W tamtych czasach młodzi ludzie zwykle zawyżali swój wiek, by dostać się do wojska, a zaniżały go tylko kobiety, które zawsze chcą przecież wydawać się choć trochę młodsze. Czasem wystarczy im krem, czasem zaś fałszują datę urodzenia. Ale aż o pięć lat?
Wbrew pozorom ma to istotne znaczenie. Czym innym jest bowiem podjęcie studiów w wieku 21 lat (Baczkę oddelegowano na studia w listopadzie 1945 roku, faktycznie podjął je w 1947), czym innym zaś, gdy naukę rozpoczyna się przed trzydziestką jako w pełni uformowany człowiek.
Bronisław Baczko urodził się w Warszawie w biednej rodzinie żydowskiej. Był synem – tu znów jest pewien kłopot, bo w dokumentach występują oba te imiona – Abrama lub Adama Baczki. Jego ojciec prowadził własny warsztat włókienniczy gdzieś na Woli. Obojga rodziców zamordowali Niemcy.
W „zeszycie ewidencyjnym Odrodzonego Wojska Polskiego” zapisał, że w latach 1926-1933 uczęszczał do szkoły powszechnej, a między 1933 a 1939 rokiem chodził do gimnazjum. W Związku Radzieckim, dokąd uciekł po inwazji Niemców, pracował jako traktorzysta, ślusarz, robotnik. Między rokiem 1943 a 1944 studiował w Instytucie Metalurgicznym „Stalińsk” w ZSRR. Do Armii Berlinga zaciągnął się w 1944 roku. Szybko awansował z szeregowca do stopnia oficerskiego. Pełnił funkcję oficera politycznego. W 1952 roku został przeniesiony do rezerwy w randze podpułkownika. U przełożonych miał opinię nieposzlakowaną: „oddany towarzysz o wysokim wyrobieniu politycznym”, „poważny, samodzielny pracownik naukowy w dziedzinie marksizmu i leninizmu”, „posiada prawdziwie partyjną postawę wobec swych obowiązków”. W wojsku prowadził miesięcznik oficerski i zajmował się szeroko pojętą indoktrynacją komunistyczną.
Był bardzo zdolny, ta opinia powtarza się we wszystkich dokumentach. Egzaminy na Wydziale Humanistycznym UW zdał w cuglach. W dziedzinie logiki najwyższe noty otrzymał u profesorów Izydory Dąbskiej i Tadeusza Kotarbińskiego, lekcje z historii filozofii pobierał u Adama Krokiewicza i Władysława Tatarkiewicza, zaś oficjalną wersję prawdy przekazywał mu Adam Schaff. Jednocześnie w 1950 roku pułkownik Adam Bromberg, przyszły szef PWN-u, skierował go do prowadzonego przez Schaffa Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR. Miał tam napisać doktorat. Zanim to zrobił, mianowano go zastępcą kierownika Katedry Historii Filozofii IKKN, którą zawiadywała Nina Assorodobraj.
W marcu 1953 roku odbyło się zebranie katedry, na którym doktorant, czy jak się wtedy z rosyjska określało: aspirant Leszek Kołakowski wygłosił referat „Filozofia zachodnio-europejska z XVII wieku (na kontynencie)”. Podczas dyskusji przedstawiciel władz Instytutu Bronisław Baczko upominał młodszego kolegę, że „podstawowym metodologicznym błędem [w jego pracy] jest niepotraktowanie rozwoju filozofii XVII wieku jako walki materializmu z idealizmem. Nie pokazane zostało, w jaki sposób dojrzewał materializm. [...] Błędem dydaktycznym skryptu jest, że pod ilością nagromadzonych szczegółów zginęła główna myśl”. I dalej: autor tej pracy najwyraźniej „cierpi na obsesję religijną”, sama praca zaś, „na skrzywienie problematyki, która zajmując się doktrynami religijnymi, nie wykazała walki ideologicznej – wewnątrz religijnej, nie wykazała jak w tym okresie ubrany w szaty religijne rodził się materializm. Skrypt ma charakter obiektywistyczny, bezpartyjny. Stosunek autora do klasyków jest lekceważący”. W zakończeniu protokołu dyskusji czytamy, że „Tow. Kołakowski ustosunkowując się do uwag, zaznacza, że nie wszystkie wydają mu się słuszne”. Nie to, żeby Kołakowski w 1953 roku był orłem, który wysoko latał. Niemniej takie potraktowanie kolegi, towarzysza, poputczika, w końcu – używanie marksistowskiego wolapiku w rozmowie filozofów, bardzo dużo mówi o tamtych czasach: wówczas, w latach 50. nie było w Polsce filozofii. Ściślej ujmując, wartości właściwe swobodnemu myśleniu przechowywali starzy, „burżuazyjni” profesorowie, których wpływy stopniowo marginalizowano. Natomiast w Instytucie Kształcenia Kadr Naukowych filozofię zastępowała ideologia, z którą się nie polemizowało. Może to wniosek oczywisty, ale warto go powtarzać, można bowiem stworzyć takie warunki, w których myślenie zamiera.
Kiedyś Paweł Śpiewak zauważył, że w późniejszych latach wszyscy wychowankowie tamtych czasów potrafili doskonale opisać mechanizm i architektonikę totalitaryzmu komunistycznego, lecz żaden z nich nie zdobył się na przekonujące wyjaśnienie, w jaki sposób stał się jego częścią, trybikiem. No właśnie w taki! Biografia Baczki jest pod tym względem egzemplaryczna. Wyrastał w biedzie, zamordowano mu bliskich, dążył więc do stworzenia takiej Polski, która pognębiłaby tę starą, po wojskowemu. Naprzód opanowywał ją ideowo, dyskursywnie, tworząc narzędzia zmiany społecznej. O fascynacji hunwejbinów sprawczą funkcją przemocy pisałem w poprzednich odcinkach. Nie ma w tym wielkiej tajemnicy.
Przebudzenie przyszło wraz z odwilżą. Ich mistrz, Tadeusz Kroński uważał, że zmiany, jakie zachodziły na arenie politycznej, mają charakter pozorny, dlatego do końca nie wypisał się ze stalinizmu. Leszek Kołakowski i starszy od niego Baczko zajęli pozycje rewizjonistyczne. Czytali „młodego” Marksa, odnajdując w socjalizmie „ludzką twarz”.
Kołakowski i Baczko podzielili się rolami. Pierwszego się czytało – nikt nie pisał tak dobrze jak on – drugiego słuchało, gdyż Baczko był mistrzem słowa mówionego. Mogłem się o tym przekonać na własnej skórze, gdy w latach 90. poszedłem wysłuchać jego wykładu o Thermidorze w dawnej siedzibie PWN na Miodowej.
Zapamiętałem jego śnieżnobiałą koszulę. Mówił po polsku pięknie, bez śladu obcego akcentu, mimo że nie był w Polsce, odkąd go z niej wyrzucono, przez ćwierć wieku. Ten starszy, szczupły mężczyzna bezbłędnie panował nad wypełnioną po brzegi salą. W jego wywodzie nie było miejsca na ironię, na „błazna”. Przemawiał „kapłan”. Zebranym udzielał się jego chłodny, precyzyjny sposób ujmowania tematu. Z trudem mogłem sobie wyobrazić, że ten rozum na szykujących się do skoku nogach – aspekt fizjonomiczny podpatrzony u Baczki przez Andrzeja Mencwela – mógł kiedyś tulić obie swoje córki.