscy mieszkańcy zdążyli schronić się w górach.
ŻK: Pamięć ich ocaliła.
UvS: Japoński profesor Fumihiko Imamura, zajmujący się badaniem klęsk żywiołowych, twierdzi, że pamięć o każdym strasznym wydarzeniu, katastrofie, zaczyna zanikać w czwartym pokoleniu. Teraz w szkolnych ławkach siedzi czwarte pokolenie po drugiej wojnie światowej. Żeby ocalić harmonię, koniecznie trzeba rozmawiać, słuchać się nawzajem, pamiętać cenę, jaką płacimy jako ludzie za niechęć i nieumiejętność zrozumienia bliźniego.
ŻK: Jak jeszcze przeszłość wpływa na teraźniejszość?
GvS: Na przykład w mojej rodzinie kobiety nie mają dzieci. Babka, uciekając z Werchowyny, przeżyła straszny szok, strach o dzieci. Mama przez większą część życia z tą fobią nic nie robiła. W rezultacie pokolenie wnuków nie może przedłużyć rodziny. Babka miała troje dzieci, które urodziły czternaścioro wnucząt. Czy tego chcemy, czy nie, zbieramy żniwo przeszłości. Jeśli jest ci ciężko, czujesz niepokój, i jeśli wiesz, że ktoś z twoich przodków miał skomplikowany życiorys, koniecznie dowiedz się o nich więcej. Ktoś w rodzinie powinien przecież przerwać ten łańcuch, którego ogniwa przenoszą podświadomy lęk, depresję, fobię. Potomkowie przestępców często zmieniają miejsce zamieszkania, nieświadomie uciekają. Uwe przed spotkaniem ze mną mieszkał w trzynastu różnych miastach. Takiej pracy nad sobą i swoją przeszłością potrzebują zarówno potomkowie morderców, jak i ofiar. To nie tajemnica: ofiara też często jest agresywna.
UvS: Chcę jeszcze dodać pewną ważną rzecz. Historia mojego dziadka jest już dla mnie zamknięta. Postawiłem już wszystkie kropki nad "i". Żyję bez poczucia winy, ale pojawiło się u mnie poczucie odpowiedzialności. Ludzie wierzący w demokrację mają obowiązek swoją otwartością i tolerancją powstrzymywać konflikty.
Więcej o działalności Gabi i Uwego można dowiedzieć się na stronie ich fundacji: www.aha.org.pl
Autor: Żenia Klimakin, tłumaczenie i adaptacja: Zuzanna Grębecka, luty 2018, aktualizacja: MP, styczeń 2019