Powróćmy jeszcze do obecności muzyki i śpiewu w domu, w którym się wychowywałaś.
Moja babcia śpiewała godzinki, śpiewała modlitwy. Dziadek miał swoje ulubione piosenki i te piosenki mi się poprzypominały w ostatnich latach. Trzy ulubione piosenki mojego dziadka, które z resztą odnajduję na Powiślu, na Kielecczyźnie i na Lubelszczyźnie, są liryczne, zwyczajne, codzienne. Pamiętam jego pozę, jak siadał, odchylał się na krześle i śpiewał którąś z nich. Mój dziadek i mój tata, jak zaczynali śpiewać, strasznie się wzruszali. Tata do tego stopnia, że czasami w połowie piosenki miał łzy w oczach, jeżeli było to coś, co go bardzo poruszało. Jeżeli chodzi o mojego dziadka, to należał do pokolenia, które przeżyło wojnę, był też w niewoli. I on miał to samo przy pieśniach wojennych czy partyzanckich typu "Dziś do ciebie przyjść nie mogę" czy "Rozkwitały pęki białych róż". Myślę, że doświadczenie, które za tym stało, sprawiało, że nie mógł ich śpiewać bez wzruszenia. Jaki to ma "genetyczny" związek ze mną? Ano taki, że kiedy śpiewam na próbie czy na scenie, wpadam w to, co mnie porusza w tych pieśniach i staram się to pokazać w moim wykonaniu. Wkładam też w to jakieś środki techniczne. Uzyskuję to za pomocą trochę duszy, która zaczyna przenikać do tego głosu a trochę za pomocą tego, że ja po prostu ćwiczę, że nad tym pracuję. Ale kiedy ćwiczę sobie w domu i kiedy nikt mnie nie widzi, to pieśni które mnie poruszają, a jest ich większość, po prostu zaczynają mnie wzruszać, ściska mi się gardło i zaczynam płakać.
Kiedyś ćwiczyłam sobie podczas jazdy samochodem, pierwsza pieśń i łzy mi lecą. Druga pieśń też mnie wzrusza. Myślę sobie: "Do jasnej cholery, co jest ze mną?!". A później sobie uświadomiłam, że tata miał tak samo, dziadek miał tak samo. Pamiętam, jak śpiewali za stołem – to były takie publiczne sytuacje – jak bardzo się wzruszali, jak mocna była dla nich muzyka. Kiedy nagraliśmy z Tęgimi Chłopami płytę "Dansing", pamiętam wzruszenie mojego taty. Bo ja wcześniej siedziałam w muzyce radomskiej, a to są okolice mojej mamy i ona była bardzo szczęśliwa, że uczę się tej muzyki, w pewnym sensie muzyki jej dzieciństwa. Zresztą mogę powiedzieć, że to jest muzyka, którą znałam od dziecka, chociaż z przerwami. Po prostu pamiętam mazurki grane, gdy jeździliśmy do babci albo na wesele w rodzinie.
Czyli w rodzinnych stronach mamy pojawiała się muzyka tradycyjna?
Jak najbardziej. To jest muzyka opoczyńska. Np. taki skrzypek Piotr Rudzki z Kamienia k. Szatkowic był kolegą z młodości mojej babci. Obcowanie z tą materią obdarowuje takimi spotkaniami, które, jeśli się pomyśli racjonalnie, muszą się wydarzyć. To oczywiste, że się wydarzą, bo jeździsz tam, jeździsz tu, znasz tego, uczysz się od tego. No przecież oni nie żyją na wyspie, to jest takie morze ludzi, którzy się znają. Te sytuacje, tak sobie myślę, muszą się wydarzyć. Ale kiedy się zdarzają, to masz wrażenie, że wydarzyło się coś epokowego, totalnie niesamowitego.
