Wspominając z nostalgią dawną szkołę – a trzeba pamiętać, że od listopada 1939 roku do marca 1941 uczęszczał Wolniewicz w Toruniu do niemieckiej szkoły powszechnej dla Polaków – zwraca uwagę na panujące w niej "dyscyplinę i porządek". Niesubordynowany uczeń brał w niej "z miejsca w pysk", a "kara była egzekwowana nie w klasie, a w gabinecie kierownika szkoły: regularne lanie specjalną trzciną na pupę". Czy ten "pruski" zwyczaj obchodzenia się z uczniami i trzciną dowiódł swej skuteczności, to już kwestia dyskusji i upodobań. Sam Wolniewicz nie ma co do tego żadnych wątpliwości. "Wydaje mi się – powiada – że można tu ustalić pewną prawidłowość ogólną: dobrze i z sentymentem wspomina się tylko twardą szkołę".
Seminarium Wolniewicza, na które uczęszczałem na przełomie lat 80. i 90. w IF UW, wspominam bez sentymentu. Choć mówił o rzeczach dla mnie nowych i ciekawych – trzeba zaznaczyć, że robił to kompetentnie i z właściwą jego myśleniu precyzją – to merytoryczna część zajęć była poprzedzana rytualnym i nieco sadystycznym znęcaniem się na studentach i młodszych pracownikach naukowych. Dziś jeszcze pamiętam upokarzanie przez niego mojego starszego kolegi Grzegorza Hansena. Grzegorz był wtedy asystentem w Zakładzie Filozofii Religii, kierowanym przez prof. Wolniewicza. Referując na seminarium książkę jakiegoś anglosaskiego religioznawcy, Grzegorz ilustrował swój wywód wykresami bez tłumaczenia, co one znaczą. Wolniewicz ordynarnie "zrugał" go przy wszystkich – bo ten rusko-sowiecki zwrot znakomicie oddaje ton, w jakim zwracał się do innych – za chaotyczny wywód i brak dostatecznej jasności wypowiedzi. Grzegorz nie wytrzymał z nim nawet roku. Mógł współtworzyć filozofię polską, pisać książki, do czego miał dryg i głowę. Dziś jest tylko jednym z najpoważniejszych analityków bankowości w Polsce.
Również dla mnie Wolniewicz był "trzciną" (w niepascalowskim sensie), "karą", studencką dolegliwością. Przed zajęciami z nim żołądek podchodził mi do gardła, dłonie wilgotniały, pojawiał się lekki szum w uszach. Po co na nie chodziłem, zwłaszcza że nie musiałem? Pociągał mnie na nich bzik prowadzącego, jego mocne poglądy, których umiał bronić. Tak było z problematyką kary śmierci, nad którą debatowano wtedy na łamach pism katolickich ("Tygodnika Powszechnego", "Więzi", "Znaku") i w salach seminaryjnych Wydziału Prawa, u Lecha Falandysza i Janusza Kochanowskiego, moich nauczycieli. Dziś pamiętam tamte spory słabo, dochodzą one do mnie jakby przez ścianę. Odżywają dopiero, gdy sięgam do pism Wolniewicza. Ich aktualność nie zwietrzała.
Odstąpienie od wykonywania kary głównej, które przyjęło się w całym cywilizowanym świecie zawdzięczamy filozofom francuskim epoki Oświecenia, przede wszystkim zaś – w co trudno uwierzyć – markizowi de Sade. Uważali oni – uważał Sade – że tylko w mocy Boga jest odebrać komuś życie, że ludzie nie powinni ingerować w sprawy ostateczne. Bóg wszakże nie istnieje, ale nawet "gdyby istniał, nie mógłby karać swego stworzenia z powodu wad, jakie sam wkomponował w strukturę bytu". Zatem to nie Bóg, którego nie ma, tylko sami ludzie przekształcili swoje własne grzechy w zbrodnie, za które teraz tak chętnie karzą innych. "Wygodniej jest bowiem wieszać i łamać kołem ludzi – argumentuje de Sade – aniżeli dociekać, dlaczego się ich skazuje". Papież libertynizmu twierdzi nie bez racji, że kara śmierci włącza całą wspólnotę w koło zła, ponieważ sama jest w jakiejś mierze społecznym przyzwoleniem na powtórzenie morderstwa. Dowodzi swojej bezradności i nieskuteczności wszędzie tam, gdzie to zło pomnaża, zamiast resocjalizować je i efektywnie leczyć. "Wolę poprawiać niż karać" – stwierdza de Sade w nowoczesnym języku, którym mówimy dziś wszyscy. Ale czy tak w nim myślimy?
Większość ludzi, gdy zapytać ich o to na stronie, opowiada się za przywróceniem kary śmierci – powołuje się Wolniewicz na wyniki ankiet przeprowadzonych na ten temat w państwach europejskich. Jeżeli zbrodnia jest naruszeniem moralnego ładu, kara ma służyć przywróceniu go. Kropka. Sprawiedliwe jest bowiem to, co ukarane. Przebaczenie to sprawa Sądu, Prezydenta, Rady Ministrów lub – w innym planie – Boga, nie zaś poszczególnych sumień. Abolicjonista rozważa karę śmierci w jej aspekcie odstraszającym i prewencyjnym, dochodząc na koniec do wniosku, że kara ta ani nie odstrasza, ani nie zapobiega zbrodniom zagrożonym przez nią. Jednych odstrasza – opowiada Wolniewicz – innych pewnie nie, jak w życiu. Tyle że nie o to w tym wszystkim chodzi. "Rygorysta – pisze – chce utrzymać karę główną nie dlatego, że społecznie korzystna, lecz że moralnie słuszna". I dalej: "Życie nie jest najwyższym z dóbr, bo są też inne, co najmniej równorzędne. Jednym z nich jest porządek moralny, a ściślej przywrócenie go, gdy został naruszony przestępstwem". Celem kary głównej jest zatem przywrócenie właściwych proporcji między tą karą a najcięższymi, zagrożonymi nią przestępstwami, jak morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, zdrada ojczyzny czy zbrodnie przeciw ludzkości. Jeśli wysokość kary pozostaje w oczywistym stopniu bez związku z czynem przestępczym, przestaje ona być karą słuszną i rozmywa różnicę pomiędzy dobrem a złem, relatywizuje ją. Na skutek strasznego przestępstwa zbrodniarz sam stawia się poza społeczeństwem. Coś z tej sięgającej starożytności myśli zostało zachowane w książce Hannah Arendt o Eichmannie. "Polityka bowiem to nie zakład opiekuńczy" – czytamy w niej.