Pierwsze notatki stanowią reakcję na wybuch powstania warszawskiego. Wraz z innymi warszawiakami profesor został ewakuowany z miasta w okropnych warunkach. Miał wtedy 58 lat. Przez okupację pisał książkę o szczęściu. Podczas opuszczania Warszawy, w drodze do Pruszkowa, niemiecki oficer z naszywkami SS wyrzucił jej maszynopis do rynsztoka, krzycząc, że nie ma, że nigdy nie będzie żadnej polskiej nauki, żadnej polskiej kultury ani filozofii.
Potem był Kraków. Gdy wreszcie dotarł do tego "niemieckiego miasta", jak o nim mówił, czytał między innymi wiersze Rilkego, które nie przyniosły mu zadowolenia, ponieważ nijak nie przystawały do codzienności. Również filozofia odchodziła od profesora. "Nie wiem, jak to się stało, ale filozofia, która była mi w ostatnich czasach istotną pociechą, nagle przestała mnie przejmować" – notował. Spał bez rozbierania się, zawsze na walizkach. Doznawał niekończących się upokorzeń. A to polska klasa robotnicza wyrzuciła go z przydziałowego mieszkania, a to zadatkował u cwaniaka maszynę do pisania, by już nigdy nie obejrzeć ani maszyny, ani pieniędzy. Jego myśli skupiały się albo na jedzeniu, którego nigdzie nie można było dostać, albo na odbudowie Warszawy, odtworzeniu spalonych Łazienek.
Koniec wojny nie zrobił na nim żadnego wrażenia, ponieważ spodziewał się, że najgorsze dopiero ma nadejść. Do ruin Warszawy podróżował z Krakowa samolotem. Był obsesyjnie owładnięty ideą odbudowania uniwersytetu w tym mieście. Ale w Warszawie i w pobliskiej Łodzi swoje rządy zaprowadzali komuniści i oni się nie patyczkowali z nikim. Między nimi był również dwudziestoletni Kołakowski.
Wedle marksistów świat był zbudowany z nader plastycznego materiału. Można było go dowolnie urabiać, trochę jak glinę czy kawałek plasteliny. Wystarczyła do tego wyobraźnia marksistowska i pistolety. Jest taka anegdota, którą opowiadał mi dawniej Stanisław Cichowicz. Na seminarium u Tatarkiewicza Kołakowskiemu wypadł zza paska pistolet. Potem właściwie nigdy nie spierano się, czy był to faktycznie pistolet i czy był to Kołakowski, czy może kto inny. Przedmiotem sporu było jedynie to, czy historia z pistoletem miała miejsce na seminarium u Tatarkiewicza, czy jednak u Kotarbińskiego.
Koniec lat 40. i pierwsza połowa 50. to były straszne czasy, także dla filozofów. W 1946 roku uniemożliwiono przeprowadzenie procesu habilitacyjnego Adamowi Schaffowi, spotworniałemu dogmatykowi marksizmu-leninizmu. Jednak już dwa lata później habilitację nadał mu sam Bierut. Schaff więc czekał tylko okazji, by wziąć odwet. I wziął go. Ale to nie on przyczynił się bezpośrednio do odebrania Tatarkiewiczowi prawa do nauczania. Stało się to za sprawą donosu Bronisława Baczki, Henryka Hollanda i Leszka Kołakowskiego. Zadenuncjowali profesora przed partyjną kierowniczką filozofii na UW, wskazując na sekowanie przez niego studentów o marksistowskich poglądach i robotniczo-społecznej wrażliwości. Był 1950 rok. Wszyscy trzej zachowali się trochę tak, jak dziś – toutes proportions gardées – potrafią zachować się niektórzy studenci. Gdy nie podobają się im jakieś zajęcia, piszą "donos", czy, jak to się teraz nazywa, biorą udział w "ankietach ewaluacyjnych". I zwykle jest to początek kłopotów uczonego.
Po latach Kołakowski tłumaczył swoje zachowanie w kategoriach dialektyki kapłana i błazna – że raz człowiek znajduje prawdę, innym razem zaś ją traci; gdy traci, co był przedtem znalazł, ponownie szuka, tyle że już z większą "czujnością wobec absolutu jakiegokolwiek". Mnie to nie przekonuje. Nie wiem, jaki miał później stosunek do Tatarkiewicza. Mieszkali obok, pewnie spotykali się przy różnych okazjach. Żaden z nich nigdy o tym nie wspominał.