Otóż dawno temu – to było może wtedy, kiedy zaczęliśmy jeździć do Jana Gacy – wracaliśmy z przyjaciółmi do Lublina i postanowiliśmy zboczyć z trasy, bo spotkaliśmy się kiedyś, przez Andrzeja Bieńkowskiego zresztą, z panem Tomaszem Głąbińskim grającym na basach ze wsi Dęborzeczka. I to już jest naprawdę bardzo blisko Antoniowa, gdzie moja babcia się urodziła i wychowała. Jak się okazało, pan Tomasz chodził kiedyś z moją babką. To się może wydarzyć, bo ludzie nie żyją w próżni, ale jak się wydarza, to zaczynasz mieć poczucie, że nie jesteś tu przypadkowo. Nie chodzi mi oczywiście o jakieś nadpisywanie treści metafizycznych, ale to był mój wybór, że pojechałam akurat w tamte strony.
Czy w twoim zafascynowaniu muzyką ludową nie ma poszukiwania zakorzenienia? Nawet pewnego rodzaju nostalgii? Odniosłem wrażenie, że w twoich wypowiedziach pobrzmiewała trochę nuta tęsknoty za tego typu doświadczeniem.
Myślę, że tak. To było świadome poszukiwanie.
Cały czas rozmawiamy o jakichś uczuciach, emocjach, ale myślę, że one mają taką naturę, że do pewnego stopnia da się je dość precyzyjnie nazwać. W moim przypadku było tak, że przyjeżdżaliśmy gdzieś – czy do Jana Gacy, czy w różne miejsca, np. do śpiewaczek na Ukrainie, czy gdzieś na Lubelszczyźnie – zaczynała się muzyka czy śpiewy i miałam poczucie, że jestem w domu. To nie znaczy, że moje dorastanie na wsi jakoś bardziej powodowało ten efekt. Nie chciałabym, żeby to tak zabrzmiało, że przyjeżdżam na wieś i od razu czuję się jak w domu. Tu nie chodzi o ten poziom, bo kiedy rozmawiam z przyjaciółmi, z którymi śpiewam i którzy się urodzili i wychowali w mieście, oni mają tak samo. Myślę, że to jest głębsze.
Chodzi o to, że ta muzyka, wspólnota, którą ona buduje, i sposób, w jaki się komunikujemy za pomocą jej języka, dają poczucie zakorzenienia, wręcz przynależności. Ktoś powiedział: "Słowo jest moją ojczyzną". Ja bym bez żadnego wahania powiedziała, że melodia, że np. mazurki czy nawet określony rodzaj pieśni mogą być moją ojczyzną. Oprócz języka, którym mówię, to jest właśnie język, w którym się czuję bardzo swobodnie, po prostu u siebie. On mnie "uziemia" w tym znaczeniu, że bardzo mocno łączy z ziemią. Co więcej, ja po prostu widzę, że ten język jest uniwersalny, że jakiś kod, jakaś emocja, która jest w tym języku, jest na tyle silna, że on jest rozpoznawalny i odczuwalny – nawet, jeśli ktoś nie rozumie tych słów. Być może to jest jakaś oczywistość, ale jeśli się to widzi na żywo, widzi się, jak to działa, to wywołuje to poczucie czegoś niesamowitego. Masz do dyspozycji jeszcze jeden język, za pomocą którego możesz się komunikować z ludźmi. To jest niesamowity rodzaj komunikacji.
Ale rzeczywiście, jak zaczynałam, to miałam chwilami poczucie zazdrości, kiedy byłam w miejscach, gdzie ten przekaz z tą samą intensywnością przechodzi z pokolenia na pokolenie aż do dnia dzisiejszego. Mówi się oczywiście, że dziś mniej młodzieży się tym interesuje itd., ale jest tam coś żywego, co przechodzi z pokolenia na pokolenie.
Jeśli młoda dziewczyna, młody chłopak z kieleckiej, radomskiej czy mazowieckiej wsi chce grać na skrzypcach muzykę ludową, to jest to raczej jakiś szokujący wyjątek. Natomiast głównie w regionach górskich czy w części Wielkopolski jest to jeden z normalnych sposobów realizowania swoich zainteresowań. Jest jakaś przepaść między tymi regionami.